Archiwum: #memphis

mroźno? nie dla nas

Dzisiaj wspomnienie jednego z zimniejszych dni, kto nie musi nie wychodzi na dwór, ale my się nie poddaliśmy. Dla nas pogoda była iście zabawowa. Więc poszliśmy się pobawić. Plac zabaw w parku nieopodal jest świetny. Tak naprawdę to 4 różne place tematyczne, wszystkie miękkie, przygotowane do prawdziwego szaleństwa. Tosia oczywiście nie mogła odpuścić sobie ścianki wspinaczkowej, która przy tym nachyleniu jest superbezpieczna, więc mogła szaleć do woli. Dużo, lin, zjeżdżalni i trochę nietypowych atrakcji. Na placu zamontowane są rury, przez które można krzyczeć do siebie, proste urządzenia mogące służyć za instrumenty. Amelka próbowała uzyskać na nich jakieś dźwięki przypominające muzykę. Naprawdę proste rozwiązania, ale wciągające. Poszliśmy tylko na chwilę, a wyszliśmy z placu po 1,5 h. Wariactwo z filmikami slow motion spowodowało, że ledwo żyłam, bo biegałyśmy, skakałyśmy, sprawdzając jakie efekty wyjdą najlepiej. Szaleństwo na huśtawkach. Wszystko nas wciągnęło. Na koniec wybraliśmy na zwiedzanie parku, tym razem samochodem, bo jest on tak wielki, że nie da się tego zrobić na piechotę jednego dnia. Cały czas i we wszystkich przestrzeniach życia sprawdza się zasada, że tutaj wszystko jest większe. Przestrzenie są ogromne.

 

Na zdjęciach zostały uwiecznione również moje wyczyny.

Dzięki Tosi nauczyłam się robić lepiej na szydełku. Miało być ciepło więc wzięliśmy Tosi na wyjazd tylko jedną czapkę, która się zapodziała (ulubione słowo mojej rodziny) zaraz po przyjeździe.

-Mamo zimno mi, zrobisz mi czapkę?

-Ok.

Po południu.

– A może być z pomponem?

-Może.

Następnego dnia.

-A zrobisz mi jeszcze szalik?

-Ok.

Zrobiłam. Trzeciego dnia usłyszałam.

– W ręce jeszcze mi zimno.

Rękawiczek nie zrobię na pewno, ale mogę zrobić mitenki. Efekt macie na zdjęciu. Komplet zrobiony w ramach zapotrzebowania.

jesteśmy kowbojami

W ostatni weekend trochę pokręciliśmy się po okolicy. Nie mamy jeszcze wszystkiego, więc co jakiś czas musimy ruszyć na łowy. Między innymi, odwiedziliśmy miasteczko Collierville, które wygląda jak z westernów. Niska zabudowa, wszystko stylizowane. Trzeba tylko samochody wymazać, żeby przenieść się w czasie.

 

Najważniejszym sklepem na trasie był sklep kowbojski. Nie mogliśmy się napatrzeć. Wszędzie były skóry, figury Indian, wszelkie oprzyrządowanie do koni. Z zewnątrz sklep wydawał się mały, a w środku okazał się olbrzymi, składał się z kilku połączonych pomieszczeń, we wszystkich było coś ciekawego.

 

Dziewczyny wpadły w szał i przymierzały wszystko co się dało. Przechadzając się po sklepie w butach z krokodyla co jakiś czas wydawały z siebie piski trafiając na nowe gadżety. Amelia wystąpiła ubrana w kompletne kowbojskie ubranko. Ilości wzorów i kolorów butów naprawdę powalała. Najcudniejsze były te dziecięce. Jakby ktoś potrzebował to nawet na 2 letnie dziecko mają. Może nie chciałabym chodzić w takich butach. Nie jestem jeszcze na to gotowa, ale mogę zrobić sobie z nich wystawę w domu. Wprawdzie nie wyszłoby tanio, bo para kosztowała od 100 do 500 $, ale byłoby kolorowo. My z Arkiem pozostaliśmy przy mierzeniu kapeluszy. Może sobie sprawię jeden na lato. Bardzo przyjemne.

