Archiwum: #vacation

autem po plaży

Przemieszczamy się, ale w dalszym ciągu nie opuszczamy Teksasu, tym razem odkrywamy wybrzeże. Wjazd do miasta o nazwie Corpus Christi jest dość przerażający, ponieważ otaczają nas same rafinerie jak okiem sięgnąć, dziwne dla nas jest to, że to wszystko firmy prywatne. Patrząc na skalę wyobrażam sobie fortuny właścicieli.

Ale my uciekamy nad morze. Władze chyba starają się nie dopuścić do dewastacji wybrzeża, bo prawie całe to park pod chronioną min. ze względu na żółwie i ptaki. Czyli jest nadzieja, że przemysł nie zabił środowiska.

Mieszkamy prawie nad samym morzem, plaże są szerokie, czyste i prawie puste, ale co jest dla nas zaskakujące można po nich jeździć autem, wprawdzie tylko 15 mil na godzinę, ale pomimo wszystko jest to zaskakujące, kiedy na plaży zamiast znaku zakazu wjazdu napotykamy tylko ograniczenie prędkości.

Z tego co zdążyliśmy zaobserwować ludzie tego nie wykorzystują w zły sposób. Widzieliśmy np. scenkę jak rodzina wjechała busem. Rozstawili boisko do siatkówki plażowej, wyciągnęli grilla, pobawili się, a jak odjechali to pozbierali wszystko grzecznie i nawet ślad po nich nie został.

Oczywiście nie ograniczyliśmy się do jeżdżenia po plaży, ale również przemierzaliśmy ją na własnych nogach, spacerując, biegając, maszerując, ale zawsze przy okazji słuchaliśmy szumu morza, który zawsze jest cudownie odprężający.

Moje dzieci zapowiadały, że bez względu na pogodę wykąpią się w morzu, ale nawet te twardziele poddały się po kilku dniach. Nie omieszkały za to wykorzystać kilku cieplejszych godzin i wskoczyły do basenu, w którym woda na szczęście była podgrzewana, bo inaczej zostałabym posądzona o znęcanie się nad nimi.

el mercado

El Mercado to najbardziej kolorowa część San Antonio. Historycznie pierwszymi osadnikami w Teksasie byli Meksykanie i Hiszpanie i to widać do teraz. Mam wrażenie, że połowa osób mówi po hiszpańsku i ma zdecydowanie latynoskie korzenie. Nie mogło więc zabraknąć w tym mieście miejsca, które tchnie latynoskim rytmem i kolorami. Wszystko to możemy znaleźć w El Mercado, to kawałek ulicy otoczony sklepami z pamiątkami oraz knajpkami z meksykańskimi smakołykami. Kolory prawie oszałamiają, ceny niestety też, czuć, że to bardzo turystyczne miejsce, więc prawie tylko zwiedzamy, wąchamy i słuchamy. Skusiliśmy się jedynie na piękne, ręcznie malowane, ceramiczne podkładki na stół. Każdy może wybrać coś ze swoją osobowością. Arek ma wspinacza górskiego, Tosia swoją wymarzoną pracę, czyli płytka z lekarką, Amelia, nie wiadomo dlaczego wybiera sobie czaszkę, a ja kobietę, która wygląda na najbardziej zwariowaną, nie ma takiej z napisem – szajba. Rodzina sugeruje mi kucharkę, ale nie ze mną takie numery. Kucharzyć uwielbiam, ale jeszcze trochę to nie będzie moim celem życiowym. Bardzo trudno się zaszufladkować w takim kafelku.

magiczne miejsce

To jedno z bardziej niesamowitych miejsc, jakie widziałam w miastach. River walk w San Antonio to miejsce magiczne. Można zwiedzić prawie całe centrum i prawie nie zauważyć go, bo ten cudowny spacerniak, znajduje się sporo poniżej poziomu ulicy. Jest naprawdę dobrze schowany przed światem zewnętrznym i zgiełkiem miasta. Schodząc po schodach na poziom wody, przenosimy się do zupełnie innego świata. Pogoda na szczęście trochę współpracuje i możemy zobaczyć wszystko oświetlone pięknym słońcem, dzięki temu wszystko jest bardziej kolorowe, a rośliny wydają się bardziej egzotyczne. Rzeka o nazwie San Antonio wije się po całym centrum miasta, można podziwiać ją przechadzając się wzdłuż rzeki, płynąc stateczkiem wycieczkowym lub siedząc w jednej z wielu kafejek. W gorące teksańskie lato daje schronienie przed upałem, a zimą można po zmroku podziwiać iluminacje świąteczne.

