Archiwum: #travel

życie w biegu – tak jak lubię

Ponoć w 2020 roku nasze życie zwolniło. Nie moje. Z jednej strony bardzo się cieszę, bo ja lubię jak dużo się dzieje. Jak jest nudno to czuję, że marnuję czas i życie. Oj jak górnolotnie to zabrzmiało, ale taka jest prawda. Dzisiaj będzie o wszystkim i o niczym, czyli ogólnie o życiu. Generalnie o moim życiu w Stanach. Tym razem bez podróży. Mam ich kilka w zanadrzu i opowiem o nich wkrótce (trzymajcie mnie za słowo, to mnie na pewno zmotywuje.)

Ten rok jest na pewno rokiem pandemii, ale w moim życiu zdarzyło się dużo, dużo więcej. Po pierwsze dostałam stałą, świetną, ciekawą pracę, którą bardzo lubię. Walczyłam o nią długo i zawzięcie, ale się opłaciło. Dużo się uczę, pracuję ze świetnymi ludźmi, którzy naprawdę doceniają to co robię i moje zaangażowanie. Pracuję w firmie zarządzającej hotelami. Posiadają hotele całych Stanach i dzięki temu mogę podróżować prawie za bezcen, ale oczywiście teraz na przeszkodzie stoi Corona.

Było prawie idealnie pomimo wszystkich przeciwności. Pierwszy zgrzyt to protesty związane z akcją „black lives matter” po raz pierwszy nie czułam się bezpieczna w naszej miejscowości, czułam się inna, czułam, że powinnam czuć się winna, ale nie czułam się tak. Moim zdaniem wszystkie życia są ważne i takie akcje prowadzą do dalszej segregacji. Mam znajomych we wszystkich kolorach i lubię ich niezależnie od ich rasy i pochodzenia. Złe rzeczy się dzieją, ale generalizowani jest niebezpieczne.

W Memphis ciemnoskóra ludność jest większością jest to jedyne takie miejsce w Stanach. W momencie, kiedy biali byli wrogami publicznymi bałam się chodzić do parku, nie czułam się bezpieczna nawet na moim podwórku. Po raz drugi w moim życiu miałam godzinę policyjną. Niefajne doświadczenie. Zabieranie podstawowych praw do których jesteśmy przyzwyczajeni powoduje prawdziwy dyskomfort.

Na szczęści wszystko wróciło do normy i znów jest bezpiecznie.

Przed nami był jednak kolejne trzęsienie ziemi. Przez Coronę rząd USA zablokował cały proces wizowy i przez to Arek (mąż mój osobisty) stracił pozwolenie na pracę i jest teraz w Polsce gotowy na nowe wyzwania.

Ja z dziewczynami nadal tutaj, żyjemy sobie spokojnie i czekamy aż wszystko się poukłada i jakie nowe kierunki i ciekawe wyzwania przed nami. Chyba dzięki takim dzikim akcjom w moim życiu czuję się nadal młoda i gotowa do czynu.

Tęsknię za wszystkimi w Polsce, ale tutaj też ma wokół siebie cudownych ludzi, którzy dają mi dużo siły.

Wrzucam zdjęcia moich koleżanek wariatek, mojej pracowej ekipy i Arka ostatnie dni na obczyźnie. Dajcie znać, czy czytaliście, czy się podobało. Wasze głosy zawsze mnie cieszą i dają energię do pisania.

tak po prostu

No to wracam po przerwie. Mam nadzieje, że jesteście ze mną.

Czy ktokolwiek kiedykolwiek myślał, że będzie zwiedzał Arkansas? Ja nie. Nigdy nie myślała, że zobaczę Stany, teraz widzę je codziennie. Muszę przyznać, że ogólnie cieszę się, że mam taką możliwość chociaż czasami nie jest łatwo. Ale co tam, mówi się trudno i żyje się dalej.