 

Popłakałam się przy półce ze spodniami. Większość moich znajomych zna historię jak to ponad 10 lat temu mój mąż znalazł na jakiejś amerykańskiej stronie Wranglery. Opisane były, że to spodnie dla prawdziwego kowboja. Miały zadziwiająco niską cenę, więc postanowił, że je kupi. Namówił też kilku kolegów i rozpoczął pionierskie jak na tamte czasy zakupy internetowe w Stanach. Przygoda z zakupami była długa i skomplikowana, obarczona dodatkowymi kosztami w postaci cła, ale wreszcie przyszły. Oj jak dumny był wtedy mój mąż. Po rozpakowaniu paczki, która okazała się zaskakująco ciężka, nie dałam rady być wspierającą żoną. Leżałam na podłodze piszcząc ze śmiechu. Spodnie okazały się faktycznie godne kowboja, bo kończyły się okolicach pachy i były tak grube i sztywne, że nie dało się zgiąć kolana. Oczywiście Arek nie przyznał się początkowo do porażki i dwa razy prawie z narażeniem życia ubrał się w swoje amerykańskie jeansy. Wyobraźcie sobie moją radość jak, w sklepie znaleźliśmy dokładnie takie same spodnie. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Śmieję się do teraz.

historia w odcinkach

Kolejny odcinek o szkołach, czyli szkoła Amelii. Piszę osobno, bo różnic jest sporo, to jest już szkoła dla młodzieży.

Amelia w Polsce chodziła do 2 klasy gimnazjum, tutaj klasy w szkołach są numerowane ciągiem, więc teraz chodzi do klasy 8. Ma za sobą tyle samo lat edukacji co dzieciaki w jej klasie. Middle school, jest szkołą 3 letnią, więc to jej ostatni rok i od sierpnia idzie do 4 letniego high school. Tutaj rok szkolny trwa od sierpnia do maja, w każdym roku są 4 semestry, w trakcie każdego jest przynajmniej tygodniowa przerwa, wszystkie zakończone są egzaminem. Zimowe ferie są najdłuższe, bo zaczynają się tydzień przed świętami i kończą po Nowym Roku.

Wszystkie dzieciaki zaczynają i kończą lekcje o tej samej godzinie, jednak każdy ma swój indywidualny plan lekcji, nie ma typowego podziału na klasy, bo już na tym etapie, wybiera więcej przedmiotów artystycznych lub naukowych, można mieć też niektóre lekcje na poziomie rozszerzonym. Oprócz wf i zajęć artystycznych, które się wymieniają, plan jest codziennie taki sam, więc nie ma przerw w nauce. A zajęcia artystyczne dzieciaki wybierają zgodnie ze swoimi upodobaniami. Może to być chór, orkiestra, zajęcia plastyczne, projektowanie graficzne.

Bardzo ważnym i pozytywnym aspektem są pomoce naukowe. Pierwszą był laptop, który Amelia dostała po zapłaceniu 50 $ kaucji i ma tam wszystkie programy, które są jej potrzebne w szkole. Książki, oczywiście dostała, ale nie osi ich do domu, bo wszystkie prace domowe robi na komputerze i wszystkie materiały ma dostępne online. Z największą ekscytacją Amelia opowiada o STEM, czyli o dodatkowym programie naukowym. Przez te dwa miesiące nauczyła się podstaw projektowania 3 D. Bardzo się ucieszyła, bo dostali do klasy drukarkę 3d i mogli wydrukować sobie to co stworzyli. Zaprogramowała swoją grę. Można w nią grać na telefonie i na komputerze. Oczywiście rozesłała wszystkim swoim znajomym. A teraz mają roboty z klocków lego i piszą programy do obsługi robotów. Wszystko to moje dziecko robi z wypiekami na twarzy, a w Polsce nie lubiła informatyki.

Jeżeli chodzi o materiał, to uczą się wolniej, są ok rok do tyłu, ale wymagania też są inne. Dużo mniej informacji muszą umieć na pamięć. Jak są zagadnienia z chemii, to na sprawdzianie mogą korzystać z tablic, na matematyce, muszą wiedzieć jak rozwiązać zadanie, ale pani namawia uczniów, żeby liczyli na kalkulatorach, żeby nie było błędów rachunkowych. Amelia jest nauczona dużo szybszego tempa pracy, więc jak zrobi zadania, które mają zrobić wszyscy, to dostaje dodatkowe linki do zadań, albo nowy program, do utrwalenia wiedzy.