River walk to ok 24 kilometrów ścieżek i chodników, jest to najdłuższy miejski ekosystem w Stanach, największy to pewnie Central Park, ale to jeszcze przed nami.

 

Kolejnym punktem programu jest wieża widokowa, na szczycie której znajduje się restauracja. Cała górna część się obraca, więc jedząc obiad można podziwiać całą panoramę. Nie dałabym radę jeść i wirować więc to odpuszczamy i tylko podziwiamy widoki. Zewnętrzny taras jest tylko częściowo oszklony i wiatr robi tam co tylko chce. Tosia prawie nam odleciała. Z wieży rozciągają się niesamowite widoki, widać jaki Teksas jest płaski, można podziwiać całe miasto, ale nawet z tego punktu trudno wypatrzeć rzekę. Jest naprawdę dobrze ukryta.

podbijamy Teksas

No i znów zapragnęliśmy trochę ciepełka, a do tego zostało sporo stanów, których jeszcze nie widzieliśmy więc trzeba się zabrać do roboty. Tym razem padło na Teksas, a żeby było ciepło to jego część południową. Już chyba miesiąc przed wyjazdem zaczęłam obserwować temperaturę tam i coraz bardziej cieszyłam się na ten wyjazd i nagle stało się coś dziwnego, temperatura zaczęła lecieć w dół i cudowne 25 stopni zamieniło się w 10, to nie jest sprawiedliwe!!!!!! No ale cóż jedziemy, do walizki dopakowałam trochę swetrów, ale do kurtki się chyba nie zniżę. W południowym Teksasie nie nosi się kurtek!!! Tam jest ciepło!!! No dobra złamałam się, ale tylko cienką.

Po 12 godzinach drogi, głównie przez pustkowia, bo w tym ogromnym stanie są chyba tylko cztery większe miasta, a oprócz nich płaska pustka dojechaliśmy na przedmieścia, gdzie wynajęliśmy fajny domek, przez AirBnb, po bardzo rozsądnej cenie. Domki dookoła były dziwne. Część ślicznie odremontowana, kolorowa, a część zdecydowanie slamsowata, ale ponoć jest tu bezpiecznie. Do sklepów i centrum miasta niedaleko, więc punkt wyjścia bardzo dobry.

Na pierwszy ogień wzięliśmy Alamo, chyba najbardziej znany symbol San Antonio. Alamo to stara hiszpańska misja katolicka, która została zmieniona na twierdzę, w której odbyło się jedno z dłuższych oblężeń w historii USA, czyli 13 dni oblężenia i 90 minut walki. Siły faktycznie były nierówne, bo na 200 broniących się napierała dwu tysięczna armia meksykańska, ale porównując to to historii Polski to żadna afera. Po bitwie zawołanie, które zna każdy Amerykanin, „Pamiętajcie o Alamo”.

Bardzo podobały się nam stylowe budynki, z pięknymi ogrodami, ciekawie opowiedziana historia, więc spędziliśmy tam trochę czasu i był to czas bardzo przyjemny.

Wróciliśmy tam jeszcze po zmroku, żeby podziwiać iluminacje.

 

indianie i wodospad

No to już prawie koniec naszego pobytu w górach, więc chcemy zrobić wszystko i oczywiście nie możemy się zdecydować. W końcu podejmujemy decyzję, że jedziemy zobaczyć dwa górskie miasteczka, a potem coś wymyślimy. Pierwszym miasteczkiem po przebyciu tysiąca zakrętów jest Bryson City. Jest to już następna gmina, czyli county więc jest nowy punkt informacji turystycznej, z którego wychodzimy zaopatrzeni w mapy i ulotki. Miasteczko wygląda jak z westernów, główną atrakcją jest tutaj pociąg jadący wzdłuż gór, ale postanawiamy nie korzystać z tej atrakcji, bo pewnie takie same widoki są okna samochodu, pociąg dla naszych dzieci to żadna atrakcja, a zajmie nam to dużo czasu.

