Archiwum: #NowyOrlean

wyprawa do raju

Aby uczcić ferie wiosenne wybrałyśmy się na leniwe poszukiwanie lata, znalazłyśmy je, i to jakie, pełne smaków, kolorów i słońca.

Zdecydowałyśmy się na naszą pierwsza w życiu wyprawę cruisem i uważamy ją za bardzo udaną. To trochę ja pobyt w magicznej krainie, codziennie budziłyśmy się w nowym kolorowym porcie. Jedzenie pojawiało się jak na „stoliczku nakryj się”. Oczywiście było trochę minusów, ale one są wszędzie i nie warto o nich nawet wspominać, bo plusów znacznie więcej. Ominęła nas choroba morska co uważam za duży plus. Na statku można było dobrze się bawić, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. My wybrałyśmy się na pokaz magika (marzenie Amelki, nawet udało jej się wystąpić na scenie) obejrzałyśmy musical (moje ulubione, poziom zarówno muzyczny jak i cała oprawa naprawdę niesamowite), stand-up (Tosia nie złapała żadnego żartu, ale było to kolejne z marzeń Amelki), ale też znalazłyśmy spokojne miejsca, żeby poczytać książkę z widokiem na morze, dziewczyny raczej grały w różne gry z widokiem na morze.

Pierwszy dzień spędziłyśmy w Nowym Orleanie, popołudniu statek zaczął przemierzać rzekę Missisipi, a poranek zastał nas na lazurowych wodach w cudnym słońcu. Cały kolejny dzień spędziłyśmy na morzu. Odkrywałyśmy wszystkie zakamarki statku, przemierzyłyśmy dziesiątki kilometrów i cieszyłyśmy się pogodą. Tosia szalała na basenie, zjeżdżalniach, próbowała wspinać się na ściankę, zahaczyła o mini golfa, a Amelia prawie cały dzień uparcie próbowała łapać słońce, z przerwami na posiłki. A posiłki były nie lada. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego poziomu jedzenia. W cenie naszego rejsu miałyśmy bufet czynny całą dobę (typowo amerykańskie – dostęp do jedzenia bez ograniczenia jest najważniejszy), który nie był zły, bo można było znaleźć cały czas świeże owoce i warzywa, a posiłki przygotowywane były w małych ilościach i dokładane w razie potrzeby, ale nas zachwyciły restauracje, których też kilka miałyśmy w cenie. Poziom jedzenia i obsługi jak w dobrych restauracjach w Memphis, szczególnie desery powalały nas na łopatki. Pyyyychotka.

Kolejny poranek zastał nas w Meksyku na wyspie Cozumel. Już przed wyjazdem postanowiłam, że będziemy po prostu odpoczywały bez gonienia za atrakcjami typu parki wodne, paralotnie, parki linowe itp. Więc zamiast kupić wycieczkę fakultatywną jak większość ludzi na statku, wybrałyśmy się na spacer po mieście, promenadą wzdłuż Morza Karaibskiego. Nie obeszło się bez odwiedzin w kilku sklepach, ale starałyśmy się wybierać te w bocznych uliczkach albo daleko od portu. Powaliły nas cudowne kolory, można nawet było znaleźć trochę wyrobów meksykańskich, a nie wszystko Made in China. Na Cozumel wypiłam najlepszy sok z mango i papai w życiu i wyśmienitą kawę. Miasteczko San Miguel jest bardzo czyste, zielone, kwitnące cudownymi kwiatami i pełne przemiłych ludzi. Zdecydowanie polecam. Mam nadzieję, że jeszcze uda nam się tutaj wrócić.

 Cdn.

 

krokodyla daj mi luby

Planując wyjazd do Nowego Orleanu moja rodzina sporządziła 2 listy. Pierwsza – co chcemy zobaczyć, druga – co chcemy zjeść. Nie wiem na które przeżycia bardziej czekaliśmy, ale obie listy zostały zrealizowane.

 Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spróbowania słynnych kanapek Po- Boy w polecanej w przewodnikach knajpce Liuzza’s. Okazały się rekordem świata. Niby zwykła francuska bagietka z krewetkami i warzywami, ale wszystko wyśmienite. Pieczywo chrupiące, krewetki świeże, pyszny sos. Tanio nie było, ale smakowało niesamowicie. Można spróbować zrobić w domu.

