Moja Ameryka

Odkrywam Stany.

życie w biegu – tak jak lubię

Ponoć w 2020 roku nasze życie zwolniło. Nie moje. Z jednej strony bardzo się cieszę, bo ja lubię jak dużo się dzieje. Jak jest nudno to czuję, że marnuję czas i życie. Oj jak górnolotnie to zabrzmiało, ale taka jest prawda. Dzisiaj będzie o wszystkim i o niczym, czyli ogólnie o życiu. Generalnie o moim życiu w Stanach. Tym razem bez podróży. Mam ich kilka w zanadrzu i opowiem o nich wkrótce (trzymajcie mnie za słowo, to mnie na pewno zmotywuje.)

Ten rok jest na pewno rokiem pandemii, ale w moim życiu zdarzyło się dużo, dużo więcej. Po pierwsze dostałam stałą, świetną, ciekawą pracę, którą bardzo lubię. Walczyłam o nią długo i zawzięcie, ale się opłaciło. Dużo się uczę, pracuję ze świetnymi ludźmi, którzy naprawdę doceniają to co robię i moje zaangażowanie. Pracuję w firmie zarządzającej hotelami. Posiadają hotele całych Stanach i dzięki temu mogę podróżować prawie za bezcen, ale oczywiście teraz na przeszkodzie stoi Corona.

Było prawie idealnie pomimo wszystkich przeciwności. Pierwszy zgrzyt to protesty związane z akcją „black lives matter” po raz pierwszy nie czułam się bezpieczna w naszej miejscowości, czułam się inna, czułam, że powinnam czuć się winna, ale nie czułam się tak. Moim zdaniem wszystkie życia są ważne i takie akcje prowadzą do dalszej segregacji. Mam znajomych we wszystkich kolorach i lubię ich niezależnie od ich rasy i pochodzenia. Złe rzeczy się dzieją, ale generalizowani jest niebezpieczne.

W Memphis ciemnoskóra ludność jest większością jest to jedyne takie miejsce w Stanach. W momencie, kiedy biali byli wrogami publicznymi bałam się chodzić do parku, nie czułam się bezpieczna nawet na moim podwórku. Po raz drugi w moim życiu miałam godzinę policyjną. Niefajne doświadczenie. Zabieranie podstawowych praw do których jesteśmy przyzwyczajeni powoduje prawdziwy dyskomfort.

Na szczęści wszystko wróciło do normy i znów jest bezpiecznie.

Przed nami był jednak kolejne trzęsienie ziemi. Przez Coronę rząd USA zablokował cały proces wizowy i przez to Arek (mąż mój osobisty) stracił pozwolenie na pracę i jest teraz w Polsce gotowy na nowe wyzwania.

Ja z dziewczynami nadal tutaj, żyjemy sobie spokojnie i czekamy aż wszystko się poukłada i jakie nowe kierunki i ciekawe wyzwania przed nami. Chyba dzięki takim dzikim akcjom w moim życiu czuję się nadal młoda i gotowa do czynu.

Tęsknię za wszystkimi w Polsce, ale tutaj też ma wokół siebie cudownych ludzi, którzy dają mi dużo siły.

Wrzucam zdjęcia moich koleżanek wariatek, mojej pracowej ekipy i Arka ostatnie dni na obczyźnie. Dajcie znać, czy czytaliście, czy się podobało. Wasze głosy zawsze mnie cieszą i dają energię do pisania.

Prawie Hollywood

Kochani otarłam się o wielki świat. Nie mogę powiedzieć, że czuję się już gwiazdą Hollywood, ale mam swoją przygodę przed kamerą w amerykańskiej produkcji telewizyjnej. Brzmi nieźle???

