Archiwum: #germantown

Szykujemy się do świąt

No to mamy już ozdobę na drzwiach. Światełka kupione. Nawet zawieszone.

 Będziemy piekły pierniki.

Jedziemy na zakupy. Mąka i miód są. Cukier brązowy z przypraw cynamon i chilli, będę robiła mix, no i proszek do pieczenia. Kupiłyśmy też blaszki, foremki, papier do pieczenia dostałam od Marty. Amerykanie czasami jak coś jest w promocji to kupują to bez opamiętania. Marta rozdawała papier do pieczenia, bo stwierdziła że ma zapas do końca życia.

Zagniatamy na cztery ręce ciasto. Dziewczyny oczywiście pomagają. Pod koniec zagniatania okazuje się, że zapomniałyśmy o kakao (już drugi raz nie zagniatam) i o wałku do ciasta. Arek został wysłany do sklepu. Ciasto odpoczywa. Wałek mamy. Produkcja taśmowa. Są pierwsze pierniki. Próbujemy. Jakby słonawe. Co to może być przecież nic nie dodawałyśmy!!!!!! Sprawdzamy wszystko. Proszek do pieczenia jest słony na maxa, a Tosia szczodrze sypnęła pełną łyżeczkę. Dużo lukru i będzie dobrze, albo będziemy udawały, że to jak ze słonym francuskim karmelem. Sól tylko dla podbicia smaku J

20161204_180804 20161204_180807 20161204_180816 20161204_180823

Za to przybory do dekorowania kupiłyśmy świetne i dekorowanie idzie na super. Mamy zajęcie na kilka wieczorów.

20161204_204625 20161204_204632 20161204_204635

Dzisiaj bardzo osobiście

Dzisiaj bardzo osobiście i nostalgicznie będzie. Taki nastrój od rana mnie złapał.

Odkąd piszę blog bardzo lubię poranki. Odkryłam, że jak wieczorem wrzucę post, to rano budzę się i czeka już na mnie dużo komentarzy i dobrej energii. Więc na start jest dobrze.

Ostatnie dni, to czas małych wyzwań i wielu przemyśleń.

Dużo myślę o tym, jak bardzo przywiązujemy się do miejsc, osób, rzeczy. Po decyzji o wyjeździe pierwsze myśli dotyczyły tego, że nie będę widywała się ze znajomymi, z rodziną, co z moją pracą? Moje projekty? Ludzie w pracy? Moje pasje? Moja grupa taneczna? Nie będę mogła wyskoczyć do Bachusa na lunch i Kawonu na piwko czy koncert!!! Ale potem dotarło do mnie (nie myślimy o tym na co dzień), że chodzę 5 lat do tego samego fryzjera, 15 lat do ginekologa i 16 do kosmetyczki. Mam do niech takie zaufanie, że zmiana to jak zdrada. Mam wewnętrzny bunt, żeby pójść do przypadkowego fryzjera. Więc jak zobaczycie na zdjęciach, że wyglądam gorzej to nie dlatego że Ameryka wpłynęła na mnie destrukcyjnie, tylko postanowiłam zapuścić włosy, bo na pewno nikt nie zetnie mnie tak dobrze jak Marcin!!!! Mały bunt.

Ale są też rzeczy, które poprawiają mi humor irracjonalnie.

Przez wiele lat byłam zdecydowaną przeciwniczką Crocsów. Moja koleżanka, która wyrażała zachwyt nad nimi zawsze słyszała ode mnie, że nigdy nie założę tych ohydnych gumowych butów. Ale oczywiście rzeczywistość spłatała mi figla i kilka lat temu przed wyjazdem na Woodstock (do pracy oczywiście) okazało się, że w prognoza pogody przewiduje, że będzie ciepło, ale deszczowo. Ratunku. W szale biegałam po sklepach, bo odwieczne tenisówki tym razem miały się nie sprawdzić i wtedy pierwszy raz założyłam crocsy i pokochałam je. Tamte pierwsze mam cały czas i przeszły już ze mną dużo, a od tego czasu muszę hamować się, żeby nie wykupić wszystkich nowych modeli w sezonie. I właśnie kilka dni temu dotarły do mnie nowe kalosze (oczywiście crocsy). Przecież muszę mieć kalosze, a moje ostatnie umarły (zresztą też na Woodstocku). No więc jak już mam kalosze, to muszę je wykorzystać. Postanowiłam, że pójdę na piechotę do sklepu. Brzmi jak wyzwanie 6 latka. Ale co tam. Jeden kompleks sklepowy jest tak położony, że mogę przejść osiedlem, czyli mam chodnik.

