Archiwum: #fun

tęsknoty

No dobra. Tęsknię, nie zawsze i nie przez cały czas, ale tęsknię. Za ludźmi, stylem życia, smakami tysiącem rzeczy. To wcale nie znaczy, że to co jest tutaj jest złe. Bo nie jest. Ale prawie wszystko jest inne. Jak uda mi się znaleźć coś co jest takie jak w domu. Czerpię garściami.

 Wiosna to był czas, kiedy mogłam zacząć wychodzić do ogrodu i nie musiałam się już martwić, że zapomnę szczypiorek, koperek czy natkę pietruszki. Zawsze mogłam wyjść za próg i miałam wszystko świeże, moje.

 Nie zgadzam się z tym, żeby nie wykorzystać tak pięknej pogody. No więc rozpoczęłam swoją działalność na balkonie. Polowanie na wszystkie zioła, za którymi tęsknię okazało się nie takie trudne, mam też pomidorki koktajlowe, paprykę habanero i moją ukochaną hortensję. Więc jeszcze tylko doniczki, ziemia, trochę bałaganu i mam. Mam swój mały ogródek na balkonie. Okazało się, że oprócz znajomych smaków znalazłam bardzo ciekawe wynalazki. Mam np. miętę o smaku miętowej czekolady. Niesamowita. Jak znajdę jeszcze jakieś ciekawostki to na pewno powiększę moją kolekcję. No i muszę mieć różę, różę, ale na pewno nie będzie taka piękna jak moje ogrodowe. ?

color run

Za nami mega kolorowy dzień. Całe miasto postawiło na zdrowy styl życia. 5K Color Run, więc biegi. Impreza podzielona była na 2 części, najpierw 5 kilometrów standardowego biegu a potem 1 mila kolorowego biegu dla dzieci. Zapisaliśmy Tosię na bieg, ale nie obyło się bez małych problemów, bo była już zapisana, ale przy odbiorze numeru startowego i koszuli okazało się, że jej nie ma, wyszukanie było po nazwisku a nasze nazwisko zawsze jest przekręcane, więc musieliśmy zapłacić dwa razy wpisowe. Poszliśmy całą rodziną kibicować córce, ale przed samym startem zostałam namówiona przez moją znajomą żebym pobiegła z nią na 5 km, bo jest sama i będzie jej głupio. Więc na wariata rejestrowałam się i do startu dotarłyśmy spóźnione, cały peleton znikł nam z oczu. Na szczęście udało nam się dopaść stawkę i na metę dotarłyśmy zdecydowanie zadowolone i nie ostatnie. Dostałam medal, ręczniczek, wodę owoce, lody, pizzę. Bardzo mi się to podoba, zaczynam szukać takich imprez i zaczynam biegać.

 

Po tym jak zostałam już doświadczonym biegaczem, postanowiłam pobiec jeszcze na milę, żeby Tosia nie była sama. Pomimo tego, że to niby już była zabawa każdy dawał z siebie tyle ile mógł. Do mety dotarłyśmy jak tęcze. Ja już trochę ledwo żywa, ale nadal szczęśliwa. Z dumą obnosiłyśmy nasze kolory w drodze do domu.

 

Saint Louis

Po Świętach trochę cofniemy się w czasie. Wracam do naszej ostatniej wyprawy. Tym razem czas na Saint Louis.

Pierwszym punktem programu staje się szukanie miejsca parkingowego, bo mamy taki fart, że właśnie na nasz przyjazd zorganizowali maraton i zamknęli pół miasta. Po 45 minutach w końcu znajdujemy jakąś przejezdną drogę i parking.

 Najbardziej rozpoznawalnym elementem miasta jest wielki łuk znajdujący się nad rzeką. Okazuje się niesamowity i zdecydowanie większy niż przypuszczałam. Jest naprawdę olbrzymi. Miłe jest to, że dookoła pełno ludzi, dzięki imprezie maratonowej, więc jest wesoło, niestety remontują teren dookoła łuku i coś w samym łuku, i w związku z tym nie działa winda i nie możemy wjechać na górę, żeby podziwiać widoki i zrobić wam kilka fotek. Ale i tak spacer dookoła jest fajny. Można wejść pod łuk, gdzie znajduje się ściana z przedstawionymi różnymi ważnymi budynkami i monumentami w USA. Oczywiście ten łuk jest największy.