Muszę przyznać, że była to ciekawa przygoda i jak dużo ciekawych rzeczy zdarzyła się zupełnie niespodziewanie. Pewnego słonecznego dnia dostałam telefon z mojej byłej pracy, że w restauracji, w której pracowałam będę kręcili serial „Bluff City Law” i ekipa telewizyjna chce, żeby na sali jako obsługa byli ludzie którzy tam pracują i znają to miejsce. Ja w prawdzie już nie pracuję, ale miejsce znam bardzo dobrze i bardzo je lubię więc powiedziałam czemu nie. Drugi raz już taka okazja może się nie trafić. Nawet jak nie zobaczę się na ekranie, bo w montażu wszystko może się zdarzyć to zobaczę z bliska jak powstaje serial. Jak powstaje polski już kiedyś widziałam to teraz dla porównania amerykański

Zaczęło się od próby kostiumów dzień wcześniej – nic specjalnego, ale oglądają sobie każdego statystę z bliska. Nie mogłam zabłysnąć strojem, bo musiałam mieć służbowe ubranko, którego nigdy wcześniej nie musiałam nosić, ale jest ono czarne proste więc w porządku. Wieczorem przed zdjęciami dostaliśmy maile z koordynatami. Musieliśmy śledzić stronę na fb, na której ok 10 wieczorem pojawił dokładny opis kto ma się stawić na planie o której, gdzie, gdzie jest parking i co ze sobą zabrać koniecznie, czego nie, ile czasu będziemy potrzebni i o której będą posiłki.

Zasada ogólna dla statystów jest taka, że mają płacone za min. 8 godz. Nawet jak nie będą pracowali ani minuty, mogą być zwolnieni wcześniej, mogą być poproszeni o zostanie dłużej i wtedy mają płacone nadgodziny. Ciekawi jesteście pewnie, ile wynosi stawka statysty. A więc szalone 10$ za godzinę, ale ci bardziej doświadczenie dostają nawet 35$ więc wtedy po takim dzionku nic nie robienia można poczuć coś w kieszeni.

Zbiórkę mieliśmy w sporym budynku, gdzie musieliśmy najpierw wypełnić tonę papierów, każdy został obejrzany dokładnie przez panią fryzjerkę i makijażystę i jak była taka potrzeba to podcięty, uczesany, przylakierowany, lub podmalowany. Wszyscy przebierali się w stroje, w których grają. Każdy był poproszony, aby wziąć jakieś dodatkowe ciuchy, bo mogło się okazać, że będą potrzebowali ludzi w innej scenie niż było planowane. I po tych wstępnych przygotowaniach zostaliśmy dowiezieni na plan, gdzie czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. Z obsługi restauracji była nas dwójka: ja i Mike, czyli Murad który jest Rosjaninem. My mieliśmy najfajniej, bo mieliśmy dookoła znajomych i nie było nam tak nudno, a poza tym byliśmy guru, bo jak ekipa filmowa czegoś szukała my wiedzieliśmy, gdzie to znaleźć albo kogo zapytać. Wiec dla mnie to był naprawdę fajny dzień, bo mogłam odwiedzić długo nie widzianych znajomych, spokojnie z nimi pogadać i jeszcze płacili mi za to.

Jedna informacja nas zasmuciła, bo jak już byliśmy na planie, to mieliśmy nadzieję na jakieś fotki z gwiazdami, a tu okazało się, że nie powinniśmy zaczepiać aktorów i prosić ich o zdjęcia. Ale los się znów do nas uśmiechnął, bo kto nie może ten nie może, a kto może te może. Podczas nagrywania naszych scen rozmawialiśmy z naszym szefem, który zapytał przechodzącego właśnie Jimmy Smits’a czy może zrobić fotkę na pamiątkę i ten z uśmiechem oświadczył, że pewnie. No i mamy fotkę. Mnie kopnął zaszczy powtórny, bo jak nasz gwiazdor wracał za chwilę to zagadnął do mnie, zapytał czy my faktycznie tu pracujemy, podziękował nawet za pomoc. Usłyszałam oczywiście nieśmiertelne pytanie skąd jestem, bo oczywiście mam akcent.

Podczas nagrania dostałam kilka wskazówek, nawet dotyczących ekspresji na mojej twarzy więc miałam nadzieję, że faktycznie będzie mnie widać w kadrze.

Po wyczerpującej pracy zostaliśmy zawiezieni na lunch i muszę powiedzieć, że poziom cateringu bardzo mile mnie zaskoczył, wszystko było naprawdę pyszne. Fajne było też to, że wszyscy aktorzy jedli razem z nami i z ekipą techniczną. Ale oczywiście zasada nie zaczepiamy aktorów nadal obowiązywała.