 

Kolejnym punktem programu były słynne beignets, słodkie puszyste kwadratowe pączki posypane dużą warstwą cukru pudru. Jesteśmy szczęśliwe, całe w cukrze. Chyba trzeba będzie to wybiegać

 

Prawdziwą nowoorleańską jambalayę z kiełbaskami andouille spróbowaliśmy czekając na paradę. Była ok, ale ja często gotuję jambalayę w domu i jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego smaku. Ta oryginalna była cięższa, bardziej paprykowa i jakby wędzona. Oczywiście chcemy spróbować wszystkich owoców morza, bo tutaj są świeże i wyśmienite. Przed znanymi knajpkami w centrum ciągną się długie kolejki, dlatego my wybieramy te na uboczu, ale czasami i tak musimy poczekać na stolik. Średni czas oczekiwania – pół godziny, w Polsce raczej poszukalibyśmy innego miejsca, ale zaczynamy się chyba przystosowywać do nowej rzeczywistości. Przemiał jest niesamowity. Nasze serce podbija talerz dla dwojga, który spokojnie starczyłby dla naszej czwórki. Ostrygi, krewetki, krab, ryby. Wszystko godne powtórzenia. Pierwszy raz próbowałam ostryg i zgadzam się z teorią, że „smakują morzem” to jest niesamowite.

 

Wracając z królestwa tabasco namierzyliśmy knajpę u Dona, gdzie Arek dopchał się krewetkami przygotowanymi w sposób tradycyjny, czyli deep fry, a my spróbowałyśmy nowości. Krewetki faszerowane, okazały się tak naprawdę krewetką w farszu. Pyszne, chodź trochę tłuste, chociaż z nazwy grillowane. Amelia zrezygnowała z dania głównego i zamówiła dużą miskę gumbo. Które było kolejnym daniem na naszej liście. Amelia rzuciła się na zawartość talerz, ale po chwili zastygła z dziwną miną. Zupa nie wygląda zachęcająco, ale próbujemy o co chodzi. Smak okazuje się bardzo nie nasz. Ale naprawdę BARDZO. Podejmujemy jeszcze próbę wyłowienia kilku kawałków mięsnych i rezygnujemy z konsumpcji. Podzieliliśmy się z załamanym dzieckiem naszymi daniami, na szczęście starczyło dla wszystkich.

Jeszcze kilka ładnych dni hasło gumbo, wywoływało u nas salwy śmiechu. Co jemy jutro? Gumbo 🙂

 

Ostatnią jedzoną przez nas ciekawostką były prażnki z aligatora, które znaleźliśmy ostatniego dnia naszego pobytu. Generalnie nie polecam. Kilka kęsów było ok, to znaczy dawały się pogryźć, ale pozostałe były tak żylaste, że poddaliśmy się dość szybko.

 

 

Wiemy już, że uwielbiamy kuchnię Nowego Orleanu, ale kilku dań będziemy unikali.

brad pitt i ja

W ramach pokręcenie się po okolicy w ostatnim dniu naszej wyprawy pojechaliśmy zobaczyć plantację trzciny cukrowej. Plantacje widzieliśmy w wielu amerykańskich filmach, a teraz wiele oryginalnych przerobionych jest na muzea. Do wyboru było kilka wszystkie położone wzdłuż Mississippi ale wybór był prosty. Oak Alley gdzie kręcona była część filmu „Wywiad z wampirem”, czyli Brad Pitt był tam. Będę zatem i ja.

Okolica przywitała nas cudnym słońcem i przecudnym statkiem, który zacumował nieopodal plantacji. Zaczęło się więc świetnie i zostaliśmy prawie przeniesieni w czasie o 100 lat wcześniej.

 

 

Zwiedzanie zaczęło się dość nostalgicznie, bo zaczęłam opowiadać Tosi jak to kiedyś było i w czasie opowieści sama byłam w szoku jak szybko zapominamy. Przyzwyczajamy się do nowej sytuacji, zapominamy, jak cierpieli ludzie, którzy tutaj mieszkali, jak byli traktowani, jeszcze tak niedawno. To zmiana na dobre.

 

 

Wychodząc z czworaków zapominamy trochę o nostalgii. Cieszymy się nadal zielenią, zakochujemy się w dębach jeszcze bardziej. Przechadzamy się aleją biegnącą w stronę rzeki i czekamy na zwiedzanie głównego budynku.

 

 

Jest ciekawy, z fajnymi historiami, stołem i krzesłami przystosowanymi dla ludzi o wzroście ok 150 cm, więc wygląda trochę jak dla dzieci, ale najważniejsze, że tymi korytarzami chodził Brad Pitt, no dobra Tom Cruise też ?

 

 

Historia na wyciągnięcie ręki, podana w prosty sposób.

Na koniec musimy zadbać o nasze podniebienia i pożegnać się z kuchnią południa.