 

Saint Luis jest bardzo ładne, bo zachowało się tam dużo starych budynków, które konkurują z nowoczesnymi wieżowcami, naprawdę przyjemna zabudowa. Można pospacerować, jak ktoś chce się poczuć księżniczką to może przejechać się dyniową bryczką. Dla każdego coś miłego. Wprawdzie miasto mogłoby być jeszcze piękniejsze, gdyby nie wielopoziomowe autostrady które przecinają historyczną cześć miasta. Ale tu są rzeczy ważne i ważniejsze. Komunikacja jak się okazuje jest ważniejsza. Wprawdzie nie dałam radę zrobić zdjęć, ale wyobraźcie sobie stare kościółki 2 metry od drogi oddzielone betonowym murem. Dla nas niezrozumiałe, jak można tak zepsuć historyczne centrum miasta.

 

Mieliśmy też prawdziwą nagrodę, a był nią mecz, i to nie byle jaki, Baseball w wykonaniu drużyny Saint Louis Cardinals. Przeciwników nie pamiętam. Całe miasto zdawało się świętować. Większość ubrana w koszulki, czapki, bluzy, wszystko klubowe. Jak jedna wielka rodzina. Na ulicach muzyka i dużo imprez towarzyszących. Poszliśmy obejrzeć stadion, który robi duże wrażenie. Niesamowite były rzeźby upamiętniające pierwszą drużynę Cardinals.

Na kolana powalił nas sklep klubowy. Oczywiście po za standardowymi koszulkami, można było znaleźć ciuchy i buty wielu znanych marek z produkcjami specjalnie dla kibiców i muszę przyznać, że powaliły mnie kolana tenisówki, bo były w klimacie, ale bez wielkich napisów. Ale cena też mnie powaliła, zatem obyło się, bez zakupów.

Kawałek meczu obejrzeliśmy z balkonu knajpy bez konieczności kupowania biletów, których zresztą nie było, wszystko wyprzedane. Straszne nudy, prawie nic się nie dzieje. Ale oni jedzą i piją więc spokojnie wytrzymują te 3 – 4 godziny.

 

Wracając zatrzymaliśmy się w małym miasteczku na obiad i powiedzcie mi proszę, że nie wygląda na typowe westernowe miasteczko. Trochę jak wymarłe, ale jedzenie pyszne i knajpka klimatyczna.

Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu. Cały czas dziwnie się czuję nazywając to miejsce domem.

Wielkanoc

Dla nas już tak naprawdę po, a wy jeszcze jeden dzień będziecie się objadać.

Przygotowania do każdych tradycyjnych świąt tutaj, to zawsze będzie wyzwanie, ale bardzo staramy się mu sprostać. Jako że, w USA poniedziałek to już nie święta, żaden Śmigus Dyngus, nie ma lania wody, to nastawiałam się tylko na jeden dzień świętowania, również spożywczo.

Moja rodzina ma kilka ulubionych potraw śniadaniowo – wielkanocnych ale przygotowanie ich tylko po to żeby zjeść raz to za mało, przygotowałam tyle, że mogliśmy jeść cały dzień i na koniec możemy powiedzieć, że jesteśmy usatysfakcjonowani.

A więc były. Jajka faszerowane do których farsz robię z żółtek, wędliny, sera, rzodkiewki i koperku z majonezem i musztardą, więc było prawie łatwo.

Zasmażane pieczarki faszerowane. Tutaj pojawiły się trudności, bo są dwa rodzaje pieczarek białe i ciemne i nie wiedziałam które wybrać, więc spróbowałam obu. Ciemniejsze lepsze, z farszem z tychże grzybów, cebulką, jajkiem i mozzarellą. Udało się, chociaż na koniec panieruję je w bułce tarce i amerykańska okazała się być przyprawiona więc były ciut za słone, ale dziewczyny powiedziały, że ok.

Sałatka z korniszonami zamiast ogórka kiszonego, ale reszta bez zmian. Korniszony też wyszukane, bo standardowe amerykańskie są słodkie, więc mam już znalezione jedne niemieckie i one są jak polskie.

Wędlina, z tą był duży problem, ale udawaliśmy, że smakuje jak nasza.