Po kolejnej godzinie czekania okazało się, że jesteśmy wolni. Trochę osób odeszło rozczarowanych, bo w ogóle nie byli użyci, ale ja miałam poczucie ciekawie spędzonych 8 godzin.

 

No i uwaga nie wycięli mnie. Widać mnie na ekranie przez kilka ułamków sekund. Mike niestety wycieli. Miłe NBC wrzuca serial na bezpłatną aplikację więc mogłam sobie siebie popodziwiać. Taką oto będę miała pamiątkę z wizyty w USA. A co!!!

I jeszcze garść ciekawostek. Kuchnia ugotowała dania dla wszystkich, którzy podczas kręcenia tych scen siedzieli przy stolikach i kilka w zapasie, więc ponad 40 dań. Nikt oczywiście niczego nie jadł i jak oglądałam sobie ten odcinek to nie widać ani jednego talerza. Masakra. I jeszcze jedno, w serialu zdjęcia ze środka restauracji i z zewnątrz były kręcone w innych miejscach. Myślałam, że będzie to fajna reklama, ale tylko stali bywalcy mogą rozpoznać wnętrze. A w scenie jeden z aktorów mówi, że jest tu najlepsze jedzenie w promieniu 100 mil, więc szkoda.

 

Dumni jesteście ze mnie?

tak po prostu

No to wracam po przerwie. Mam nadzieje, że jesteście ze mną.

Czy ktokolwiek kiedykolwiek myślał, że będzie zwiedzał Arkansas? Ja nie. Nigdy nie myślała, że zobaczę Stany, teraz widzę je codziennie. Muszę przyznać, że ogólnie cieszę się, że mam taką możliwość chociaż czasami nie jest łatwo. Ale co tam, mówi się trudno i żyje się dalej.

Ale wracając do Arkansas, to postanowiliśmy wyskoczyć na weekend w zielone i nad wodę. Wody tutaj dookoła sporo, ale trudno znaleźć taką do używania. Większość jezior w naszej okolicy to sztuczne zbiorniki zbudowane na rzekach, ale pomimo tego woda jest czysta i co najważniejsza cudownie ciepła, ale nasza wycieczka zaczęła się inaczej. Na tej dziwnie płaskiej ziemi można znaleźć kilka gór wyglądających jak stożki i na jedną taką postanowiliśmy wleźć. Były dwie drogi. Jak zawsze łatwiejsza i dłuższa i trudniejsza, krótsza. Jak myślicie którą wybraliśmy? Tak naprawdę to Arek wybrał, a my bezmyślnie i bez pytania podążyłyśmy za nim. Górka choć nie wysoka okazała się wyzwaniem, bo stopień nachylenia był dość spory a może bardziej niż dość. Ponadto góra od połowy składała się wyłącznie z kamieni, po których wspinaliśmy się niemalże na czworaka. Temperatura otoczenia też nie była pomocna, bo w okolicach południa przekroczył 30 stopni.Widoki z góry: zielono, jeziora i przestrzeń. Czy cudne – nie, ale ładne, ciekawe, warto przekonać się osobiści.

 

Głównym celem wyjazdu były jeziora, pływanko, pluskanko i możliwość użycia mojej paddle board (czy to ma jakąś polską nazwę). Jeziora jak już pisałam były zbiornikami na rzece, więc nie było pięknego piaseczku i przezroczystej wody, ale było czysto i postanowiliśmy nie narzekać, nie poddawać się, tylko korzystać. Plusem tego, że jeziora nie są doskonałe jest to, że dookoła jest prawie pusto. Odkryliśmy zaciszne miejsce z bezludną wyspą niedaleko, więc korzystając z mojej deski staliśmy się odkrywcami. Bawiliśmy się przednio.

Wieczorkiem wyskoczyliśmy na spacer do pobliskiego miasta. Little Rock okazało się bardzo przyjemne z miejscem do spacerowania (oczywiście nad rzeką) sympatycznymi knajpkami i klimatycznym centrum.

Takie leniwe zwiedzanie bez łaaał, ale ja lubię zwiedzać i odkrywać nawet jak nie odkrywam nic spektakularnego. A wy?

raju cd

Ciąg dalszy błękitnego nieba i turkusowej wody, która ma tak intensywny kolor, że aż wygląda to trochę kiczowato.