Przygotowujemy się do drogi i to też jest przeżycie, bo po południowej Alabamie jeździ się głównie po mostach, ale nie są to zwykłe mosty, ciągną się kilometrami, po olbrzymich rozlewiskach, między jeziorami, rzekami. Wyglądają tak jakby z zza każdego krzaka miał wyskoczyć olbrzymi aligator. Ale niestety pomimo tego, że całą drogę wyciągałam szyję nie zobaczyłam żadnego.

aligatory i tabasco

Okazało się, że w okolicach Nowego Orleanu jest co zwiedzać. Tereny dookoła dość dzikie, składają się głównie z bagna. Ale czasami na bagnie zdarza się wyspa, jak na przykład ta na którą jedziemy. Nazywa się Avery Island i jest królestwem Tabasco. Plan jest taki. Zwiedzimy fabrykę a potem Jungle Gardens który ją otacza. Miejsce jak na wyspę przystało jest dość odludne.

Zwiedzanie fabryki odbywa się bez przewodnika, ale wszystko jest super oznakowane. Pierwszym przystankiem jest „miejsce pamięci” gdzie znajdują się wszystkie gadżety związane z tabasco. Można obejrzeć filmy o produkcji, zobaczyć urywki filmów, w których było pokazane tabasco i stare reklamy. Przechodzimy do kolejnych lokalizacji i możemy zobaczyć sadzonki papryk, beczki, w których przez 3 lata fermentują papryczki. Następnie mieszalnię, bo papryka mieszana jest z octem i innymi przyprawami. Możemy, z zza szyby oczywiście, zobaczyć linię produkcyjną, na której butelkuje się i pakuje różne rodzaje tabasco. Świetne miejsce a przy tym bardzo ładne, zupełnie nie jak większość fabryk. Świetnie utrzymane piękne budynki i niesamowite ogrody dookoła.

 

Na terenie wyspy znajduje się dom właścicieli i piękny ogród, którym ze względu na wielkość spokojnie mogą się podzielić ze zwiedzającymi.

Zwiedza się autem, co jakiś czas przystając na małych parkingach i wtedy można zrobić pętelkę na nogach, nie za dużo tego chodzenia. Za dużo ruchu mogłoby zabić przeciętnego Amerykanina.

Co jakiś czas widzimy znaki „uwaga aligatory”, więc chodzimy dość ostrożnie. Okazuje się, że faktycznie są, ale tylko małe, ale i te budzą respekt. Jeden syknął na mnie i pomimo tego, że stałam 2 metry od niego pisnęłam ze strachu. Kolejny punkt zaliczony. Widziałam aligatora „na żywo”, bez klatki. Żyję Hurrra.

Piękne kwiaty, bardzo dużo ptaków i biegające sarny tworzą dość bajkowy widok.

Najgorętsze uczucia cały czas rodzą się w nas na widok dębów. Są niesamowite. Przeczą prawom fizyki. Konary które sięgają po kilkanaście metrów w bok są prawie tak grube jak pień. I wszędzie zwieszający się hiszpański mech. Czasami sceny jak z horrorów. Dobrze, że słońce świeci.

parada na zielono

W Nowym Orleanie byliśmy tak naprawdę tydzień przed Świętem Patryka, ale okazało się, że właśnie w ten weekend odbywają się parady z tej okazji, bo w następny weekend już planowane są inne, a w piątki (czyli 17 marca) nie można zamykać ulic. Nas to cieszy. Pierwszy raz zobaczymy takie obchody, a że mój mąż urodził się właśnie 17 marca to możemy rozpocząć świętowanie jego urodzin. Na Paradę wybraliśmy się trochę wcześniej, chcieliśmy poszukać parkingu, znaleźć jakieś zielone rekwizyty i zająć dobre miejsca.

Pierwsze co nas zszokowało to ilość ludzi zgromadzona na ulicach i nastrój zabawy. Co kilka metrów zorganizowane były prawdziwe imprezy. Ludzie przyjechali z generatorami, głośnikami, zdecydowanie nie tylko z cichą muzyką dla siebie. Muza dla wszystkich. Porozbijane były namioty, porozstawiane fotele. Część rodzin miała przegryzki zimne, a część przyjechała z własnymi (nie małymi grillami). Przez chwilę myśleliśmy, że będzie kwitł handel, ale nie, to tylko na własny użytek. Niektórzy mieli przygotowane drabiny dla całej rodziny, łącznie z przygotowanymi specjalnie siedziskami dla dzieci. Z drabinami nie wiedzieliśmy o co chodzi. Rozpoczęcie opóźniało się znacznie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy bawili się na całego. W miarę wypitych alkoholi jeszcze lepiej. A my nie nauczeni, nie przygotowaliśmy się do zajęć. A w niedzielę w USA nie można kupić alkoholu w sklepach. Więc patrzyliśmy z lekką zazdrością.

 

Przed rozpoczęciem nie wiedzieliśmy również dlaczego wszyscy mają wiadra, torby, ale wkrótce wyjaśniło się wszystko.