Programów do nauki angielskiego dostała chyba 4. Każdy jest lepszy w innym zakresie. Jeden do czytania, drugi do pisania, trzeci do gramatyki a czwarty nie wiem.

Bałam się trochę relacji z amerykańską młodzieżą, bo naoglądałam się filmów, ale wszystko poszło gładko. Ma już koleżanki, dzieciaki są bardzo pomocne i troskliwe i otwarte. Raz poszła do szkoły elegancko ubrana i po powrocie powiedziała, że 27 osób powiedziało jej, że fajnie wygląda, a połowy z tych osób w ogóle nie znała. Dość nietypowe.

A na koniec ulubiony gadżet mojej starszej córki w szkole. Mają w szkole markery zmazywalne, do pisania po ławkach, jak sobie coś oblicza, albo zapisuje jakiś wynik, robi to na ławce, a na koniec lekcji ściera. Myślę, że dla wszystkich dzieciaków możliwość bezkarnego mazania po ławkach jest ekstra.

Znów o szkole

Trochę się do tego zbierałam, bo ten temat jest dla mnie bardzo ważny. Nie chcę przegiąć w żadną stronę i żeby była jasność będę chwaliła szkoły amerykańskie, ale to nie znaczy, że narzekam na polskie szkoły kompleksowo. Moje dziewczyny akurat trafiały na świetnych wychowawców, nauczycieli, dyrektorów. Narzekam na system w Polsce. Biorąc jeszcze pod uwagę to, co się dzieje teraz, przychodzi mi do głowy jedno. Brak szacunku. Dla dzieci, rodziców, nauczycieli.

Szkołą Tosi.

Bardzo bałam się jak dziewczyny poradzą sobie w nowej szkole. O zasadach przywożenia i odwożenia do szkoły już pisałam, ale cały czas nie mogę wyjść z zachwytu jakim ułatwieniem są autobusy odwożące i przywożące dzieci do szkoły. Dzieciaki uczą się samodzielności, ale są bezpieczne. Nie stoję w korkach, nie tracę czasu na wystawanie pod szkoła, nie biegam po niej szukając mojego dziecka.

Szkoła Tosi to oczywiście budynek parterowy, więc bezpieczny. Jest zawsze zamknięta, żeby do niej wejść trzeba zadzwonić domofonem. Wchodzi się od razu do sekretariatu, więc nie ma możliwości, żeby ktoś niepowołany był w budynku

Ostatnio na fb pojawił się filmik o szkole idealnej, a ja pomyślałam, że taka jest właśnie szkoła Tosi. Jest szczęściarą. To bardzo ważne dla mnie. Wszyscy nauczyciele są bardzo mili, troszczą się o uczniów rozmawiają z nimi, opiekują się. Do piątej klasy dzieciaki na kolejne przedmioty przeprowadza nauczyciel, chodzi z nimi na lunch, nie ma pośpiechu, nerwów. Nie ma dzwonków. Wszystko odbywa się naturalnie. Jak nadchodzi termin testu i dzieci są nieprzygotowane, to pani przekłada termin, żeby je nauczyć. Tosia ma bezpłatnie codziennie 2-3 godziny angielskiego, którego uczą się w grupach po 2-4 osoby. Każda szkołą jest na to przygotowana, taki jest ich obowiązek.

Dzieciaki w szkole nie muszą siedzieć cały czas w ławkach, jak czują potrzebę pochodzenia to chodzą. Tutaj zwraca się bardzo dużą uwagę na potrzeby dzieci.

Tosia nie nosi do szkoły żadnych książek ani zeszytów, wszystko ma w klasie. Zadnie domowe mojego młodszego dziecka, to rozwiązywanie zadań z matematyki 45 minut tygodniowo, na stronie internetowej i są to raczej zadania w formie gier i zabaw i 20 minut czytania dziennie. Oczywiście dzieci mogą czytać to co chcą.