 Przystanek trzeci – Belize City. Ogólnie dzień na plus, niestety bieda panująca w tym cudownym zakątku świata bije po oczach. Ktoś tu na pewno zarabia pieniądze na turystach, ale nie mieszkańcy. Jako jedne z nielicznych wyszłyśmy z portu na piechotę, nie dałyśmy się namówić na zakup dodatkowej wycieczki, wzięcie taksówki i tym podobne oferty. Przechadzka po mieście ciekawa, ale smutna. Piłyśmy wodę ze świeżego kokosa sprzedawanego na chodniku. Znalazłyśmy lokalne lody, niestety nienajlepszej jakości i wróciłyśmy do portu. Plusem tego dnia było to, że cruise cumował dość daleko od brzegu i wożone byłyśmy na ląd mniejszymi łodziami. Amelce i mi bardzo spodobała się ta dodatkowa atrakcja i postanowiłyśmy skorzystać z niej więcej niż jeden raz. Po pierwszej wyprawie zostawiłyśmy Tosię w klubie nastolatka na statku i udałyśmy się w kolejną podróż bez celu.

Kolejny ląd, to mała wyspa, jak z folderu reklamowego Karaibów -Harvest Caye. Tutaj spędziłyśmy cały dzień przemieszczając się pomiędzy morzem, leżakiem, palmą i basenem, Tosia tylko pomiędzy jedną a drugą wodą, nie marnowała czasu na nic innego. Ja oczywiście nie dałam radę usiedzieć na miejscu i postanowiłam pospacerować, wyspa okazała się naprawdę mała, bo obejście jej nie zajęło mi dłużej niż pół godziny, po drodze mogłam nacieszyć oko niesamowitą tropikalną roślinnością. Nie mogłyśmy oprzeć się lokalnemu jedzeniu i odwiedziłyśmy małą knajpkę z menu typu: ryba – jaką akurat udało nam się łapać i cudownymi kolorowymi drinkami (dla dziewczyn była wersja bezalkoholowa). To był dzień na zresetowanie wszystkich stresów.

Nasz ostatni dzień Karaibach to Costa Maya i tutaj naprawdę żałowałam, że nie mamy trochę więcej czasu, żeby poznać kulturę i architekturę Majów, ale znów były piękne kolory cudowne, soki, owoce i szum fal.

Cała ta kraina to jak wieczne połączenie wiosny z latem. Cudowne, świeże, intensywne kolory i słońce. Bardzo chciałbym tu jeszcze wrócić.

wyprawa do raju

Aby uczcić ferie wiosenne wybrałyśmy się na leniwe poszukiwanie lata, znalazłyśmy je, i to jakie, pełne smaków, kolorów i słońca.

Zdecydowałyśmy się na naszą pierwsza w życiu wyprawę cruisem i uważamy ją za bardzo udaną. To trochę ja pobyt w magicznej krainie, codziennie budziłyśmy się w nowym kolorowym porcie. Jedzenie pojawiało się jak na „stoliczku nakryj się”. Oczywiście było trochę minusów, ale one są wszędzie i nie warto o nich nawet wspominać, bo plusów znacznie więcej. Ominęła nas choroba morska co uważam za duży plus. Na statku można było dobrze się bawić, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. My wybrałyśmy się na pokaz magika (marzenie Amelki, nawet udało jej się wystąpić na scenie) obejrzałyśmy musical (moje ulubione, poziom zarówno muzyczny jak i cała oprawa naprawdę niesamowite), stand-up (Tosia nie złapała żadnego żartu, ale było to kolejne z marzeń Amelki), ale też znalazłyśmy spokojne miejsca, żeby poczytać książkę z widokiem na morze, dziewczyny raczej grały w różne gry z widokiem na morze.