Ale wracając do Arkansas, to postanowiliśmy wyskoczyć na weekend w zielone i nad wodę. Wody tutaj dookoła sporo, ale trudno znaleźć taką do używania. Większość jezior w naszej okolicy to sztuczne zbiorniki zbudowane na rzekach, ale pomimo tego woda jest czysta i co najważniejsza cudownie ciepła, ale nasza wycieczka zaczęła się inaczej. Na tej dziwnie płaskiej ziemi można znaleźć kilka gór wyglądających jak stożki i na jedną taką postanowiliśmy wleźć. Były dwie drogi. Jak zawsze łatwiejsza i dłuższa i trudniejsza, krótsza. Jak myślicie którą wybraliśmy? Tak naprawdę to Arek wybrał, a my bezmyślnie i bez pytania podążyłyśmy za nim. Górka choć nie wysoka okazała się wyzwaniem, bo stopień nachylenia był dość spory a może bardziej niż dość. Ponadto góra od połowy składała się wyłącznie z kamieni, po których wspinaliśmy się niemalże na czworaka. Temperatura otoczenia też nie była pomocna, bo w okolicach południa przekroczył 30 stopni.Widoki z góry: zielono, jeziora i przestrzeń. Czy cudne – nie, ale ładne, ciekawe, warto przekonać się osobiści.

 

Głównym celem wyjazdu były jeziora, pływanko, pluskanko i możliwość użycia mojej paddle board (czy to ma jakąś polską nazwę). Jeziora jak już pisałam były zbiornikami na rzece, więc nie było pięknego piaseczku i przezroczystej wody, ale było czysto i postanowiliśmy nie narzekać, nie poddawać się, tylko korzystać. Plusem tego, że jeziora nie są doskonałe jest to, że dookoła jest prawie pusto. Odkryliśmy zaciszne miejsce z bezludną wyspą niedaleko, więc korzystając z mojej deski staliśmy się odkrywcami. Bawiliśmy się przednio.

Wieczorkiem wyskoczyliśmy na spacer do pobliskiego miasta. Little Rock okazało się bardzo przyjemne z miejscem do spacerowania (oczywiście nad rzeką) sympatycznymi knajpkami i klimatycznym centrum.

Takie leniwe zwiedzanie bez łaaał, ale ja lubię zwiedzać i odkrywać nawet jak nie odkrywam nic spektakularnego. A wy?

raju cd

Ciąg dalszy błękitnego nieba i turkusowej wody, która ma tak intensywny kolor, że aż wygląda to trochę kiczowato.

 Przystanek trzeci – Belize City. Ogólnie dzień na plus, niestety bieda panująca w tym cudownym zakątku świata bije po oczach. Ktoś tu na pewno zarabia pieniądze na turystach, ale nie mieszkańcy. Jako jedne z nielicznych wyszłyśmy z portu na piechotę, nie dałyśmy się namówić na zakup dodatkowej wycieczki, wzięcie taksówki i tym podobne oferty. Przechadzka po mieście ciekawa, ale smutna. Piłyśmy wodę ze świeżego kokosa sprzedawanego na chodniku. Znalazłyśmy lokalne lody, niestety nienajlepszej jakości i wróciłyśmy do portu. Plusem tego dnia było to, że cruise cumował dość daleko od brzegu i wożone byłyśmy na ląd mniejszymi łodziami. Amelce i mi bardzo spodobała się ta dodatkowa atrakcja i postanowiłyśmy skorzystać z niej więcej niż jeden raz. Po pierwszej wyprawie zostawiłyśmy Tosię w klubie nastolatka na statku i udałyśmy się w kolejną podróż bez celu.

Kolejny ląd, to mała wyspa, jak z folderu reklamowego Karaibów -Harvest Caye. Tutaj spędziłyśmy cały dzień przemieszczając się pomiędzy morzem, leżakiem, palmą i basenem, Tosia tylko pomiędzy jedną a drugą wodą, nie marnowała czasu na nic innego. Ja oczywiście nie dałam radę usiedzieć na miejscu i postanowiłam pospacerować, wyspa okazała się naprawdę mała, bo obejście jej nie zajęło mi dłużej niż pół godziny, po drodze mogłam nacieszyć oko niesamowitą tropikalną roślinnością. Nie mogłyśmy oprzeć się lokalnemu jedzeniu i odwiedziłyśmy małą knajpkę z menu typu: ryba – jaką akurat udało nam się łapać i cudownymi kolorowymi drinkami (dla dziewczyn była wersja bezalkoholowa). To był dzień na zresetowanie wszystkich stresów.

Nasz ostatni dzień Karaibach to Costa Maya i tutaj naprawdę żałowałam, że nie mamy trochę więcej czasu, żeby poznać kulturę i architekturę Majów, ale znów były piękne kolory cudowne, soki, owoce i szum fal.