20161205_124215 20161205_125038

Jestem gotowa. Mam nawigację w telefonie, 37 minut do sklepu. Idę. Całą drogę w obie strony nie potkałam ani jednego człowieka. Kilka razy przejeżdżała koło mnie policja, już myślałam, że będą mnie zatrzymywali, bo podejrzanie to wygląda, idę, sama i robię zdjęcia całej okolicy. Moja wyprawa do sklepu prawie osiedlowego zajęła mi 2 h. Niezłe przeżycie.

 

20161205_141334 20161205_130059 20161205_125425 20161205_125134 20161205_124540 20161205_124218

W drodze powrotnej popadał lekki deszczyk, więc moje kalosze sprawdziły się.

Pomyślcie czy ktoś z was kiedykolwiek w dorosłym życiu miał takie wyzwanie?  J

 20161205_124215 20161202_153030 20161202_172657 20161202_170059

Wrzuciłam zdjęcia z mojej drogi do sklepu i z balkonu. Okazało się, że oprócz wody mamy też fontannę, tylko była zepsuta. Woda płynąca ponoć działa kojąco. I świeci w nocy J

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ…

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ to materiał na osobną książkę, ale ja uczynię tylko krótki wpis, żeby was nie zamęczyć.

Po pierwsze prawo jazdy. W Stanach, z naszym prawem jazdy można jeździć pół roku. Niby długo, ale żeby ubezpieczyć kupione tu auto trzeba mieć amerykańskie prawo jazdy, bo inaczej opłaty są bardzo wysokie. Więc jak ktoś potrzebuje kupić auto to musi się sprężać. Ja na razie się uczę (i bardzo boję się tego amerykańskiego egzaminu). Więc na razie relacja męża, który jest farciarzem i zdał dzisiaj.

 Pierwszy raz do wydziału komunikacji poszedł jeszcze w listopadzie, chciał tylko sprawdzić jakie dokumenty są mu potrzebne, żeby podejść do egzaminu. Wszedł, wypełnił formularz, pani zrobiła mu zdjęcie, sprawdziła wzrok i powiedziała, że ma wszystko więc może iść do kabiny nr 2 i napisać test na komputerze. Szok, ale poszedł. Bardzo dużo pytań dotyczyło lokalnych kar, więc oczekiwań nie miał dużych. Wrócił do pani, która już prawie umawiała go na jazdę, ale sprawdziła, że jednak nie zdał. Na 27 pytań miał 20 dobrze, a trzeba mieć 24. Kolejny raz może podchodzić najwcześniej za tydzień. Za egzamin trzeba oczywiście zapłacić. Ile? 2 dolary! Czad!

Pani pokazała mu aplikację do nauki. Przez cały miesiąc codziennie zakuwał i udał się kolejny raz. Nie brał już wszystkich dokumentów, bo myślał, że już są w systemie. Błąd. Za każdym razem procedurę rozpoczynają od nowa. Więc wymagają wszystkiego. Najważniejsze dokumenty tutaj to prawo jazdy, numer ubezpieczenia społecznego i potwierdzenie zamieszkania. Wrócił po umowę najmu i pojechał z powrotem. Procedura od nowa. Formularz, zdjęcie, egzamin. Zdał teorię (tym razem 25 na 27), ale na jazdę musiał umówić się kilka dni później. Pojechał, znów zdjęcie. Zdał egzamin. Ale było zimno, więc na zdjęciu w prawie jady ma czerwony nos jak Mikołaj. Czas przedświąteczny więc zgadza się. Z urzędu wychodzi z prawem jazdy. Na razie w wersji papierowej, taka sama plastikowa przyjdzie pocztą. Koszt całkowity to 30 dolarów! Jak sam powiedział w Ameryce prawo jazdy to administracja w Polsce to gruby biznes!