Nie możemy powstrzymać się od pomyszkowania po sklepach i odnajdujemy przedziwne rzeczy. Milion koszulek, głównie z niedźwiedziem lub lokomotywą, przeróżna nakrycia głowy, dzwonki, odznaki, itp. Nie jesteśmy dobrymi klientami, bo wychodzimy z pustymi rękami. Miasteczku przyglądamy się popijając kawę (ja mrożoną, bo jest naprawdę gorąco) i shake.

Namówieni przez ulotki jedziemy do indiańskiego miasteczka Cherokee, które oferuje muzeum, wioskę indiańską i sklep z wyrobami prawdziwie indiańskimi. Miasteczko znajduje się na terenie rezerwatu, ale zaraz po wjechaniu czujemy, że to wszystko wygląda trochę sztucznie, a nawet bardzo sztucznie. Zaglądamy do sklepu z wyrobami indiańskimi, ale te które faktycznie mogą być oryginalne kosztują majątek. Naprawdę majątek. Lekko zniesmaczeni idziemy na spacer ulicą rozmyślając co jeszcze dzisiaj zrobić. Po spotkaniu jednego Indianina, który jest bardzo miły i zaprasza do wspólnego zdjęcia, postanawiamy odpuścić sobie wioskę indiańską i wrócić do natury.

 

Jedziemy zobaczyć wodospad Yellow Creek Falls, który jest niedaleko naszego domu. Zatrzymujemy się na małym parkingu, na którym stoją już dwa samochody, co jak pisałam jest dużą rzadkością, czytamy tablicę informacyjną i po raz pierwszy jest tam naprawdę ostrzeżenie o niedźwiedziach. Oczy dookoła głowy. Szlak wiodący do wodospadu nie jest długi, ale jest przyjemnie dziki. Docieramy na miejsce. Wodospad nie jest może bardzo duży, ale jest uroczy. Przez pierwsze 10 minut dzielimy go jeszcze z dwoma rodzinami, a później zostajemy sami. Zaczynamy przeskakiwać z kamienia na kamień, brodzić w wodzie wszystko w poszukiwaniu jak najlepszego ujęcia. Amelka dowiedziała się od naszej gospodyni, że ona się kąpie w tym wodospadzie, więc dzielnie postanowiła spróbować. Muszę powiedzieć, że nie myślałam, że jestem taką mamą kwoką, ale jęczałam strasznie, że to może być niebezpieczne, bo kamienie śliskie i nie wiadomo co pod wodą, bo pomimo tego, że woda jak kryształ to kamienie ciemne i jak jest trochę głębiej to nic nie widać. Dziecko pomarudziło i dostało zgodę. Ups. To chyba mało pedagogiczne.

Dzielnie przebrała się w stój i już po chwili stała po kolana w wodzie, po następnym kroku była już po pas, a za chwilę, spadała na nią woda z wodospadu. Darłam się tylko jak za bardzo zbliżała się do nurtu, ale strasznie jej zazdrościłam, więc już po chwili z wielkim strachem wchodziłam do wody. Woda była mega zimna, ale Bałtyk bywa podobny, więc dzielnie do przodu. Po chwili pozowania w pobliżu wodospadu wpadłam po szyję, bo się poślizgnęłam i dzięki temu nawet pływałam w wodospadzie, ale oczywiście mój mąż osobisty tego nie uchwycił. Mam zdjęcia jak pokracznie wchodzę do wody i równie pokracznie z niej wychodzę, ale wdzięcznego pływania nie mam.

Wodospad dopełnił nasze szczęście, w drodze powrotnej jeszcze jedno piękne miejsce i oczywiście potrzeba, żeby usiąść na każdym kamieniu, bo jeden lepszy od drugiego. Uwielbiam górskie potoki i wodospady.

 

Jutro wracamy do domu, wypoczęci, pełni wrażeń, a przed nami znów droga miliona najciaśniejszych zakrętów na świecie. Ufff jakoś dam radę.

i do lasu

To już trzeci nasz dzień w górach i zapowiada się aktywnie. Pogoda cudowna, pierwszy przystanek planujemy w Joyce Kilmer Memorial Forest. To, jak podaje przewodnik, jedna z najpopularniejszych tras w Stanach, o długości trochę ponad 3 km. Jest to miejsce, w którym udało się zachować nienaruszoną przyrodę. Ponad 400 letnie drzewa, które nie wszystkie udaje nam się objąć, nawet jak próbujemy całą rodziną, sięgające ponad 30 metrów do nieba. Prawie przez całą drogę towarzyszy nam szum strumienia. Jedna rzecz, do której nie możemy się przyzwyczaić, to wszechobecna wilgoć, ale dzięki temu cały las jest świeży i błyszczący. Cały czas wypatrujemy niedźwiedzi, bo nasłuchaliśmy się, że w tych lasach jest ich sporo. Przeczytaliśmy nawet instrukcję jak postępować, jak się spotka niedźwiedzia, ale nie wiem, czy chcę stanąć z jakimś, oko w oko, albo bardziej prawdziwe jest: chciałabym, ale się boję.