Cała ta kraina to jak wieczne połączenie wiosny z latem. Cudowne, świeże, intensywne kolory i słońce. Bardzo chciałbym tu jeszcze wrócić.

wyprawa do raju

Aby uczcić ferie wiosenne wybrałyśmy się na leniwe poszukiwanie lata, znalazłyśmy je, i to jakie, pełne smaków, kolorów i słońca.

Zdecydowałyśmy się na naszą pierwsza w życiu wyprawę cruisem i uważamy ją za bardzo udaną. To trochę ja pobyt w magicznej krainie, codziennie budziłyśmy się w nowym kolorowym porcie. Jedzenie pojawiało się jak na „stoliczku nakryj się”. Oczywiście było trochę minusów, ale one są wszędzie i nie warto o nich nawet wspominać, bo plusów znacznie więcej. Ominęła nas choroba morska co uważam za duży plus. Na statku można było dobrze się bawić, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. My wybrałyśmy się na pokaz magika (marzenie Amelki, nawet udało jej się wystąpić na scenie) obejrzałyśmy musical (moje ulubione, poziom zarówno muzyczny jak i cała oprawa naprawdę niesamowite), stand-up (Tosia nie złapała żadnego żartu, ale było to kolejne z marzeń Amelki), ale też znalazłyśmy spokojne miejsca, żeby poczytać książkę z widokiem na morze, dziewczyny raczej grały w różne gry z widokiem na morze.

Pierwszy dzień spędziłyśmy w Nowym Orleanie, popołudniu statek zaczął przemierzać rzekę Missisipi, a poranek zastał nas na lazurowych wodach w cudnym słońcu. Cały kolejny dzień spędziłyśmy na morzu. Odkrywałyśmy wszystkie zakamarki statku, przemierzyłyśmy dziesiątki kilometrów i cieszyłyśmy się pogodą. Tosia szalała na basenie, zjeżdżalniach, próbowała wspinać się na ściankę, zahaczyła o mini golfa, a Amelia prawie cały dzień uparcie próbowała łapać słońce, z przerwami na posiłki. A posiłki były nie lada. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego poziomu jedzenia. W cenie naszego rejsu miałyśmy bufet czynny całą dobę (typowo amerykańskie – dostęp do jedzenia bez ograniczenia jest najważniejszy), który nie był zły, bo można było znaleźć cały czas świeże owoce i warzywa, a posiłki przygotowywane były w małych ilościach i dokładane w razie potrzeby, ale nas zachwyciły restauracje, których też kilka miałyśmy w cenie. Poziom jedzenia i obsługi jak w dobrych restauracjach w Memphis, szczególnie desery powalały nas na łopatki. Pyyyychotka.

Kolejny poranek zastał nas w Meksyku na wyspie Cozumel. Już przed wyjazdem postanowiłam, że będziemy po prostu odpoczywały bez gonienia za atrakcjami typu parki wodne, paralotnie, parki linowe itp. Więc zamiast kupić wycieczkę fakultatywną jak większość ludzi na statku, wybrałyśmy się na spacer po mieście, promenadą wzdłuż Morza Karaibskiego. Nie obeszło się bez odwiedzin w kilku sklepach, ale starałyśmy się wybierać te w bocznych uliczkach albo daleko od portu. Powaliły nas cudowne kolory, można nawet było znaleźć trochę wyrobów meksykańskich, a nie wszystko Made in China. Na Cozumel wypiłam najlepszy sok z mango i papai w życiu i wyśmienitą kawę. Miasteczko San Miguel jest bardzo czyste, zielone, kwitnące cudownymi kwiatami i pełne przemiłych ludzi. Zdecydowanie polecam. Mam nadzieję, że jeszcze uda nam się tutaj wrócić.

 Cdn.

 

gotowa na wiosne

Gotowa na wiosnę zamierzam napisać trochę o zimie, której generalnie nie lubię, ale czasami daję jej szansę.  Aby sprawić dziewczynom radochę pojechaliśmy odkrywać kolejne ciekawe i niecodzienne miejsca. Jest taki hotel w Nashville, który w zimie zamienia się w świąteczną krainę. Cały obiekt sam w sobie jest niesamowity, pod pięknym przezroczystym dachem znajduje się bajkowe miasteczko z rzeką, egzotycznymi kwiatami, statkami sklepami, restauracjami i wszystkim innym co tylko można wymyśleć. Oczywiście jak dla mnie trochę za dużo ludzi i trochę za bardzo wszystko komercyjne, ale dziewczyny miały ubaw po pachy, no dobra ja trochę też.