Pierwszy dzień spędziłyśmy w Nowym Orleanie, popołudniu statek zaczął przemierzać rzekę Missisipi, a poranek zastał nas na lazurowych wodach w cudnym słońcu. Cały kolejny dzień spędziłyśmy na morzu. Odkrywałyśmy wszystkie zakamarki statku, przemierzyłyśmy dziesiątki kilometrów i cieszyłyśmy się pogodą. Tosia szalała na basenie, zjeżdżalniach, próbowała wspinać się na ściankę, zahaczyła o mini golfa, a Amelia prawie cały dzień uparcie próbowała łapać słońce, z przerwami na posiłki. A posiłki były nie lada. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego poziomu jedzenia. W cenie naszego rejsu miałyśmy bufet czynny całą dobę (typowo amerykańskie – dostęp do jedzenia bez ograniczenia jest najważniejszy), który nie był zły, bo można było znaleźć cały czas świeże owoce i warzywa, a posiłki przygotowywane były w małych ilościach i dokładane w razie potrzeby, ale nas zachwyciły restauracje, których też kilka miałyśmy w cenie. Poziom jedzenia i obsługi jak w dobrych restauracjach w Memphis, szczególnie desery powalały nas na łopatki. Pyyyychotka.

Kolejny poranek zastał nas w Meksyku na wyspie Cozumel. Już przed wyjazdem postanowiłam, że będziemy po prostu odpoczywały bez gonienia za atrakcjami typu parki wodne, paralotnie, parki linowe itp. Więc zamiast kupić wycieczkę fakultatywną jak większość ludzi na statku, wybrałyśmy się na spacer po mieście, promenadą wzdłuż Morza Karaibskiego. Nie obeszło się bez odwiedzin w kilku sklepach, ale starałyśmy się wybierać te w bocznych uliczkach albo daleko od portu. Powaliły nas cudowne kolory, można nawet było znaleźć trochę wyrobów meksykańskich, a nie wszystko Made in China. Na Cozumel wypiłam najlepszy sok z mango i papai w życiu i wyśmienitą kawę. Miasteczko San Miguel jest bardzo czyste, zielone, kwitnące cudownymi kwiatami i pełne przemiłych ludzi. Zdecydowanie polecam. Mam nadzieję, że jeszcze uda nam się tutaj wrócić.

 Cdn.

 

gotowa na wiosne

Gotowa na wiosnę zamierzam napisać trochę o zimie, której generalnie nie lubię, ale czasami daję jej szansę.  Aby sprawić dziewczynom radochę pojechaliśmy odkrywać kolejne ciekawe i niecodzienne miejsca. Jest taki hotel w Nashville, który w zimie zamienia się w świąteczną krainę. Cały obiekt sam w sobie jest niesamowity, pod pięknym przezroczystym dachem znajduje się bajkowe miasteczko z rzeką, egzotycznymi kwiatami, statkami sklepami, restauracjami i wszystkim innym co tylko można wymyśleć. Oczywiście jak dla mnie trochę za dużo ludzi i trochę za bardzo wszystko komercyjne, ale dziewczyny miały ubaw po pachy, no dobra ja trochę też.

Zjeżdżanie na oponach po lodzie było czadowe, czułam się jak dziecko. W zwiedzaniu wystawy rzeźb lodowych przeszkadzał nam trochę arktyczny mróz panujący w pomieszczeniu, ale wszyscy odstrojeni zostaliśmy w dobrze komponujące się z lodem niebieskie płaszczyki i zdołałyśmy przeżyć. Warto było, bo uśmiech na Tosi paszczy – bezcenny.

Jako kolejną zimową atrakcję moje córki wymyśliły sobie park rozrywki. Wszelkie próby perswazji, że zima i karuzele, czy pędzące kolejki to nie jest dobry duet, spełzły na niczym. Dziewczyny stwierdziły, że zero stopni na zewnątrz nie będzie im przeszkadzało w dobrej zabawie. Ja nie czułam się na siłach stawić temu czoła. Arek był odważniejszy. Moja zwariowana rodzina twierdzi nadal, że było świetnie, natomiast na wszytych zdjęciach widać przerażająco czerwone nosy. Zdecydowali, że aby porządnie wykorzystać pobyt w St. Luis do którego udali się w poszukiwaniu silnych wrażeń, następnego dnia wybiorą się do Centrum Naukowego. Atrakcja tym razem pod dachem okazała się również strzałem w dziesiątkę. Dzieci wyszalane, może będzie trochę spokoju.