Tym razem na szlaku spotykamy wesołą grupę emerytów, która oczywiście proponuje nam zrobienie zdjęcia rodzinnego i wypytuje nas skąd jesteśmy, czy jednak akcent nas zdradza. Ha, ha. Szlak jest przygotowany, ale nie jest to szeroka droga, tylko ładnie wkomponowana w krajobraz ścieżka. Z trasy można zejść dwiema drogami, ale przy jednej wisi kartka, że zamknięta. Pan emeryt informuje nas jednak, że oficjalnie zamknięta, ale można iść. Z nielegalnego szlaku zawracają nas dwie panie, które mówią, że ścieżkę zagradza przewalone drzewo i trudno je obejść, a do tego lata dużo szerszeni. Ten argument do nas przemawia i wracamy legalną trasą.

 

Po wysiłku czas na zasłużony odpoczynek, zjeżdżamy nad jezioro, parking jest prawie pusty, a nas woła miły pomost. Okazuje się, że jesteśmy sami, hura. Dziewczyny wyciągają stroje kąpielowe, Amelia jest nawet tak dzielna, że pomimo chłodnej górskiej wody odważa się wziąć kąpiel. My wylegujemy się na pomoście. Arek umila sobie czas budowaniem wieży z paluszków. Pełen spokój.

Aaaaaa czyżbym umiała chodzić po wodzie??? Czy to coś znaczy ?

 

Naszym kolejnym celem jest droga zwana Cherohala Skyway, która wspina się na ponad 5000 stóp (jak ja muszę się męczyć z tymi szalonymi jednostkami to wam też czasami utrudnię) i od której prowadzą szlaki na pobliskie szczyty. Po krótkim zwiedzaniu w sposób klasyczny amerykański, czyli punkt widokowy – fota, następny punkt widokowy – fota, wybieramy się na najwyższy szczyt.

Hooper Bald. Droga nazywa się Huckelberry Trailhead, rozpoczyna się na wysokości 5300 stóp i kończy na 5560 po około 2 km. Szczyty są dziwne, bo nie przypominają szczytów, tylko rozległe pastwiska, ale widoki są niesamowite i wiecie co, znów jesteśmy sami. Jest nawet miejsce na ognisko, ale na to nie jesteśmy gotowi. Pogoda jak to w górach zaczyna się zmieniać, więc czas wracać. Cały krajobraz jest jakby zamglony co jest tutaj powszechne, stąd wzięła się też nazwa tych gór.

W drodze powrotnej widzieliśmy mgłę snującą się nad potokiem. Niesamowite wrażenie, dookoła przejrzyście, a nad wodą jakby ktoś ognisko palił.

 

Po powrocie do domku Arek z Tosią szykują prawdziwe ognisko. Oczywiście zawodowe. Po kolacji dziewczyny odbywają z właścicielką ceremonię ognia, którą odprawia codziennie po zachodzie słońca, ceremonia kończy się medytacją, więc wracają spokojne i możemy pograć w kości, tym razem może nikt nie będzie walczył o wygraną, jakby to była walka na śmierć i życie.