Zjeżdżanie na oponach po lodzie było czadowe, czułam się jak dziecko. W zwiedzaniu wystawy rzeźb lodowych przeszkadzał nam trochę arktyczny mróz panujący w pomieszczeniu, ale wszyscy odstrojeni zostaliśmy w dobrze komponujące się z lodem niebieskie płaszczyki i zdołałyśmy przeżyć. Warto było, bo uśmiech na Tosi paszczy – bezcenny.

Jako kolejną zimową atrakcję moje córki wymyśliły sobie park rozrywki. Wszelkie próby perswazji, że zima i karuzele, czy pędzące kolejki to nie jest dobry duet, spełzły na niczym. Dziewczyny stwierdziły, że zero stopni na zewnątrz nie będzie im przeszkadzało w dobrej zabawie. Ja nie czułam się na siłach stawić temu czoła. Arek był odważniejszy. Moja zwariowana rodzina twierdzi nadal, że było świetnie, natomiast na wszytych zdjęciach widać przerażająco czerwone nosy. Zdecydowali, że aby porządnie wykorzystać pobyt w St. Luis do którego udali się w poszukiwaniu silnych wrażeń, następnego dnia wybiorą się do Centrum Naukowego. Atrakcja tym razem pod dachem okazała się również strzałem w dziesiątkę. Dzieci wyszalane, może będzie trochę spokoju.

No więc na koniec starzy też wybrali się na imprezę do Charliego w krainie czekolady. Miało być słodko i cukierkowo więc poszliśmy na całość Siara obwieszony cukierkami a ja z wisienką na ….

świecimy w ciemnosci

Okazuje się, że nie trzeba dużo, żeby się świetnie bawić. Wystarczy fajny pomysł, a że ten wydał nam się ciekawy postanowiłyśmy spróbować. Wybrałyśmy się na wieczorną zabawę w Ogrodzie Botanicznym pod hasłem świecimy w ciemności.

Jedną z atrakcji był pokaz tańca ze świecącymi hula hop. Oczywiście wszyscy musieliśmy spróbować.

Kilku pasjonatów co roku organizuje imprezę, podczas której dzieciaki mogą bawić się na świeżym powietrzu, ale również trochę się dowiedzieć o wszystkim co związane z luminescencją. No i okazało się, że dorośli też nie wiedzą wszystkiego, kilka rzeczy było naprawdę nowych dla mnie.

Wysłuchałyśmy ciekawej opowieści o fluorescencyjnym planktonie. Mogłyśmy go oczywiście też zobaczyć, ale myślę, że wrażenie robi dopiero w dużych ilościach.

Super ciekawe były też fluorescencyjne kamienie. Okazuje się, że można znaleźć ich naprawdę sporo, niektóre świeciły same z siebie, a niektóre dopiero w świetle ultrafioletowym. Niesamowite było zobaczyć jak z szare bryłki przeistoczyły się w wielobarwne, świecące, niektóre nawet zmieniają kolory.

Pod koniec wieczoru to my byłyśmy szarymi kamyczkami, które zamieniły się w świecące szaleństwo.

Tak mi się podobało, że po powrocie do domu nie miałam ochoty tego zmywać. Jak myślicie? Dostanę rolę  w Avatarze?

pożegnaie

Jeszcze tylko kilka widoczków i ciekawostek i wracamy do rzeczywistości.

Podczas ostatnich kilku dni wędrówek udało nam się odnaleźć jeszcze kilka pięknych miejsc i przeżyć kilka przygód.

Podczas jednej z tras zobaczyliśmy niedaleko ścieżki łachę śniegu, oczywiście domyślacie się co zrobiły nasze dzieci, a szczególnie Tosia. Musiała zejść, żeby dotknąć śniegu w lecie w krótkim rękawku w otoczeniu kwitnącej łąki. Rzucanie śnieżkami w rodziców też jest super zabawą.

Kilka dni spędziliśmy po porostu szwędając się po okolicy i obserwując cudowne widoki. Opanowaliśmy na chwilę plac zabaw i nie tylko dzieci bawiły się tam świetnie.