 

A teraz trochę o teorii i zasadach. W USA można skręcać w prawo na czerwonym świetle, chyba, że jest tabliczka z napisem, że nie można. Czasami nad jednym pasem jest napis, że można nim jechać tylko jak jest więcej niż jedna osoba w aucie, albo więcej niż 2. Można przekraczać ciągłą linię, jak zjeżdża się na środkowy pas, żeby skręcić w lewo. Ten sam pas służy pojazdom jadącym z naprzeciwka, też skręcającym w lewo, więc trzeba uważać. Zarówno w pytaniach egzaminacyjnych, jak również w komunikatach wyświetlanych nad drogami pojawia się bardzo dużo idiomów i nazw własnych, więc trudno zrozumieć na początku o co chodzi. Np. swoją nazwę ma zdarzenie drogowe, podczas którego zahaczasz rowerzystę przy skręcie w prawo. Jest to prawy hak.

 20161204_103643 20161204_103652 20161204_104521 20161204_104643_002 20161204_125032 20161204_125040 20161204_125048 20161204_125133 20161204_125137 20161204_125151

Oj jeszcze dużo nauki przede mną.

 

Kolejną ciekawostką są tiry, które tu jeżdżą. Wyglądają jak na reklamie Coca- Coli. Mają ścięty przód. Wszystkie. Ładne są. (pomyślicie, że zwariowałam).

20161204_103734 20161204_103724

No i drogi, których nawierzchnia czasami nie jest idealna, ale szerokość dróg poraża. Czteropasmówka koło nas to prawie droga osiedlowa. Dojazdowa do Memphis ma chyba 4 pasy w każdą stronę, ale są takie szerokie, że naszych zmieściłoby się sześć.

Father & daughter dance

Znów jestem umówiona z dziewczynami. Rozmawiam o tym z Martą. Ona jest Amerykanką z New Jersey, jej mama pochodzi Portorykanko i przeprowadziła się tutaj w czerwcu. Czuła się bardzo wyizolowana. Wcześniej mieszkała w dużym mieście, miała pracę, dostęp do wszystkiego i wielu znajomych. Tutaj mąż w pracy, córka w szkole i została sama. Po jakimś czasie stwierdziła, że dużo mam, które odprowadzają swoje dzieci na autobus też są nowe. Stoją same z nikim nie rozmawiają. Próbowała zaktywizować grupę. Wcale nie było to łatwe. Dużo rodzin to Chińczycy, Japończycy i Hindusi. Oni rozmawiają tylko ze sobą. Ale powoli zaczęło się udawać i na wzór wielkich organizacji powstała nasza mała. Germontown moms. Jesteśmy umówione na kawę. Fajnie.

Wróciłam z kawy i lekko kręci mi się w głowie. Była z nami też mama Marty i nie licząc jej byłam zdecydowanie starsza od reszty. Czyżbym oszalała i takie decyzje podejmuje się wcześniej? Ale co tam!!!!  8 kobiet każda z innym akcentem i przyznam, że jak zaczęły rozmawiać o ubezpieczeniach poporodowych to odpadłam i przestałam starać się zrozumieć. Bo choć rozumiałam słowa to mechanizmów już nie. Ale popłoch wywołało zupełnie coś innego. Dzisiaj wieczorem jest w szkole Father & daughter dance. Super. Pójdą pobawią się. A tu moje mamy zaczynają pokazywać sukienki, złote buty, stroiki na ręce i opowiadają, jak szykowały mężom garnitury. Ratuuuunku. Nie mam nic takiego. Większość naszych rzeczy płynie. W szafie Tosi nie ma nawet nic eleganckiego a co dopiero na bal.

img-20161202-wa0003 img-20161202-wa0004 img-20161202-wa0005

Uzgadniamy z Tosią, że nie zdążymy jechać po nic balowego. Coś wykombinujemy i ewentualnie dokupimy buty. No więc czarne rajstopy i czarna koszulka, do tego Amelki spódniczka, która kiedyś była moja, zwężona w pasie na 8 zakładek. (jak dobrze, że mam jeszcze przyzwyczajenie z pracy i w kosmetyczce zawsze igłę i nitkę). Jeszcze fajna fryzura. Tutaj ja pokazuję co potrafię i jedziemy po buty.

20161202_175808

 Nie mogę przestać się śmiać.