w góry

Dziewczyny w szkole mają tygodniową jesienną przerwę więc co my możemy zrobić, oczywiście planujemy kolejną wyprawę. Tym razem stawiamy na Great Smoky Mountains National Park, a tak naprawdę będziemy nocowali tuż za jego granicą w miejscu o cudownie brzmiącej nazwie Nantahala National Fores, w którym noclegi są o połowę tańsze. Chcemy pobyć trochę z przyrodą, mam nadzieję, że nam się to uda. Przez Airbnb znaleźliśmy cudowny domek w środku lasu, ale wiadomo jak to z ofertami z internetu, pomimo dokładnego sprawdzenia czasami okazuje się, że jest jakiś duży minus. Wiedzieliśmy z opisu, że lepiej zabrać ze sobą jedzenie i musimy do Pani zadzwonić godzinę przed dojazdem, bo potem już nie ma internetu. Trochę nie mogłam w to uwierzyć, ale to szczera prawda. Godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę. No i dobrze, zanosi się na prawdziwy odpoczynek. Ostatnie 40 minut przed dojechaniem do celu nie myślałam o internecie a tak naprawdę nie myślałam o niczym, tylko starałam się trzymać siedzenia, bo okazało się, że dojazd prowadzi drogą 129 zwaną Smokiem, która jest ulubioną drogą motocyklistów i kierowców samochodów zwanych naleśnikami, bo składa się z samych zakrętów i to jakich …. Na kilku zakrętach siedzieli ludzie z aparatami i trzaskali fotki, można potem wejść na stronę i kupić sobie zdjęcie, albo koszulkę ze zdjęciem z sobą z słynnej drodze. Niezłe.

Ledwo żywa dojechałam na miejsce, ale, ale wynagrodziło mi ono wszystkie niedogodności dojazdu. Totalny koniec świata. Cudowny drewniany domek z tarasem, po którym biegały wiewiórki. Ale niestety nie zrobiłam im zdjęcia, bo jak biegały to byłam zajęta gapieniem się na nie.

Oj strasznie rozwlekam się dzisiaj, ale mam tyle ciekawostek w głowie, że chciałabym przynajmniej częścią się z wami podzielić.

Pani wykupiła teren byłej szkoły, więc na środku lasu mieliśmy salę gimnastyczną i kort tenisowy, a na krzesełku koło biura było wifi. Przyznam się, że w czwartek już nie dałam razy nie skorzystać z krzesełka internetowego.

Pierwszy dzień zaczęliśmy ogniskiem z naszymi polskimi kiełbasami. Przygotowanie patyków przy świetle z latarki, prawdziwy survival.

Pierwszy poranek był ciepły, ale dżdżysty więc spokojnie wyruszyliśmy na sprawdzenie najbliższej okolicy uzbrojeni we wskazówki o najciekawszych miejscach od naszej gospodyni.

Przepraszam, ale znów muszę coś wtrącić. Amerykanie dzielą się z niewielkimi wyjątkami na dwie grupy turystów. Pierwsza zdecydowanie większa to ludzie, którzy jadąc np. w góry zatrzymują się w miasteczku bezpośrednio graniczącym z górami i przez góry przejeżdżają zatrzymując się na wyznaczonych parkingach w miejscach widokowych, trzaskają fotę i jadą dalej. Naprawdę nie kłamię. Drugą grupą są ludzie, którzy z namiotem znikają na tydzień na szlaku i nie boją się niedźwiedzi. My i kilka innych osób prezentowaliśmy trzecią zdecydowanie najmniej liczną grupę, bo wprawdzie jeździliśmy w różne miejsca, czasami strzelaliśmy foty w miejscach widokowych, ale najbardziej cieszyło nas, jak jednak mogliśmy przebyć jakąś drogę z parkingu na nogach, żeby zobaczyć coś ciekawego. A najpiękniejsze było to, że często w tych miejscach byliśmy sami, dzięki czemu mogliśmy naprawdę podelektować się miejscem.

I tak pierwszego dnia zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym sprzedają pyszny lokalny miód, który można oczywiście skosztować na miejscu, wyroby z miodu i z wosku, ale mają też mały budynek z informacjami o pszczołach, a dla dzieci dodatkową atrakcją jest zagroda z kurami i kozami. Pan właściciel dysponował szeregiem map i przewodników i również zaznaczył nam, gdzie naprawdę warto jechać i iść.

Po drodze przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko, w którym na szczęście był dość duży sklep, kupiliśmy świeże pieczywo i uzupełniliśmy prowiant na ognisko, ale okazało się, że nie mogliśmy tam kupić ani grama alkoholu, bo cała, tak jakby gmina to „dry country” czyli obszar bez sprzedaży alkoholu pytamy, dlaczego, a odpowiedź brzmi: bo ludzie nie chcieli. W Stanach, a szczególnie na południu nie jest to takie wyjątkowe.