No więc na koniec starzy też wybrali się na imprezę do Charliego w krainie czekolady. Miało być słodko i cukierkowo więc poszliśmy na całość Siara obwieszony cukierkami a ja z wisienką na ….

wyjątkowe miejsce

Jestem z powrotem. Bardzo tęskniłam za wami i za pisaniem. Niestety codzienność zabierała mi każdą chwilkę, no prawie każdą, ale to wolną wolałam spędzić z dala od komputera, ponieważ zdecydowanie za dużo czasu spędzałam gapiąc się w ekran. Powód był taki, że szukałam pracy. Pracowałam wprawdzie od sierpnia, ale na część etatu i chciałam znaleźć coś bardziej ekscytującego, a szukanie pracy tutaj to jest straszne, długotrwałe i wyczerpujące zajęcie. Jak ktoś będzie zainteresowany, dlaczego i jakie są różnice to dajcie znać, może kiedyś napiszę. Na razie jest przeżycie zdecydowanie traumatyczne, więc próbuję o nim zapomnieć, ale dzisiaj nie o tym. Dzisiaj o ważnym miejscu i ważnym wydarzeniu.

 

W Memphis znajduje się bardzo wyjątkowy szpital dziecięcy, założony przez aktora Dannego Thomas, do którego przyjmowane są tylko bardzo chore dzieci, ale za to z całego świata i leczone są za darmo. Szpital pokrywa wszystkie koszty. Znam kilka osób, które przeprowadziły się z chorymi dziećmi do Memphis, żeby być bliżej tego szpitala. Mieliśmy okazję zwiedzić go wiosną. Pracuje tam jeden z naszych znajomych, jest naukowcem, który pomaga znaleźć przyczyny i sposoby leczenia wszystkich strasznych chorób. Szpital składa się z wielu budynków, z których tylko jeden jest szpitalem, pozostałe to baza badawcza, olbrzymi zespół pozyskujący środki finansowe i kilka hotelików, dla rodzin, których dzieci są leczone, ale nie wymagają codziennej hospitalizacji. Jest tam też centrum dla zwiedzających, gdzie można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Widać tam twarze znanych aktorów, którzy pomagają gromadzić środki, można dowiedzieć się, że w szpitalu pracuje laureat nagrody Nobla, że wiele z chorób jeszcze niedawno była praktycznie nieuleczalna, teraz dzięki pracy tych ludzi jest uleczalna prawie w 100 %.

Środki na utrzymanie całej bazy są zbierane na sto różnych sposobów, między innymi poprzez organizowanie różnych imprez, najważniejsza z nich to impreza biegowa organizowana co roku na początku grudnia w Memphis. Bierze w nich udział ponad 40 tysięcy osób, a łącznie z kibicującymi ponad 70 tysięcy. Oczywiście najważniejszy bieg to maraton, który jest bardzo ciężki, ale daje wiele satysfakcji, bo biegnie między innymi, przez teren szpitala i kibicami tam są chore dzieci, które w ten sposób dziękują za wsparcie. W tym roku mój mąż postanowił zawalczyć i muszę przyznać, że go podziwiam, bo ja nie byłabym w stanie tego zrobić, ale za to my z dziewczynami dzielnie kibicowałyśmy. Jeździłyśmy po całym Memphis, żeby podtrzymywać Siarę na duchu i udało mu się. Dał radę, szaleństwo jakieś, ale cel bardzo zacny.

świecimy w ciemnosci

Okazuje się, że nie trzeba dużo, żeby się świetnie bawić. Wystarczy fajny pomysł, a że ten wydał nam się ciekawy postanowiłyśmy spróbować. Wybrałyśmy się na wieczorną zabawę w Ogrodzie Botanicznym pod hasłem świecimy w ciemności.

Jedną z atrakcji był pokaz tańca ze świecącymi hula hop. Oczywiście wszyscy musieliśmy spróbować.

Kilku pasjonatów co roku organizuje imprezę, podczas której dzieciaki mogą bawić się na świeżym powietrzu, ale również trochę się dowiedzieć o wszystkim co związane z luminescencją. No i okazało się, że dorośli też nie wiedzą wszystkiego, kilka rzeczy było naprawdę nowych dla mnie.

Wysłuchałyśmy ciekawej opowieści o fluorescencyjnym planktonie. Mogłyśmy go oczywiście też zobaczyć, ale myślę, że wrażenie robi dopiero w dużych ilościach.