Bardzo podobało mi się to, że prezenty w szkole dla dzieci na święta, to książki. Każdy z domu przynosi jakąś przeczytaną i Pani dzieli między dzieciakami.

Ostatnio Tosi wypadł w szkole ząb, powiedziała pani, że to nic takiego, ale wszyscy byli innego zdania. Usłyszała, że jest to bardzo ważne wydarzenie, została zaprowadzona do pielęgniarki, od której dostała pojemniczek na ząb na zmieniającym kolor rzemyku, była zachwycona.

Nie ma mundurków, ale trzeba ubierać dzieci dość elegancko, w białe, granatowe, niebieskie, beżowe i szare rzeczy. Co jakiś czas jest free dress day, który wywołuje zawsze ekscytację. W szkole były już tańce ojców i córek, wieczór filmowy, a za 2 tygodnie zaczyna się wiosenny sezon aktywności pozalekcyjnych. Do wyboru jest pierwsza pomoc, zajęcia sportowe, teatralne, lego z elementami programowania. Większość jest płatna, ale rozsądnie i odbywają się w szkole, zaraz po lekcjach. Nie trzeba będzie 2 razy jeździć. Fajne rozwiązanie

Tosia uwielbia swoją szkołę, nigdy nie wraca smutna czy zestresowana. Nigdy nie powiedziała, że nie chce jej się iść, nigdy nie była przemęczona. Doskonale udaje się im zbilansować czas pomiędzy zabawą a nauką. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Trochę sama nie wierzę w to co widzę.

Szkoła Amelii to będzie druga historia.

wiosenne wyprawy

Zrobiło się dość wiosennie, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny dzień i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Zaakceptowany został pomysł wyprawy do ZOO. Słyszeliśmy, ze jest fajne więc, trzeba to ocenić naszym europejskim okiem. A, że moje dziewczyny, a zwłaszcza młodsza uwielbiają zoo, więc mamy porównanie, bo już kilka widzieliśmy.

Okazuje się, że wszystkie atrakcje są czynne od marca do października, teraz dostępna jest tylko część, ale i tak na parkingu stoi sporo aut.

Przy wejściu potwierdza się pierwsza różnica i jest to bardzo fajna opcja. W USA w większość tego typu miejsc jak muzea, ZOO, czy na akwaria można kupić roczną kartę członkowską. Za jednorazowe wejście do zoo zapłacilibyśmy 54 $ a karta rocznego wstępu kosztuje 99 $, więc oczywiście kupujemy kartę i przyjedziemy tu jeszcze nie raz.

Okazuje się, że będzie po co. ZOO jest olbrzymie, jesteśmy tam kilka godzin i nie dotarliśmy do wszystkich zakątków. Niektóre miejsca zatrzymują nas na dłużej. Jest też fajne urządzone, zwierzęta są dość blisko nas, część można zobaczyć przez plastikową szybę, więc przy odrobinie szczęścia można stanąć oko w oko z tygrysem. Część zwierzaków jest na wspólnym wybiegu, po kilka gatunków, więc czują się chyba bardziej jak w realu. Super były też koniki morskie, które wyglądały jak nakręcone zabawki. Nemo puścił do mnie oko. Tęsknię za nurkowaniem.

Jest kilka hitów. W budynku, gdzie są egzotyczne ptaki zbudowany jest kawałek lasu deszczowego i ptaki latają po całym obiekcie. Siedzą na gałęziach i można ich prawie dotknąć. W pewnym momencie czytamy tablicę z opisem gatunków i ptak żartowniś przelatuje mi i Tosi przed samą twarzą. Cha chaaa jest moc.

Bardzo lubię też akcenty lokalne w takich miejscach.  Jest i tutaj. Zbudowana została cała farma ze zwierzakami, więc przechadzamy się wśród kur, kaczek, owiec i koni, obserwując młyn wodny i całe otoczenie. Tutaj wszystkie zwierzęta można dotykać, więc co kawałek jest punkt mycia rąk. Fajne. Strefę tą kończy dom w stylu kolonialnym, poddajemy się wiec pokusie i siadamy z Arkiem na werandzie, na bujanych fotelach. Południowcy pełną gębą.