Kolejny postój robimy w małej galerii ceramiki, której właścicielka zajmuje się również robieniem naturalnych serów. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że pani dziadek pochodzi z Gdańska. Zachwycamy się naczyniami, próbujemy ser, kupujemy naszym zdaniem najlepszy, z pomidorami i bazylią i dostajemy propozycję, że możemy się przejść chwilę pod górkę i zobaczyć ich gospodarstwo. Oczywiście korzystamy. Nigdy nie widziałam krowy, a raczej krówki z tak pięknymi oczami, jak ta dzięki której mam ten ser.

Wracając słyszymy wołanie pani właścicielki. Mam kolejnych gości z Poland. Idę i wołam Arka, a pani śmiejąc się mówi. Nie ekscytuj się tak, bo oni są z Poland, ale w Ohio. No to trochę się pośmialiśmy i pojechaliśmy zobaczyć tamę na jeziorze Fontana, a tak naprawdę na rzece Małe Tennessee, dzięki której powstało jezioro Fontana.

Niesamowite wrażenie, piękne widoki i bardzo ciekawie przygotowane centrum dla zwiedzających z tarasem widokowym. Można napawać się wielkością. Cudo

Po drodze do domu zatrzymujemy się przy drugiej tamie, która jest ciekawa o tyle, że to tutaj kręcili scenę w filmie „Ścigany”, w której Harrison Ford skacze z tamy. Byliśmy, widzieliśmy.

Dzień kończymy oczywiście ogniskiem, które dzisiaj jest doposażone w gigantyczne Marshmallow. Dzieciaki podekscytowane, ja podchodzę to tej tony cukru z wahaniem, ale okazuje się, że jak się dobrze przygotuje, to cała pianka zamienia się w ciągnącą się delikatną masę z lekko chrupiącą skórką. Wymiękam. Poproszę jedną.

oko w oko

 

Kilka dni temu wróciliśmy z przedłużonego weekendu na Florydzie. Muszę wam o tym napisać, bo cały czasz jeszcze emocje we mnie buzują. Wprawdzie opowiedziałam już kilku moim znajomym, bo nie dałam rady zatrzymać wszystkiego w sobie. Emocje dosłownie wylewają się ze mnie. Muszę przyznać, że piszę dla was, ale też dla siebie, bo okazuje się, że z czasem emocje blakną i jak czytam moje własne wpisy po dłuższej przerwie to często mnie zaskakują.

No więc, znajomi zaproponowali nam wyjazd na 4 dni na Florydę, 8 godzin od nas oczywiście odpowiedź musiała brzmieć: tak. To był strzał w dziesiątkę, bo oni lepiej znają wybrzeże i znaleźli dom do wynajęcia w spokojnej miejscowości, bez jednego hotelu, więc było zdecydowanie mniej ludzi niż w ostatnio odwiedzonym przez nas miejscu. Pogoda pomimo nienajlepszych prognoz była cudowna. Ciepło, słonecznie, nawet w nocy temperatura była bardzo przyjemna i nie było żadnego komara. Pierwszego dnia morze przywitało nas dużymi falami, więc dzieciaki (nie tylko) skakały, pływały, nurkowały w rytm szaleństwa. Drugiego dnia morze było już spokojniejsze, woda zrobiła się turkusowa i można było zacząć obserwować morskie życie.

 

Popołudniami napychaliśmy się świeżymi rybami i krewetkami na zapas, bo były niesamowite. Wprawdzie chłopaki codziennie wieczorem chodzili na ryby, ale wszystko wypuszczali do wody twierdząc, że rozmiary są niezadowalające. Dzieciaki miały ubaw, po zmroku biegały z czołówkami po plaży szukając krabów. Każdy znaleziony wzbudzał dzikie okrzyki zadowolenia. Sposób łowienia chłopaków wzbudzał trochę kontrowersji. Wchodzili z wędkami po szyję do wody, a to po szyję, to było dość daleko od brzegu, zarzucali i spokojnym krokiem wracali do brzegu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad konsekwencjami jak jeden z chłopaków poszedł również na poranne połowy i przyniósł do domu do spróbowania 4 rekinki.