Super ciekawe były też fluorescencyjne kamienie. Okazuje się, że można znaleźć ich naprawdę sporo, niektóre świeciły same z siebie, a niektóre dopiero w świetle ultrafioletowym. Niesamowite było zobaczyć jak z szare bryłki przeistoczyły się w wielobarwne, świecące, niektóre nawet zmieniają kolory.

Pod koniec wieczoru to my byłyśmy szarymi kamyczkami, które zamieniły się w świecące szaleństwo.

Tak mi się podobało, że po powrocie do domu nie miałam ochoty tego zmywać. Jak myślicie? Dostanę rolę  w Avatarze?

w rytmie tanga

Wybraliśmy się rodzinnie na mecz Footballu Amerykańskiego do Amelii szkoły. Jak już kilka razy pisałam, ale cały czas mnie to zaskakuje, jak wyglądają boiska przy niektórych szkołach. Jak wypasione boisko ligowe w Polsce.  Może trybuny są trochę mniejsze, ale reszta niesamowicie profesjonalna, oświetlenie, telebimy, zaplecze. Niestety sama gra do mnie nie przemówiła. Chłopaki biegali, publiczność czasami bila brawo i cieszyła się, więc zakładałam, że wydarzyło się coś dobrego, ale ja reguł nie łapię nadal. Nasi wygrali do zera więc radość była wielka

Podczas wieczoru mecz jest ważny, ale chyba nie najważniejszy. Wszystko co dzieje się dookoła jest niesamowici kolorowe i energetyczne. Grze towarzyszyły trzy zespoły cheerleaderek które prześcigały się dopingowaniu po każdym zdobytym punkcie. Grupka chłopaków bez koszulek przebiegał z flagami przy uciesze gawiedzi i cała orkiestra przed i po swoim występie grała, śpiewała i tańczyła.

Ale tego wieczoru najważniejsza dla nas była Amelia, która w tym roku dołączyła do Color Guard. W jej High School jest bardzo duża i silna orkiestra, której towarzyszy właśnie Color Guard czyli tancerki, machacze flagami i rzucacze czym popadnie. Każdy występ to prawdziwe widowisko, w tym roku motywem przewodnim jest tango. Piękne stroje i ciekawa choreografia. Ponad 300 osób w orkiestrze i 23 w Color Guard. Nasze dziecko dołączyło jako ostatnie, ale dała radę. Wszystko wyszło super. Amelia została okrzyknięta przez trenerki tancerką tygodnia.

Dumni rodzice mają uśmiechnięte twarze przez cały weekend.

 

 

oczarowana

Czuję się oczarowana. W ramach poszerzania horyzontów wybrałyśmy się z dziewczynami (Arek odwiedza Polskę) na balet, na Piotrusia Pana. Nie wiedziałam czego się spodziewać, bo to nasz pierwszy raz. Najpierw zachwyciło nas miejsce. Orpheum Theatre, wygląda jak teatr z poprzedniej epoki w najlepszym tego słowa znaczeniu. Piękny wystrój wnętrz wprowadził nas w wyjątkowy nastrój. Balet poprzedzony został krótkim filmem pokazującym przygotowania do spektaklu i zapowiadało się nieźle, bo podziewałam się prostej scenografii, a dostałam coś dokładnie przeciwnego. Scena wyglądała bajkowo, postacie w cudownych strojach latały pod niebo i tańczyły cudownie. Nie myślałam, że to będzie tak duża produkcja, momentami na scenie było ponad 15 tańczących osób.

Najbardziej chyba spodobał mi się dzwoneczek, postać zagrana była genialnie, każdy foch tego cudownego stworzenia wywoływał śmiech i oklaski. Fajnie czasami znaleźć się w bajce. Przy wyjściu spotkała nas kolejna niespodzianka, w holu teatru spotkaliśmy odtwórców głównych ról, każdy mógł sobie zrobić z nimi zdjęcie, było to naprawdę bardzo miłe. Fajne zakończenie wyjątkowego wydarzenia.

 

A wiecie co było dodatkowo dobre, że było to wyjście na próbę, więc nie chciałam kupować drogich biletów i kupiłam najtańsze, po 10 dolarów od głowy, ale okazało się że balkon jest tak skonstruowany że było naprawdę dobrze wszystko widać, więc miałyśmy fajne wyjście w super cenie.

 Po drodze do auta nadal byłyśmy w kolorowych nastrojach.