Biała kiełbasa po upieczeniu i spróbowaniu wylądował w koszu, bo nie udało się oszukać samych siebie, że przypomina naszą, była po prostu paskudna.

 Hitem dla mnie była ćwikłą z chrzanem, bo nie znalazłam ani ćwikły, ani chrzanu luzem. Okazało się, że nie doceniłam mojego męża, który wpadł na pomysł, że wasabi to też chrzan, więc kupił buraczki i wasabi i była ćwikła po japońsku.

 

Babki były ok. i w końcu mogłam piec dwie razem bo w moim przeogromnym piekarniku mieszczą się na jednym poziomie, mazurek zyskał uznanie rodziny, dziewczyny upiekły ciasteczka maślane i teraz chyba bardzo się cieszę, że to tylko jeden dzień, po dwóch miałabym duże problemy, a tak jutro 8.30 siłownia z moją portorykańską koleżanką i mam nadzieję, że wejdę we wszystkie swoje ciuchy.

 

Aaaaa zapomniałabym napisać, że odwiedziliśmy Kościół Polski i mieliśmy święconkę i ulegliśmy tradycji amerykańskiej, że zamiast zająca, który przynosi prezenty, było szukanie jajek. Czy mi się dobrze wydaje, ze w niektórych regionach Polski też jest taka tradycja?

 

six flags

Muszę przyznać, że bawimy się tutaj trochę więcej niż w Polsce i zwiedzamy, kiedy tylko się da. Tym razem padło na Saint Louis. Całą sobotę postanowiliśmy spędzić w parku rozrywki Six Flags. Dzieci oczywiście w siódmym niebie. Muszę powiedzieć, że samo miejsce nie wyglądało zachwycająco, widać po nim wiek, ale przeżycia mocne. Pierwsza kolejka, po przejechaniu której moje dzieci zapewniały mnie, że jest zupełnie spokojna przyprawiła mnie prawie o zawał, postanowiłam więc być ostrożna.

Następna wyglądała dość nobliwie, cała z desek, więc musi być spokojnie. Aaaaaaaaa jak to możliwe, żeby coś poruszające się po konstrukcji z desek rozwijało taką prędkość. Ledwo żyłam. Stałam się jeszcze bardziej podejrzliwa.

Kolejne kilka atrakcji spędziłam na pilnowaniu plecaków mojej rodziny, która bawiła się świetnie. Ja natomiast mogłam robić dla was zdjęcia, więc przynajmniej na coś się przydałam.

W zamian za to, że byłam taka miła dla mojej rodziny zostałam na koniec z opalenizną robotniczo – chłopską, czyli, jak zdejmę koszulkę, to mam wrażenie, że cały czas mam ją na sobie. Ale pogoda cały dzień była cudowna, więc nie narzekam.

 

 

Odkryłam jeszcze ze dwie atrakcje dla siebie. Kolejka dla dzieci i łańcuchowa na wysokościach to było coś, co moje serce i głowa mogły przetrwać.

 

krokodyla daj mi luby

Planując wyjazd do Nowego Orleanu moja rodzina sporządziła 2 listy. Pierwsza – co chcemy zobaczyć, druga – co chcemy zjeść. Nie wiem na które przeżycia bardziej czekaliśmy, ale obie listy zostały zrealizowane.

 Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spróbowania słynnych kanapek Po- Boy w polecanej w przewodnikach knajpce Liuzza’s. Okazały się rekordem świata. Niby zwykła francuska bagietka z krewetkami i warzywami, ale wszystko wyśmienite. Pieczywo chrupiące, krewetki świeże, pyszny sos. Tanio nie było, ale smakowało niesamowicie. Można spróbować zrobić w domu.