Ale miejsce, gdzie mogłabym siedzieć godzinami to Zambezia river. Fantastyczne miejsce, gdzie zakochałam się w hipopotamach, które na lądzie bardzo nieporadne pod wodą pokazują co potrafią. Duże przeszklenia w brzegu rzeki pozwalają nam podglądać te niesamowite zwierzęta. Biegam piszcząc ze szczęścia od okna do okna podążając za pływającymi stworami. Są cudne. Z trudem daję się odciągnąć. Przy wyjściu trochę koją mnie flamingi śpiące na jednej nodze, ale i tak hipcie wygrały.

Nie widzieliśmy też wielu wydarzeń organizowanych codziennie, jak nap karmienie żyraf, czy popisy gry na bongo w naszym ulubionym zakątku. Na pewno tu wrócimy i to nie raz.

Emocje i uśmiech na twarzy

To był bardzo fajny dzień. Przed południem spokój, potem Amelia wróciła ze szkoły, oczywiście pełna relacja. Poszłyśmy z nią po Tosię okrężną spacerową drogą (bez swetrów). Cudna pogoda. Wrócił Arek, wspólny obiad i na spokojnie, po instruktarzu wydanym dziewczynom, które zostawały same w domu, jedziemy na koncert. Jest 17, więc jeszcze trochę korków, ale już o 17.30 parkujemy nieopodal FedexForum. Leniwym krokiem idziemy przez Beale St., która już tętni życiem, stoliki na zewnątrz, muzyka na żywo. Mamy już klimat imprezowy. Odnajdujemy knajpę Coyote Ugly, której nowojorska wersja występowała w filmie z udziałem naszej rodaczki Izy Miko.

O 18 zaczynają wpuszczać do hali, myślimy, że będą tłumy, ale jest spokojnie, kilka niedługich kolejek, oczywiście kontrola przy wejściu. Wszystko bardzo na luzie. Oczywiście nie możemy darować sobie koszulek z naszego pierwszego koncertu tutaj. Mam wrażenie, że koszulki kupują wszyscy. Idziemy sprawdzić nasze miejsca, które niestety są dość odległe, bo jak dowiedzieliśmy się o koncercie to już wszystkie najlepsze były sprzedane. Ale co tam. Jesteśmy zszokowani, bo 15 minut przed rozpoczęciem hala jest prawie pusta. Wprawdzie miejsca na płycie to też numerowane krzesełka, więc nikt nie musi być pierwszy, żeby zająć miejsce przy barierce, ale mimo wszystko.

Najpierw krótki popis na perkusji, a potem zapowiadany support, który też jest fajny. Trąbka, trzy saksofony, zaczyna bujać.

Przed rozpoczęciem koncertu właściwego cała hala jednak jest pełna. Oczywiście są różnice, które nie dają nam spokoju. Prawie wszyscy dookoła coś jedzą, nachosy, frytki, kurczaki, popcorn. Straszne. Jesteśmy przecież na koncercie.

No i zaczyna się. Niesamowita energia, oprawa, nagłośnienie. Jesteśmy oczarowani. Ja wyglądam jakbym wygrała milion dolarów, cieszę się jak wariatka. Oczywiście zaczynają od klasyki. Na szczęście wszyscy wstają i można się pobawić. Efekty świetlne są niesamowite, nie wiem na co ma patrzeć. Dostaję zeza rozbieżnego. Antonny Kiddis zdejmuje koszulkę i mogę na żywo zobaczyć tatuaż na jego plecach, który jeszcze za czasów przedinternetowych rozpracowywaliśmy z moim mężem, zatrzymując kasetę video. Arek marzył o takim samym i ma.

Ze sceny bije niesamowita energia. Jestem oczarowana, podekscytowana, szczęśliwa, naładowana dobrą energią. Po wyjściu, w nadal dość ciepłą noc widzę kolejną amerykańską różnicę. Przed halą stoją w rządku wielkie limuzyny. Czyli VIP-y też się bawiły, i to jak widać na pełnym wypasie.

 

W domu jesteśmy przed 23. Nie wierzę, że to dzieje się na prawdę. Cały czas głowa mi się kiwa w rytm muzyki. Oj będę miała duże problemy z zaśnięciem.