Wybrałyśmy się z Tosią na kajak i to też była przygoda, bo ja byłyśmy po drugiej stronie jeziora niebo zrobiło się czarne, wiatr zaczął wiać nam w twarz dość mocno utrudniając nam powrót i zaczął padać deszcz, pan z wypożyczali ostrzegał nas, że w przypadku takiej pogody bardzo szybko zaczyna się burza i musimy wracać do na brzeg, ale na nasz brzeg miałyśmy strasznie daleko. Jeszcze nigdy tak szybko nie wiosłowałam. Tosia przejęła się bardzo swoją rolą i też dawała z siebie wszystko. Po całym jeziorze niosły się nasze głosy: prawa, lewa, prawa, lewa…. Aż Tosia zobaczyła Arka biegnącego brzegiem. Ja wiedziałam, że chce nam zrobić zdjęcia, a Tosia myślała, że się z nami ściga i włączyła niespodziewany osiemnasty bieg. Jeszcze nigdy nie widziałam tak szybko poruszających się wioseł i oczywiście popłakałam się ze śmiechu. Dziecko wygrało.

Wybrałam się na samotną przechadzkę i natknęłam się na częściowo spalony las. Efekt był niesamowity, nogi miałam czarne do kolan miejsce wyglądało przerażająco i wyjątkowo. Dokoła miejsca pożaru wszystkie drzewa były pomarańczowe. Jak się dowiedziałam to zrzucony środek gaśniczy.

W jednej z naszej ulubionej miejscowości oprócz świetnych knajp z super jedzeniem wzdłuż drogi ciągnęły się donice z kolorowymi kwiatami, wokół których latały …. Kolibry. Czad. Można było podejść do nich naprawdę blisko. Uwielbiam. Uwielbiam. Uwielbiam.

Zakochałam się w Colorado, bardzo chciałabym tam wrócić.

czerwono mi

Zapuszczając się coraz bardziej w te dzikie tereny (no dobra może wcale nie są aż takie dzikie, ale brzmi nieźle) dosłownie nadziewamy się na niesamowity znak. Wprawdzie czytałam wcześniej o tym miejscu, ale zdążyłam zapomnieć. A znak informuje nas, że znajdujemy się w miejscu niezwykłym. Wszystkie wody znajdujące się po prawej strony od tego punktu wpadają do Atlantyku, a wszystkie po lewej do Pacyfiku. Ale czad. Ogarniacie, nawet jak deszcz pada to kropelki spadają niedaleko siebie, ale pędzą do dwóch różnych oceanów. Jestem pod wrażenie, z lekka dochodzi do mnie, że zachowuję się jak wariatka, ale kto mi zabroni.

Jedziemy dalej, głowy na sprężynkach, bo wszystko dookoła jest mega ciekawe, i nagle dojeżdżamy do wielkiej czerwoności. Czuję się jakbym przeniosła się o tysiące kilometrów, bo jeszcze przed chwilą byłam otoczona zielonym lasem i ostrymi szarymi skałami a teraz nastała czerwoność i klimat praktycznie pustynny, no może czasami preriowy. Zmienność krajobrazu jest niesłychanie zaskakująca.

Zaopatrujemy się w mapę tych czerwoności. Park nazywa się Ogród Bogów i jak głosi tabliczka został przekazany przez prywatną rodzinę dla rozkoszy gawiedzi, której teren ma być udostępniany za darmo.

Zrobiliśmy tysiące zdjęć (oczywiście część wariackich) zachwycała nas każda czerwona skała. Kolory są naprawdę obezwładniające i bardzo ostre, oczywiście zmieniają się w zależności od tego czy są w słońcu czy w cieniu. Myślę, że bardzo ciekawe byłoby spędzić tam cały dzień i co godzinę robić zdjęcie jednej skałce, żeby zobaczyć, jak zmienia się jej kolor. Trzeba by tylko mieć kogoś donoszącego wodę, bo temperatury panują tam zdecydowanie pustynne.