 

Kolejnym punktem programu były słynne beignets, słodkie puszyste kwadratowe pączki posypane dużą warstwą cukru pudru. Jesteśmy szczęśliwe, całe w cukrze. Chyba trzeba będzie to wybiegać

 

Prawdziwą nowoorleańską jambalayę z kiełbaskami andouille spróbowaliśmy czekając na paradę. Była ok, ale ja często gotuję jambalayę w domu i jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego smaku. Ta oryginalna była cięższa, bardziej paprykowa i jakby wędzona. Oczywiście chcemy spróbować wszystkich owoców morza, bo tutaj są świeże i wyśmienite. Przed znanymi knajpkami w centrum ciągną się długie kolejki, dlatego my wybieramy te na uboczu, ale czasami i tak musimy poczekać na stolik. Średni czas oczekiwania – pół godziny, w Polsce raczej poszukalibyśmy innego miejsca, ale zaczynamy się chyba przystosowywać do nowej rzeczywistości. Przemiał jest niesamowity. Nasze serce podbija talerz dla dwojga, który spokojnie starczyłby dla naszej czwórki. Ostrygi, krewetki, krab, ryby. Wszystko godne powtórzenia. Pierwszy raz próbowałam ostryg i zgadzam się z teorią, że „smakują morzem” to jest niesamowite.

 

Wracając z królestwa tabasco namierzyliśmy knajpę u Dona, gdzie Arek dopchał się krewetkami przygotowanymi w sposób tradycyjny, czyli deep fry, a my spróbowałyśmy nowości. Krewetki faszerowane, okazały się tak naprawdę krewetką w farszu. Pyszne, chodź trochę tłuste, chociaż z nazwy grillowane. Amelia zrezygnowała z dania głównego i zamówiła dużą miskę gumbo. Które było kolejnym daniem na naszej liście. Amelia rzuciła się na zawartość talerz, ale po chwili zastygła z dziwną miną. Zupa nie wygląda zachęcająco, ale próbujemy o co chodzi. Smak okazuje się bardzo nie nasz. Ale naprawdę BARDZO. Podejmujemy jeszcze próbę wyłowienia kilku kawałków mięsnych i rezygnujemy z konsumpcji. Podzieliliśmy się z załamanym dzieckiem naszymi daniami, na szczęście starczyło dla wszystkich.

Jeszcze kilka ładnych dni hasło gumbo, wywoływało u nas salwy śmiechu. Co jemy jutro? Gumbo 🙂

 

Ostatnią jedzoną przez nas ciekawostką były prażnki z aligatora, które znaleźliśmy ostatniego dnia naszego pobytu. Generalnie nie polecam. Kilka kęsów było ok, to znaczy dawały się pogryźć, ale pozostałe były tak żylaste, że poddaliśmy się dość szybko.

 

 

Wiemy już, że uwielbiamy kuchnię Nowego Orleanu, ale kilku dań będziemy unikali.

brad pitt i ja

W ramach pokręcenie się po okolicy w ostatnim dniu naszej wyprawy pojechaliśmy zobaczyć plantację trzciny cukrowej. Plantacje widzieliśmy w wielu amerykańskich filmach, a teraz wiele oryginalnych przerobionych jest na muzea. Do wyboru było kilka wszystkie położone wzdłuż Mississippi ale wybór był prosty. Oak Alley gdzie kręcona była część filmu „Wywiad z wampirem”, czyli Brad Pitt był tam. Będę zatem i ja.

Okolica przywitała nas cudnym słońcem i przecudnym statkiem, który zacumował nieopodal plantacji. Zaczęło się więc świetnie i zostaliśmy prawie przeniesieni w czasie o 100 lat wcześniej.

 

 

Zwiedzanie zaczęło się dość nostalgicznie, bo zaczęłam opowiadać Tosi jak to kiedyś było i w czasie opowieści sama byłam w szoku jak szybko zapominamy. Przyzwyczajamy się do nowej sytuacji, zapominamy, jak cierpieli ludzie, którzy tutaj mieszkali, jak byli traktowani, jeszcze tak niedawno. To zmiana na dobre.

 

 

Wychodząc z czworaków zapominamy trochę o nostalgii. Cieszymy się nadal zielenią, zakochujemy się w dębach jeszcze bardziej. Przechadzamy się aleją biegnącą w stronę rzeki i czekamy na zwiedzanie głównego budynku.

 

 

Jest ciekawy, z fajnymi historiami, stołem i krzesłami przystosowanymi dla ludzi o wzroście ok 150 cm, więc wygląda trochę jak dla dzieci, ale najważniejsze, że tymi korytarzami chodził Brad Pitt, no dobra Tom Cruise też ?

 

 

Historia na wyciągnięcie ręki, podana w prosty sposób.

Na koniec musimy zadbać o nasze podniebienia i pożegnać się z kuchnią południa.