Oczywiście nie było czarnych lub szarych eleganckich butów. I oto w jakich moja córka poszła na elegancki bal. Błyszczące trampki, które dodatkowo świecą jak się robi krok. Pełnia szczęścia za 30 $. Wszyscy padną, a co tam.

20161202_211534

Wracają. Szczęśliwi, uśmiechnięci i wybawieni, Tosia najedzona słodyczami po dziurki w nosie. Wszyscy mówili, że ma fajne buty. Zobaczymy co wykombinujemy za rok. Ufff męczący dzień, ale wesoły.

Atmosfera świąteczna

Niby podobnie jak u nas, ale jednak inaczej. W Polsce w sklepach widać mikołaje już w listopadzie, ale w domach dopiero przed samymi świętami. Tutaj jest już ogólne szaleństwo. W większości domów są już choinki, ozdoby na domach, balkonach, a nawet na niektórych samochodach. Niektóre widoki jak z rodziny Griswoldów, ale nie wszędzie mogę zrobić fotę, bo większość domów oglądam z auta.

I tu kolejny przepis ruchu drogowego. Jak na drodze jest ograniczenie prędkości do 55 mil to znaczy również, że nie można jechać mniej niż 45 mil. Można za to dostać mandat. Więc jak jest duży ruch to mój mąż nie chce się zatrzymywać, żebym mogła zrobić fajne zdjęcie. Straszne.

20161201_175132 20161201_175235 20161201_175354 20161201_175507

W niektórych miastach organizowane jest włączanie światełek świątecznych na rynku. Jeżeli oczywiście w miasteczku jest rynek, bo w wielu nie ma. Są domy, osiedla z mieszkaniami i sklepy. Duuuuużo sklepów. Wybieramy się na imprezę świąteczną do pobliskiego Collierville. Impreza zaczyna się o 17 a kulminacja ma być koło 19. W miasteczku są tłumy. Cały przekrój wiekowy. Jedni wolontariusze w asyście policji rozdają gorącą czekoladę, u innych można dostać małe pianki do czekolady. Raj dla dzieci. Większość osób nosi okulary, które wyglądają jak do filmów 3D. Dostajemy i my. Okazuje się, że jak się w tych okularach spojrzy na światło to widać mikołaje. Każdy punk świetlny to Mikołaj. Niesamowite. Oczywiście wywołuje piski szczęścia u dzieci. Zapomniałam napisać, że jedziemy tam ze znajomą hiszpańską rodziną. Dziewczyny bawią się świetnie i dogadują w językach międzynarodowych, głównie z użyciem rąk. Zabawa jest przednia. Aż tu nagle (prawie jak w bajce), po występie chóru pojawia się Mikołaj i odlicza razem z tłumem. Stało się. Rozbłysło tysiąc świateł. Teraz w naszych okularach mikołai jest też tysiąc. Ufff. Fajna było

20161201_184912 20161201_185621

20161201_192418 20161201_192556 20161201_192604

Postanowiliśmy nie sprzeciwiać się tradycji i zakupiliśmy ozdobę do powieszenia na drzwiach zewnętrznych. Asymilujemy się. Ale choinka będzie przed samymi świętami.

20161201_081210

Powoli ogarniam

Myślałam, że przez jakiś czas mój dzień będzie wyglądał tak samo. Rano śniadanie, dziewczyny do szkoły, ja kręcę się po domu, uczę się do  egzaminu na prawo jazdy (na moim mogę jeździć tylko pół roku), coś napiszę, poszukam fajnego miejsca do zwiedzenia, potem spacer lub siłownia (zdecydowaliśmy się na wynajem mieszkania, bo wszystkie z trzema sypialniami są tak duże jak nasz dom w Polsce, a plusem jest to, że mamy w cenie najmu dostęp do siłowni i basenu)  i czas na zrobienie obiadu. Znajomi na razie tylko wirtualnie. (Dziękuję wam wszystkim, jesteście wielcy, tyle dobrej energii…)

20161129_105942 20161129_110004

A tu okazuje się, że, już drugiego dnia szkoły moja córka wraca informacją, że mama jej koleżanki jest Polką i mieszkają na tym samym osiedlu co my. Chwila rozmowy i już trochę mi lepiej.