Duże miasto

Nigdy nie chciałam mieszkać w dużym mieście, ale zawsze trochę zazdrościłam moim znajomym, którzy w takim mieszkali. Zazdrościłam tego, że mogą iść na fajny koncert bez zarywania całego dnia albo całej nocy. Bez dodatkowych kosztów. Bez problemu. Kolejny aspekt to zakupy. Wiem też, ilu moich znajomych z Zielonej Góry jeździł do Poznania, Wrocławia, Berlina na zakupy ciuchowe, bo jest większy wybór i jest taniej, czy np. do Ikei.
Wyobrażacie sobie moją radość, jak znalazłam w skrzynce katalog Ikei. Okazało się wtedy, że 15 minut od nas za kilka dni otwierają Ikeę. Wszyscy których znam, a szczególnie hiszpańska rodzina, która przeprowadziła się bez mebli, nie mogli doczekać się. Zdjęcia z przed startu mam właśnie od nich. Istne szaleństwo. W dniu otwarcia było tyle przecen i prezentów, że kolejka zaczęła ustawiać się już 2 dni wcześniej. Namioty przed Ikeą tego jeszcze nie widziałam. Dla pierwszych 40 osób za darmo były sofy Ektorp.


Fajnie jest. Właśnie wróciliśmy z moim nowym miejscem „do pracy”, mogę też dokupić dziewczynom komody do kompletu. Nie muszę rezygnować z ulubionych drobiazgów do kuchni, świeczek i serwetek. A najważniejsze jest to, że mogę jechać do po każdą drobnostkę jak tylko mi się przypomni.
Okazało się, że drugie dobrodziejstwo też mam. Pół godziny od nas jest FedExForum, w którym odbywają się mecze NBA na które jak tylko może jeździ mój mąż. Są też koncerty. W czwartek idziemy na koncert Red Hot Chili Peppers. Hura. Koło domu mam takie koncerty!!! Ceny nie zabijają, więc śmieję się od ucha do ucha. Bardzo się cieszę i aż nie mogę uwierzyć. Napiszę, jak było!!!!
I okazuje się, że wcale nie muszę mieszkać w dużym mieście, żeby korzystać z tych dobrodziejstw. Lubię to już trochę moje, zielone, spokojne miasteczko. To dobre strony.

Kataklizm

Okazuje się, że w miejscu, gdzie śnieg spada raz na kilka lat i leży najwyżej 2-3 dni nawet delikatny opad powoduje, że świat staje w miejscu. Zgodnie z zapowiedziami temperatura w okolicach Memphis miała spaść poniżej zera. Wywołało to szeroko zakrojoną dyskusję czy zamkną szkoły i wszystkie instytucje publiczne, czy nie. Wyobraźcie sobie, że budzę się i już czeka sms ze szkoły, że lekcje odwołane, szkoły zamknięte. Arek, który pojechał rano do pracy przeżył chwile grozy. Amerykanie w naszym regionie nie są przygotowani na taki kataklizm, opony zimowe nie występują, jeździć po śliskim nikt nie umie. Co kawałek samochód w rowie.

Okazuje się, że zamknięta jest naprawdę cała administracja, lotnisko, uniwersytet w Memphis. Samochodów na drodze prawie nie widać. Wybraliśmy się na chwilę do sklepu. Też zamknięty.

Między moimi koleżankami zawrzała dyskusja, że trzeba dzieciom pokazać śnieg, bo jeszcze nigdy nie widziały. Czad, bo są to dzieci w przedziale 6-10 lat. Ale są problemy. Nie mają ciuchów zimowych, butów. Więc posypały się porady. Reklamówki do butów. Wszystkie warstwy jakie mają, żeby nie było zimno.

Przez pół dnia dzieciaki z całej okolicy wychodziły na dwór, na pół godziny, żeby cieszyć się śniegiem. Co wyglądało tak, że po prostu po nim chodziły i dotykały go. Nie było śnieżek, bałwana i sanek. Dość dziwny widok. Powiedziałam dziewczynom, że czuję się jak w domu. Ale po chwili stwierdziłam, że to nie prawda. U nas zima jest dużo ładniejsza.

doczekałam się

Pisałam wam, jak niefajnie żyje się bez łóżka, stołu, naczyń i jedną walizką ciuchów przez 7 tygodni. No to już mam fajnie. Siedzę sobie na swoim kochanym narożniku i piszę do was wygodnie.