Przygotowujemy się do drogi i to też jest przeżycie, bo po południowej Alabamie jeździ się głównie po mostach, ale nie są to zwykłe mosty, ciągną się kilometrami, po olbrzymich rozlewiskach, między jeziorami, rzekami. Wyglądają tak jakby z zza każdego krzaka miał wyskoczyć olbrzymi aligator. Ale niestety pomimo tego, że całą drogę wyciągałam szyję nie zobaczyłam żadnego.

lans

Jako że pogoda sprzyjająca, to weekend wykorzystujemy na wyprawy w poszukiwaniu wiosny, a jest to o tyle przyjemniejsze, że jeździmy z Amelka na nowych rowerach. Zakup ich to oczywiście również była przygoda.

No więc po przeszukaniu internetu, bo wiadomo, że taniej, jednak decydujemy się na pójście do sklepu, bo dane podane przy opisie produktów są zdecydowanie nie wystarczające i boimy się, że przyjdzie nie to co powinno. W sklepie obsługa przemiła, pan wypytuje nas oczywiście gdzie będziemy jeździły, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze jest to żeby rower był piękny. To oczywiste dla wszystkich kobiet. No dobra, i żeby miał aluminiową ramę, bo nasze poprzednie stalowe rowery przyprawiały nas o zawał na myśl, że trzeba je gdzieś wnieść.

Z tych pięknych, pan opowiedział nam o dwóch. Jeden jego zdaniem to Europan Style, a drugi Beach Style. No właśnie widziałam je w internecie i wyglądają dziwnie. Co to? Rowery do jeżdżenia po plaży? Okazuje się, że nie, po prostu do lansu na nadmorskich promenadach. Ja będę lansowała się w lesie, bo oczywiście zakochałam się właśnie w tym. Amelia wybrała Europan Style, czyli po prostu przypominający rower holenderski, czyli kozę. Ale Europa Style brzmi lepiej. Znacznie lepiej. W ramach dokonywania wyboru mogłyśmy się oczywiście na nowych rowerach przejechać i po przygotowaniu ich specjalnie dla nas, (język marketingu zawsze obecny) możemy ruszać na wyprawy. Tosia oczywiście strasznie nam zazdrości i narzeka, że musi się poruszać na swoim starym odziedziczonym po siostrze stalowym rumaku, więc pewnie nie obejdzie się bez zakupu za jakiś czas trzeciego pięknego roweru. Ale na razie jesteśmy gotowe na wyprawy, szczególnie, że na szlaku rowerowym znalazłyśmy stację naprawy rowerów, na wszelki wypadek. Fajny pomysł.

Pieszo, rowerem, nieważne, ruszamy. Szukamy wiosny.

Jest. Cudna. Zawsze najbardziej cieszą mnie pierwsze wiosenne kwiaty, bo oprócz tego, że są piękne, są znakiem, że będzie radośniej. Podczas naszej wyprawy tym razem pieszej napotykamy kilka zaskakujących rzeczy. Próba dojścia do pobliskiego parku zakończyła się niepowodzeniem, bo albo nie było przejścia na drugą stronę ulicy, albo chodnik kończył się nam niespodziewanie.

Po drodze znalazłyśmy dowód na to, że ktoś bardziej niż my czeka na wiosnę. Pomalował sobie trawę na zielono!!!!! Nie mogłyśmy uwierzyć. Takie coś to tylko w Polsce w PRL- u i w filmach z tego czasu, ale nie na żywo w USA???? O rany.