 

Po tych połowach jak szliśmy na plażę, to każdy każdego przekonywał, że przecież na płytkiej wodzie nic nam się nie stanie i oczywiście po chwili szaleństwa w wodzie już były takie same jak wcześniej. W pewnym momencie chcąc uciec trochę od dzieci odpłynęłyśmy z koleżanką trochę dalej i gadałyśmy kołysząc się na falach. W pewnym momencie jej mąż krzyczy do nas. Płetwa za wami. Pośmiałyśmy się trochę i gadamy dalej. Ale jak ludzie zaczęli pokazywać palcami w naszym kierunku to zaczęłyśmy się rozglądać i zobaczyłyśmy płetwę wystającą z wody. No tak szybko, to jeszcze nigdy nie płynęłam. Bo płetwa była duża. Jak już prawie byłyśmy na płytkim to usłyszałyśmy wołanie, że to nie rekiny, tylko delfiny. Kolega nam tłumaczył, że delfiny mają lekko zaokrągloną płetwę, a rekiny ostro zakończoną. No dobra. Jak już stałam tylko po pas w wodzie to mogłam nie uciekać w panice, tylko naprawdę przyjrzeć się co to za płetwa wystaje z wody. To naprawdę były delfiny. Zaczęły lekko skakać, żeby pokazać nam się w całej okazałości. Nie mogłam oderwać od nich wzroku do czasu, aż zobaczyłam duży cień przepływający metr ode mnie. Dostałam zeza rozbieżnego, bo koło mnie pływały dwie wielkie manty. Już dawno nie czułam się tak blisko natury. To było coś niesamowitego.

 Popołudniu pojechaliśmy kawałek dalej na plażę znajdującą się na terenie parku. To było bardziej dzikie miejsce, z gniazdami żółwi, wydmami i dużą ilością ptaków. Chłopaki zaczęli powtarzać akcję łowienia z wchodzeniem po szyję do wody i jak wyciągnął z wody rekinka to adrenalina skoczyła nam dość znacznie. Wprawdzie rekinek był mały i odzyskał wolność, ale za chwilę nasz sąsiad wyciągnął metrowego. Ok kąpiemy się dalej, ale zdecydowanie bliżej brzegu.  

 

Wieczór przeszedł w noc cudownym zachodem słońca, następnie księżyc w pełni pokazał co potrafi i chłopaki w końcu złowili ryby które można było zjeść. Jest sukces i będzie kolacje.

To był niezapomniany wyjazd. Pierwszy raz delfiny na wolności i przebywanie z przyrodą, niesamowitą przyrodą naprawdę oko w oko sprawiło, że co jakiś czas piszczałam z radości i czułam się ja dziecko.  

A to moje laski wracające z podróży.

eclipse

Wprawdzie relację fb przeprowadziłam prawie “na żywo” ale teraz chyba już więcej uda mi się napisać, bo emocje już trochę opadły. No więc mieliśmy dzisiaj zaćmienie słońca, ale w naszej miejscowości było tylko albo aż 94 %. W każdej szkole zaplanowane było oglądanie, większość naszych znajomych wybierała się do parku, ale w nas cały czas wewnętrzny głos mówił. Macie tylko 3 godziny do całkowitego zaćmienia, niektórzy ludzie lecą przez pół świata za ciężkie pieniądze a my z lenistwa nie wsadzimy naszych szanownych 4 liter do samochodu, nie może tak być. Poczytaliśmy o zaćmieniu dość dużo, trochę teorii naukowych, jak często się zdarza, że podczas częściowego zaćmienia trzeba patrzyć przez okulary, a przy zupełnym już nie. Ale jakoś nie potrafiliśmy sobie tego wyobrazić. Widzieliśmy już kilka razy częściowe, niesamowite, ale …..

Wyjechaliśmy wcześnie rano, żeby uniknąć korków, kierowaliśmy się jak najbliżej od nas w linii prostej. Wypadło nad jeziorem, bo trzeba jakoś spędzić czas przed zaćmieniem. Wylądowaliśmy na małym Campingu, na którym wszyscy nas pytali jak się tutaj znaleźliśmy, pozdrawiali nas co chwila, nakarmili, bo bez jedzenia nie może się odbyć żadne ważne wydarzenie. Las ciepła woda i spokój. W pewnym momencie padło hasło, że częściowe już jest i chociaż na zewnątrz nic się nie zmieniło to po założeniu okularów faktycznie widać było księżyc zasłaniający słońce. Na początku, przy małym zaćmieniu księżyc był bardzo dobrze widoczny, nie była to tylko plama na słońcu. Widać było też zdecydowaną różnicę odległości. W miarę jak księżyc zasłaniał słońce zaczynały się zmieniać kolory na dworze, nie było to bardzo zauważalne, ale jednak. Nadal bez okularów wszystko wyglądało jak normalny słoneczny dzień, jak ktoś nie wiedział, że jest zaćmienie, to przy 90% jeszcze niczego by nie zauważył. Duże zmiany zaczęły się jak już został sam rogalik. Emocje sięgnęły zenitu. Chcieliśmy robić wszystko na raz. Pisać do znajomych, robić zdjęcia telefonami, aparatem, nagrywać. Zaczęliśmy żałować, że nie wzięliśmy przynajmniej 2 statywów, że nie kupiliśmy profesjonalnego obiektywu na aparat. Wszystko naraz.