Cały czas pełni wrażeń przenosimy się kawałek dalej, do kanionu, już nie czerwonego i moja odważna rodzinka decyduje się na wszystkie szalone rzeczy jakich można tam doświadczyć. Amelia i Arek na huśtawkę nad przepaścią a Tosia mniej trochę łagodniej, ale też kończy się wiszeniem nad przepaścią. Ja trzymając się za serce robię im zdjęcia.

ja i góra

Dziś miał być leniwy dzień. Śpimy, ile się da, spacerujemy, cieszymy się widokami, uzupełniamy ekwipunek, bo okazało się, że na ponad 3000 metrów słońce spala skórę w jedną sekundę. Przed chwilą było za chmurami, teraz wyjrzało na chwilę i już kark spalony. Oczy też potrzebują specjalnej ochrony, bo bez okularów polaryzacyjnych już po półgodzinie zaczynamy się czuć jakby ktoś nam sypnął w oczy garść piachu. Niespodziewanym zbiegiem okoliczności te wszystkie niedogodności omijają nasze dzieci wielkim łukiem. Proszę co znaczy młodość. Uzbrojeni po pachy ruszamy na przejażdżkę.

Nasz wybór pada na górę o nazwie Evans. Nie jest to zwykłe miejsce, bo na ponad 4000 tysiące metrów wjeżdża się samochodem. A co tam zdobędę czterotysięcznik.

Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Droga na górę trwała ponad pół godziny i widoki za każdym zakrętem pyły obezwładniające, wprawdzie ja od pewnego momentu siedziałam z zamkniętymi oczami (no prawie) bo jednak ciekawiło mnie wszystko, ale za każdym razem jak moja strona samochodu znajdowała się nad przepaścią to wydawałam okrzyki przerażenia. To, że jednak czasami odważałam się patrzeć zostało mi wynagrodzone, bo widziałam świstaka. Ale śmieszne stworzonko.

Jak dojechaliśmy na parking to miałam stan przedzawałowy.

Żeby nie było, że zdobyłam górę samochodem. Ostanie kilkaset metrów zakosami zdobyliśmy na nogach.

 

WESZŁAM NA 4314 METRÓW. WOW. NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ.

 

Możecie sobie wyobrazić widoki ze szczytu. Znów cały świat był mój. Gdyby ktoś rok temu założył się ze mną, że wejdę na czterotysięcznik to bym go śmiechem zabiła a właśnie tutaj jestem. Dość długo napawaliśmy się widokami i uczuciem szczęścia, ale jednak lekki ból głowy i małe oszołomienie spowodowane małą ilością tlenu dało o sobie znać.

W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze stado kóz górskich które obfotografowaliśmy ze wszystkich stron i zjechaliśmy trochę niżej przejść się już zdecydowanie mniej wymagającym szlakiem nad jeziorkiem.

Tutaj do widoków górskich doszła jeszcze niesamowita ilość kwiatów i poczułam się jak w niebie. To są chwile, które zostają w nas na zawsze. Dziękuję, że mogę tego doświadczać.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo trudna i radzenie sobie w nowej rzeczywistości też nie jest łatwe, ale to jest zdecydowanie nagroda za te wszystkie trudy. Cuda, które możemy tutaj odkrywać są bezcenne.

 

odkrywamy Colorado

Dotarliśmy do celu podróży. Jesteśmy teoretycznie w miejscowości, ale na samym jej końcu więc mamy święty spokój i cudowny widok na góry i jezioro. Tego mi było trzeba. Jak jestem nad morzem to wydaje mi się, że to lubię najbardziej, ale jak przyjeżdżam w góry to zmieniam jednak zdanie i tak na okrągło.

Jakoś blisko te góry dookoła, więc sprawdziliśmy na jakiej jesteśmy wysokości. Mieszkamy na 3000 metrów. O rany nigdy tak wysoko nie mieszkałam. Głowa trochę boli, ale mam nadzieję, że się szybko przystosujemy.

Oszczędzając wspomniane wcześniej kolano wybieram dla nas trasy raczej trekingowe z małymi podejściami. Pomimo tego widoki są cudne, niebo błękitne, piękne lasy i cudne jeziora. Nasz szlak prowadzi przez dolną część wodospadu. Na które ja się zatrzymuję a rodzina gna dalej. Idą zobaczyć jezioro, ale obiecali mi zdjęcia. Siedzę na skale i podziwiam piękne widoki gryziona przez bezlitosne komary, ale nawet to mi tak bardzo nie przeszkadza. Zawieszam się przy wodospadzie. Cały czas nie mogę się nadziwić, że weszłam na 3500 metrów i chodzę sobie i jest ciepło i nie ma śniegu, chociaż widać czasami małe skrawki w szczelinach górskich. W Europie na tej wysokości jest już poniżej zera i wieczny śnieg a ja w krótkim rękawku.