Wczoraj był ten dzień. Przyjechali mili panowie i przywieźli nasze rzeczy. Szczerze mówiąc rozpakowywanie przypominało armagedon. Pracownicy firmy kurierskiej nosili kartony i zostawiali je w konkretnym pokoju, zgodnie z opisem. Następnie rozpakowali i skręcili meble, a my w tym czasie rozpakowywaliśmy kartony. To było wyzwanie nie lada, bo walczyliśmy z czasem. Chcieliśmy jak najwięcej rozpakować „na gotowo”, żeby pozbyć się opakowań. Firma wyjeżdżając zabrała wszystkie puste. A były ich miliony, a papierów w środku było zylion!!!!!!

Widziałam jak inna ekipa to pakowała, ale i tak myślę, że te papiery przez podróż jakoś się rozmnożyły. To jest możliwe prawda??? Wiem, że transport był ubezpieczony i wszyscy bardzo chcieli, żeby nic się nie zniszczyło, ale tyle papierów???? A co z lasami?

Walka była nierówna, ale już prawie wygraliśmy, pokój dzienny wygląda prawie jak w domu, dziewczyny też urządziły się od nowa. Tosia ma swój własny kącik zielonogórsko/zastalowski. W garderobie wiszą ciuchy. Okazało się, że trochę ich mamy. Nie obyło się bez głupawki w wykonaniu Tosi.

Mam już prawie swoją kuchnię, miseczki, pierdółeczki, pojemniczki, moje noże, ale najważniejsze jest to, że mam swoją nową zastawę. Przed wyjazdem postawiłam jeden warunek. Wyjadę, ale tylko z nowymi talerzami i to musi być Bolesławiec. Dwa miesiące dokonywałam wyboru i cały czas cyzelowałam listę. Pojechałam, kupiłam, przywiozłam do domu i nie obejrzałam ani jednego talerza, bo zaraz musiałam wszystko włożyć do kontenera. I dzisiaj nadszedł ten dzień. Mam je, moje cudne, piękne, polskie, wszystkie są najpiękniejsze. Niestety chyba w przepastnej ilości papierów zaginął jeden kubek, a wszystkich miałam po 2, ale dam radę.

Zaczęłam głębiej oddychać i po woli mogę zacząć nazywać to miejsce domem, bardzo powoli. Ale serce zostawiłam z wami.

Kaczki

Za nami kolejna atrakcja w iście amerykańskim stylu. Zauważyłam, że celebruje się tutaj każdą tradycję. Nic nie jest za mało ważne, żeby o tym pamiętać i oczywiście zrobić z tego atrakcję, która przyciąga tłumy.

 Znajomy Arka, który mieszkał w Hotelu Peabody zaprosił nas abyśmy przyjechali z dziećmi, bo jest tam duża atrakcja. Była, niesamowita.

Wchodzimy do hotelu a tam już tłumy ludzi, ledwo możemy się przecisnąć, aby coś widzieć. Na środek pięknego lobby wychodzi pan, który opowiada historię, jak to w 1930 roku (czyli strasznie dawno temu) ówczesny menadżer hotelu wrócił z polowania z przyjacielem pod wpływem bardzo dobrej whiskey, jeszcze w zabawowych nastrojach.  Postanowili wpuścić  kaczki, których używali jako wabiki  do hotelowej fontanny. Kaczki okazały się wielką atrakcją, więc zatrudniony został trener, który nauczył kaczki wychodzić z windy i biec prosto do fontanny.  Pokaz odbywa się dwa razy dziennie.Niezła atrakcja? Dzieciaki piszczą z radości.

Muszę przyznać, że Ameryka potrafi zadziwić. Oczywiście dookoła lobby znajdują się sklepy, w których można kupić wszystko z kaczkami. Biznes się kręci. Chociaż to konsumpcyjne podejście jest trochę męczące. Staramy się temu nie poddawać.