Przyznam się do tego, że myślałam, że Walentynki w Stanach będą się wylewały z każdego kąta, że będą wszechobecne i obezwładniające, a okazuje się, że tak nie jest.
Walentynki są, widać je. Na kilku drzwiach widziałam wianki z sercami, widać je w sklepach, restauracje przygotowują specjale oferty walentynkowe, w telewizji zapowiadane są też filmy romantyczne. Ale nic nie odbywa się z przesadą. Wygląda to trochę jak nasz dzień kobiet. Naprawdę nie ma przesady. W szkołach dzieci rozdają sobie kartki, w podstawówkach dodatkowe są imprezy, ale też bez zadęcia. Tosia ma zaplanowane 45 minutowe spotkanie z klasą ze słodyczami i napojami.
W sklepach bardziej widać już ozdoby na Święta Wielkanocne, jest ich sto razy więcej niż walentynkowych. Walentynki to powiedzenie, rodzicom znajomym i dziadkom: Kocham Was, Lubię Was. Tutaj, gdzie więzy między ludzkie są trudniejsze i chyba luźniejsze niż w Polsce. Penie wynika to z tego, że dużo osób migruje i nie przywiązują się do miejsc i ludzi. Jest to fajny pozytywny dzień, bez wielkich prezentów i naprawdę nie tak komercyjny jak mi się wydawało.
Amelia najwięcej energii włożyła w robienie kartek dla polskich znajomych, a Tosia dzielnie ozdabiała kartki dla całej amerykańskiej klasy i dla nauczycieli.
W Polsce, chyba przez to że jest tak samo dużo przeciwników jak i zwolenników Walentynek robi się na ten temat wiele szumu. Tutaj jest spokojniej.