mroźno? nie dla nas

Dzisiaj wspomnienie jednego z zimniejszych dni, kto nie musi nie wychodzi na dwór, ale my się nie poddaliśmy. Dla nas pogoda była iście zabawowa. Więc poszliśmy się pobawić. Plac zabaw w parku nieopodal jest świetny. Tak naprawdę to 4 różne place tematyczne, wszystkie miękkie, przygotowane do prawdziwego szaleństwa. Tosia oczywiście nie mogła odpuścić sobie ścianki wspinaczkowej, która przy tym nachyleniu jest superbezpieczna, więc mogła szaleć do woli. Dużo, lin, zjeżdżalni i trochę nietypowych atrakcji. Na placu zamontowane są rury, przez które można krzyczeć do siebie, proste urządzenia mogące służyć za instrumenty. Amelka próbowała uzyskać na nich jakieś dźwięki przypominające muzykę. Naprawdę proste rozwiązania, ale wciągające. Poszliśmy tylko na chwilę, a wyszliśmy z placu po 1,5 h. Wariactwo z filmikami slow motion spowodowało, że ledwo żyłam, bo biegałyśmy, skakałyśmy, sprawdzając jakie efekty wyjdą najlepiej. Szaleństwo na huśtawkach. Wszystko nas wciągnęło. Na koniec wybraliśmy na zwiedzanie parku, tym razem samochodem, bo jest on tak wielki, że nie da się tego zrobić na piechotę jednego dnia. Cały czas i we wszystkich przestrzeniach życia sprawdza się zasada, że tutaj wszystko jest większe. Przestrzenie są ogromne.

 

Na zdjęciach zostały uwiecznione również moje wyczyny.

Dzięki Tosi nauczyłam się robić lepiej na szydełku. Miało być ciepło więc wzięliśmy Tosi na wyjazd tylko jedną czapkę, która się zapodziała (ulubione słowo mojej rodziny) zaraz po przyjeździe.

-Mamo zimno mi, zrobisz mi czapkę?

-Ok.

Po południu.

– A może być z pomponem?

-Może.

Następnego dnia.

-A zrobisz mi jeszcze szalik?

-Ok.

Zrobiłam. Trzeciego dnia usłyszałam.

– W ręce jeszcze mi zimno.

Rękawiczek nie zrobię na pewno, ale mogę zrobić mitenki. Efekt macie na zdjęciu. Komplet zrobiony w ramach zapotrzebowania.

Atmosfera świąteczna

Niby podobnie jak u nas, ale jednak inaczej. W Polsce w sklepach widać mikołaje już w listopadzie, ale w domach dopiero przed samymi świętami. Tutaj jest już ogólne szaleństwo. W większości domów są już choinki, ozdoby na domach, balkonach, a nawet na niektórych samochodach. Niektóre widoki jak z rodziny Griswoldów, ale nie wszędzie mogę zrobić fotę, bo większość domów oglądam z auta.

I tu kolejny przepis ruchu drogowego. Jak na drodze jest ograniczenie prędkości do 55 mil to znaczy również, że nie można jechać mniej niż 45 mil. Można za to dostać mandat. Więc jak jest duży ruch to mój mąż nie chce się zatrzymywać, żebym mogła zrobić fajne zdjęcie. Straszne.

20161201_175132 20161201_175235 20161201_175354 20161201_175507

W niektórych miastach organizowane jest włączanie światełek świątecznych na rynku. Jeżeli oczywiście w miasteczku jest rynek, bo w wielu nie ma. Są domy, osiedla z mieszkaniami i sklepy. Duuuuużo sklepów. Wybieramy się na imprezę świąteczną do pobliskiego Collierville. Impreza zaczyna się o 17 a kulminacja ma być koło 19. W miasteczku są tłumy. Cały przekrój wiekowy. Jedni wolontariusze w asyście policji rozdają gorącą czekoladę, u innych można dostać małe pianki do czekolady. Raj dla dzieci. Większość osób nosi okulary, które wyglądają jak do filmów 3D. Dostajemy i my. Okazuje się, że jak się w tych okularach spojrzy na światło to widać mikołaje. Każdy punk świetlny to Mikołaj. Niesamowite. Oczywiście wywołuje piski szczęścia u dzieci. Zapomniałam napisać, że jedziemy tam ze znajomą hiszpańską rodziną. Dziewczyny bawią się świetnie i dogadują w językach międzynarodowych, głównie z użyciem rąk. Zabawa jest przednia. Aż tu nagle (prawie jak w bajce), po występie chóru pojawia się Mikołaj i odlicza razem z tłumem. Stało się. Rozbłysło tysiąc świateł. Teraz w naszych okularach mikołai jest też tysiąc. Ufff. Fajna było

20161201_184912 20161201_185621

20161201_192418 20161201_192556 20161201_192604

Postanowiliśmy nie sprzeciwiać się tradycji i zakupiliśmy ozdobę do powieszenia na drzwiach zewnętrznych. Asymilujemy się. Ale choinka będzie przed samymi świętami.

20161201_081210