Następnego dnia poznaję grupę zakręconych mam, które w ostatnim czasie przeprowadziły się do Germantown i organizują sobie regularne spotkania, poznają nowe miejsca, wymieniają się przydatnymi informacjami. Tak więc znam już: Martę, Tracy, Nancy, Jocy i Rawan.

20161130_133426 20161130_133431

AAAAAAAAAAA. Mam za sobą pierwsze babskie wyjście w Stanach. Było bardzo fajnie. Dużo śmiechu. Byłyśmy, jak głosił szyld, w najsłynniejszej na świecie knajpce ze smażonym kurczakiem. Muszę przyznać, że był świetny. Chrupiąca panierka, delikatny, wilgotny, ostry. Super. Potem Tracy poszła kupić pączki do cukierni niedaleko. Okazuję się znów, że najlepsza w całym Tennessee. Więc my też idziemy, ale tylko zobaczyć (cały czas staram się nie jeść glutenu, czasem mi nie wychodzi). Zapach jest powalający. Na ladach chyba, 20 rodzajów pączków. Jak obsługa dowiaduje się, że jestem nowa, w moją stronę z dość daleka leci pączek z okrzykiem, „welcome”. Udało mi się go złapać. Jestem cała w lukrze, ale pączek jest wart grzechu.

No i jeszcze jedna ważna informacja. Marta pożycza mi prawdziwe naczynia. Koniec jedzenia na plastikach!!!!!!

School day

Dzisiaj dziewczyny idą pierwszy raz do amerykańskiej szkoły; nie wiem kto bardziej przeżywa. Ja czy one.

W szkole czekają na nas. Amelia – lat 14 – idzie do 8 klasy do Houston Middle School, a Tosia do 4-tej w Farmington Elementary School. W Stanach klasy liczy się ciągiem, a nie od nowa w każdej szkole, więc tak naprawdę idą do takich samych klas do których chodziły.

Houston Midlle School. Amelia, zwana od dziś Emilią, zostaje wypytana jakie miała w szkole przedmioty rozszerzone, dostaje swój plan lekcji, panią, która będzie się nią opiekowała i wyrusza na zwiedzanie szkoły. Wszyscy są bardzo mili; mówią, że gdyby miała problem – ma przyjść i poprosić o pomoc. Oczy jej się świecą na wiadomość, że za 50 $ kaucję dostanie laptopa. Ze szkoły wychodzi uśmiechnięta od ucha do ucha, przyprowadzona przez nauczyciela do auta pod parasolem, bo strasznie leje deszcz.

Wszystkie szkoły w Stanach pracują w ustalonych godzinach. Nie jest tak, że dzieci przychodzą i wychodzą o różnych porach. W okolicach szkół w czasie przywożenia i odwożenia dzieci stoi policja, która kieruje ruchem, pod szkołę zajeżdża się tzw. car line, w której stoją grzecznie wszyscy. Dzieci doprowadzane są do auta przez nauczycieli.

Farmington Elementary School

20161128_152237

Tosia, od dziś zwana Tosha, jest wyściskana przez wszystkich, kiedy stoimy w sekretariacie czekając na zakończenie formalności. W szkole jest oddział przedszkolny i klasy od 1 do 5. Tosia idzie do czwartej. Pani pokazuje nam korytarz klasy 4-tej, gdzie znajduje się kilka sal lekcyjnych. Ma przydzielonych do nauki 3 nauczycieli, w tym jedną panią, która będzie uczyła ją angielskiego. Na dobry początek pani przydziela jej 2 kumpelki mówiąc, to są twoje „buddy”. One mają się opiekować Tosią i pokazywać, gdzie trzeba iść. Nikt z zewnątrz nie może wchodzić do szkoły, a jeśli jest umówiony, tak jak my, i tak nie ma innej drogi wejścia, jak przez sekretariat, więc dzieciaki są bezpieczne, bo naprawdę nikt nie kręci się po szkole.

Po zajęciach Tosię roznosi energia, opowiada o wszystkich koleżankach i każdej lekcji. W szkole dostała laptopa z translatorem, żeby było jej łatwiej. Na matematyce rozumiała wszystko. Na żadnej lekcji dzieci nie muszą siedzieć w ławkach – mogą chodzić, pić, jeść, więc oczywiście zachwyt pełen.