Tak naprawdę zabawa na paradzie nie byłaby wcale lepsza niż przed, ale co jakiś czas podchodził miły mężczyzna wręczał kwiatka w zamian za buziaka, mógł być w policzek, ale niektóre dziewczyny nie uznawały takich półśrodków. Oczywiście kwiatki nosiły również dziewczyny i wymieniały się za buziaki z panami. Mąż mój osobisty też się załapał. Przedmioty zrzucane z platform były oszałamiające. Na początku Tosia cieszyła się biegając i wyciągając ręce jak wszyscy dookoła, ale nawet stojąc spokojnie co jakiś czas obrywało się fantem. Trzeba było, być naprawdę uważnym, bo czasami leciały pluszaki, pojedynczy sznur korali, ale czasami cała paczka. Nie mała. Już wiemy po co drabiny, trudniej oberwać w głowę. A w kierunku ludzi leciały też warzywa i owoce. Nie mogę znaleźć skąd ta tradycja. Może ktoś wie?

Ziemniaki i cytryna były jeszcze w miarę bezpieczne, ale główki kapusty były już przerażające. Złapałam chyba trzy lecące na mnie. Naprawdę trzeba było się porządnie koncentrować, każda chwila nieuwagi groziła kontuzją. Cały zapas warzyw lądował w kartonie, który miał przygotowany siedzący koło nas na wózku pan. W miarę upływu czasu jak patrzyliśmy na siebie to wybuchaliśmy coraz głośniejszym śmiechem. Zdecydowanie warto było to zobaczyć.

nola

Ferie wiosenne postanowiliśmy spędzić w Nowym Orleanie. Oczywiście przed wyjazdem przeczytałam o NOLA bardzo dużo i mieliśmy 2 listy. Miejsca które chcemy odwiedzić i potrawy, których chcemy spróbować, bo przecież to jest najważniejsze na wyjazdach.

Popołudnie spędziliśmy spacerując po dzielnicy francuskiej. Na każdym kroku historia, piękne budynki, muzyka, kolory. Wyjątkowe są koronkowe wykończenia balkonów. Historię jaką przeszło to miasto widać po nazwach ulic, tablicach pamiątkowych. Można chodzić bez mapy, klucząc w plątaninie uliczek. Zaglądaliśmy oczywiście do sklepów z pamiątkami i na szczęście po za nielicznymi chińskimi pamiątkami można znaleźć te autentyczne, robione na miejscu.

 

Wzięliśmy udział w kilku ślubach, które odbywają się na ulicach, wśród tłumu turystów, z muzyką i uśmiechem. Jak ktoś planuje niekonwencjonalny ślub to polecam. Nowy Orlean kocha parady. Organizowane są mam wrażenie co chwilę. A każda parada to tysiące rozdawanych kolorowych korali. Miasto jeszcze jest ozdobione nimi po niedawnym Mardi Gras (czyli paradzie na zakończenie karnawału), a już zaczęto świętowanie Dnia Świętego Patryka. Parady odbywają się w kilku różnych częściach miasta.

 

Miasto owiane jest wieloma historiami, tuta ponoć żyje najwięcej wampirów. Można znaleźć sklepy z pamiątkami wampirzymi i zwiedzić najważniejsze dla nich miejsca. Tutaj również rozwinął się kult Voo Doo. W każdym sklepie można kupić laleczkę z instrukcją jak jej użyć, są muzea i wiele innych śladów.

 

Niezwykłym widokiem są cmentarze. Może dziwne jest zwiedzanie cmentarzy na wakacjach, ale te warto zobaczyć. Trumny nie leżą w ziemi, tylko umieszczane są w budowlach. Przyczyna jest taka, że miasto Nowy Orlean leży poniżej poziomu morza i kiedy Mississippi wylewała to ponoć trumny zakopane w ziemi płynęły ulicami. Dzieci moje na tą historię zareagowały wytrzeszczem.

 

Duże wrażenie zrobiła na nas dzielnica ogrodów. Kolorowe domy, domki i wielkie rezydencje. Dookoła wielu cudowne ogrody. Ulice są obsadzone niesamowitymi dębami, które wyglądają tu zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej. Powstrzymywaliśmy się, żeby rozbić zdjęcie każdemu. Bo każdy był wyjątkowy i niesamowity.

 

Wszyscy piszą, że to miasto inne niż wszystkie i to prawda. Jest to jedyne miasto w USA, gdzie można spożywać alkohol na ulicach i wszyscy z tego korzystają. Po zapadnięciu zmroku spacerowanie po słynnej Bourbon Street okazuje się zdecydowanie nieodpowiednie dla dzieci.