 

Ja po długich bojach z naszym aparatem, żeby mnie słuchał robiłam zdjęcia przez nasze okulary, bo gołym okiem cały czas było po prostu słońce. Robiło się mniej jasne, ale cały czas było nie do przejrzenia. I w pewnym momencie już dosłownie sekundy przed tym jak całkowicie księżyc zasłonił słońce zaczęliśmy zerkać, żeby nic nie stracić i nagle ktoś wyłączył światło. To było niesamowite, obezwładniające, odbierające głos. Dosłownie trzęsłam się z emocji. Można było patrzeć, robić zdjęcia bezpośrednio, bez żadnych osłon, pojawiły się gwiazdy, widać było niesamowitą iskrzącą się obręcz, ale słońca nie było. To był niesamowity kontakt z przyrodą, działo się to tu i teraz i ja to widziałam, tak po prostu. Te długie i krótkie 2 minuty i 20 sekund, których nikt nie liczył skończyły się niespodziewanie. To znów był błysk i na niebie pojawiło się słońce i znów gołym okiem, nie kawałek, po prostu słońce.

 

Jeszcze teraz mam ciarki i chyba jeszcze długo będę je miała. Mamy już kilka pomysłów na udoskonalenie rejestracji kolejnego zaćmienia. To wciąga, jak się okazuje. Dziękuję Grzegorzowi Lipcowi, że mnie natchnął i dziękuję mojej rodzinie za to że, to tacy sami wariaci jak ja.

po zmroku

Ładna pogoda jak się okazuje daje dużo możliwości. Ten weekend upłynął nam pod hasłem kina plenerowego. Piątek był bardziej dla dzieci, pokaz odbywał się na skwerze przy centrum handlowym, jak się okazuje, niewiele trzeba, żeby zorganizować coś fajnego. Było trochę atrakcji dla dzieci, aby im pomóc zabić czas w oczekiwaniu na odpowiedni stopień ciemności. Dzieciaki dostały też, ciastka, trochę słodyczy, dyski do rzucania. Z tymi ostatnimi było trochę problemów, bo co chwilę ktoś obrywał w głowę. Była też mała loteria na zachętę i wyobraźcie sobie, że wygrałam bon na 20 dolarów na zakupy w Macy’s. Do takiego kina to ja mogę chodzić. My wyposażyliśmy się w koce i było całkiem przyjemnie, ale większość była jednak krzesełkowo – leżakowa.

 

W sobotę w naszym parku można było zobaczyć „Powrót do przyszłości”, klasyka, więc oczywiście zapadła decyzja, że idziemy. Tym razem Arek nie odpuścił krzesełek. Objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu najwygodniejszych, bo kupić tylko ładne i tanie to każdy głupi potrafi. Znaleźliśmy cudnie wygodne z całym potrzebnym osprzętem, czyli kieszonkami na napoje. Oczywiście Arek ma taki z lepszymi kieszonkami i do tego dołożył sobie najlepszy kubek termiczny w całym sklepie – YETI, bo oczywiści był mu niezbędnie potrzebny do życia. Wszystkie inne są oczywiście beznadziejne.

 

Pogoda na spędzenie wieczoru na dworze była cudna. Księżyc świecił jak szalony. Zjechało się bardzo dużo ludzi. Oczywiście oglądanie bez jedzenia to nie oglądanie, więc nieopodal zaparkowały food tracki. Amerykanie jak zawsze z pełnym wyposażeniem, przygotowani do oglądania. W ważnych chwilach publiczność okazywała swoje zadowolenia. W kinie nie można być głośno, ale to nie kino więc były i brawa. Fajowo.