 

Jutro pojadą do szkoły school busem, który odjeżdża z naszego osiedla. Amelia ma szkołę od 8.00 do 15.00, a Tosia od 8.30 do 15.30.

20161129_080807 20161129_080814 20161129_080436 20161129_071452 20161129_071435 20161129_071038

Po przebudzeniu

Uczucie inności po dziwnie przespanej nocy nie mija. Nadal jesteśmy po za czasem. Powoli zaczynamy oswajać przestrzeń. Śniadanie, które mamy dzięki uprzejmości sąsiadów, jemy niestety na plastikach, bo naczynia… płyną do nas statkiem/przez ocean.

20161124_085143 20161124_071237

Okazuje się, że amerykańskie przedmieścia naprawdę mogą być piękne.  Właśnie w takim świecie będę na razie żyła. Spacer po osiedlu wśród zieleni, wody i zwierząt – to oswajanie rzeczywistości zaczyna powoli działać.

20161124_105951 20161124_110323img_0559

Jedziemy do wielkiego parku Shelby Farms Park, który znajduje niecałe 4 mile od naszego mieszkania, ale prowadzi do niego 6-pasmowa droga bez chodników, więc raczej zawsze będziemy jeździć tam autem, a nie rowerami, chociaż ścieżki rowerowe budowane są prężnie, więc zobaczymy. Miejsce okazuje się piękne, spokojne i przygotowane do spędzenia tam czasu. Idziemy sobie spacerem dookoła jeziora. Co chwilę mijają nas biegacze, osoby na rowerach, rolkach lub też po prostu spacerujące. Zaczynam zmieniać zdanie o społeczeństwie amerykańskim. Bardzo dużo osób jest tu fit. Przelatujące nad nami klucze gęsi, ogólny spokój i wszechobecne: good morning, hi, how are you? działają kojąco. Zaczynam czuć się dobrze.

 img_0576 20161124_121610 20161124_121446 20161124_115820 20161124_115553

Po długim spacerze jedziemy coś zjeść. Perkins Restaurant & Bakery. I tu tez pozytyw. Knajpkę już prawie zamykają, bo nasz pierwszy dzień w Stanach to Święto Dziękczynienia, ale pani mówi, że nas obsłużą. Jedzenie, świeże, nie za tłuste, porcje normalne a smak niesamowity. Jest dobrze. Dziwią nas tylko dolewki napojów bez ograniczeń. Kelnerka przynosi nam kolejne kubki, chociaż nasze nie osiągnęły jeszcze połowy.  Na to trzeba uważać.

 20161124_135908

Wieczorem korzystamy z dobrodziejstwa naszego osiedla i wyciągnięci przez dzieci idziemy na siłownię. Jest mała, ale przyjazna, prawie pusta. Nie damy się, w Ameryce my też będziemy bardziej fit.

Mój pierwszy dzień w USA

Pierwsze wyzwanie to oczywiście podróż. Pierwszy lot Berlin – Chicago oprócz małych turbulencji, odbył się bez komplikacji; dziewczyny miały zajęcie, luz.  Schody zaczęły się po pierwszym lądowaniu, bo zaczynało dopadać nas mega zmęczenie. Po wyjściu z samolotu zadziwiało mnie prawie wszystko. To chyba wywołało natychmiastową tęsknotę za tym, co znane; co zostawiliśmy w Polsce.

img_0544 img_0540

Na lotnisku wita nas co krok amerykańska flaga i świąteczny wystrój. Wszytko jest duże: porcje w knajpkach, drogi, przestrzenie. Od razu uderza też to, że wszyscy są bardzo mili (czasami nawet przesadnie) i jest to przyjemne uczucie. Drugi lot Chicago – Memphis kończy się ok. 19 tutejszego czasu. Dla nas to już 22 h podróży.

20161123_144851 20161123_145020 img_0546 img_0547 img_0548

Do mieszkania, które kilka tygodni temu przygotował dla nas trochę mój mąż, docieramy ledwo widząc na oczy. Po wejściu ogarnia mnie znów uczucie inności. Inna jest armatura, okna, włączniki światła, ale najbardziej “rozwala mnie” baranek na suficie, który w naszych domach gościł 20 lat temu.

Padamy.

img_0554 img_0553