Archiwum: #bike

lans

Jako że pogoda sprzyjająca, to weekend wykorzystujemy na wyprawy w poszukiwaniu wiosny, a jest to o tyle przyjemniejsze, że jeździmy z Amelka na nowych rowerach. Zakup ich to oczywiście również była przygoda.

No więc po przeszukaniu internetu, bo wiadomo, że taniej, jednak decydujemy się na pójście do sklepu, bo dane podane przy opisie produktów są zdecydowanie nie wystarczające i boimy się, że przyjdzie nie to co powinno. W sklepie obsługa przemiła, pan wypytuje nas oczywiście gdzie będziemy jeździły, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze jest to żeby rower był piękny. To oczywiste dla wszystkich kobiet. No dobra, i żeby miał aluminiową ramę, bo nasze poprzednie stalowe rowery przyprawiały nas o zawał na myśl, że trzeba je gdzieś wnieść.

Z tych pięknych, pan opowiedział nam o dwóch. Jeden jego zdaniem to Europan Style, a drugi Beach Style. No właśnie widziałam je w internecie i wyglądają dziwnie. Co to? Rowery do jeżdżenia po plaży? Okazuje się, że nie, po prostu do lansu na nadmorskich promenadach. Ja będę lansowała się w lesie, bo oczywiście zakochałam się właśnie w tym. Amelia wybrała Europan Style, czyli po prostu przypominający rower holenderski, czyli kozę. Ale Europa Style brzmi lepiej. Znacznie lepiej. W ramach dokonywania wyboru mogłyśmy się oczywiście na nowych rowerach przejechać i po przygotowaniu ich specjalnie dla nas, (język marketingu zawsze obecny) możemy ruszać na wyprawy. Tosia oczywiście strasznie nam zazdrości i narzeka, że musi się poruszać na swoim starym odziedziczonym po siostrze stalowym rumaku, więc pewnie nie obejdzie się bez zakupu za jakiś czas trzeciego pięknego roweru. Ale na razie jesteśmy gotowe na wyprawy, szczególnie, że na szlaku rowerowym znalazłyśmy stację naprawy rowerów, na wszelki wypadek. Fajny pomysł.

Pieszo, rowerem, nieważne, ruszamy. Szukamy wiosny.

Jest. Cudna. Zawsze najbardziej cieszą mnie pierwsze wiosenne kwiaty, bo oprócz tego, że są piękne, są znakiem, że będzie radośniej. Podczas naszej wyprawy tym razem pieszej napotykamy kilka zaskakujących rzeczy. Próba dojścia do pobliskiego parku zakończyła się niepowodzeniem, bo albo nie było przejścia na drugą stronę ulicy, albo chodnik kończył się nam niespodziewanie.

Po drodze znalazłyśmy dowód na to, że ktoś bardziej niż my czeka na wiosnę. Pomalował sobie trawę na zielono!!!!! Nie mogłyśmy uwierzyć. Takie coś to tylko w Polsce w PRL- u i w filmach z tego czasu, ale nie na żywo w USA???? O rany.

trochę szalona

Pogoda tutaj to jest coś co generalnie bardzo mi się podoba, ale czasami niestety wpływa na mnie dość destrukcyjnie. W szafie cały czas trzeba mieć rzeczy na każdą pogodę, chowanie rzeczy letnich mija się celem, bo nawet pomijając grudniowy urlop na Florydzie zupełnie normalne jest, że co jakiś czas temperatura w grudniu, styczniu, lub lutym skacze do dwudziestu kilku stopni. Te ciepłe dni tak cieszą, że rzadko dostrzegam minusy, a jest jeden. Organizm trochę szaleje, zmianie temperatury w ciągu jednej nocy o 30 stopni towarzyszą nie tylko gwałtowne burze, ale też niesamowite skoki ciśnień, więc czasami jak przystało na zgrzybiałą staruszkę (tak nas widzą nasz dzieci, ja oczywiście jestem młoda) nie chce mi się ruszyć z łóżka i pół dnia spędzam na autopilocie. Konieczne jest sprawdzanie temperatury co rano, bo można się nieźle naciąć, bo piękne słońce nic nie oznacza, podobnie jak lekki deszcz. Ale też odczuwanie temperatury jest inne, wczoraj było 12 stopni a ja chodziłam w swetrze i balerinkach, bo było parno i przez to cieplej. Czasami jak temperatura gwałtownie wzrasta to robi się aż klejąco.

W sobotę wykorzystałyśmy z dziewczynami pogodę prawie letnią (ale jako że już było popołudnie tylko Amelia była nadal twarda i w krótkim rękawku) i pojechałyśmy na rowery. Amelia na hulajnogę, bo jej rower trochę się uszkodził i sprawdzamy, czy jest sens naprawić, czy kupić nowy. Tutaj się raczej nie naprawia niczego, często łatwiej i taniej jest po prostu kupić nowe. Koło nas zaczyna się Greenway. Czekałam na taką w Zielonej Górze a tu mam już gotową. Kawałek jedziemy wzdłuż zabudowań i nagle jesteśmy w lesie. Utwardzona droga, świetna do spacerowania, biegania i jeżdżenia na czymkolwiek. Ciągnie się między jeziorkami, wzdłuż rzeki o nazwie Wolf River, więc nie wiem czego się spodziewać. Teren jest świetny, cisza i spokój, dużo ptaków, dzicz totalna. W końcu nie muszę przebijać się przez pół miasta, żeby dostać się do lasu.

W pewnym momencie przeleciał nam przed nosami mały czerwony ptaszek, jak ognik. Prawie spadłam z roweru. Znalazłam go w internecie, to kardynał, wygląda naprawdę egzotycznie. Oczywiście są też inne zwierzaki, np. wiewiórek jest bez liku, ale te tutaj są szare, więc zdecydowanie mniej malownicze.