Dzisiejszy dzień upłynął po znakiem Mississippi. Już długo przed wyjazdem, ta rzeka często gościła w moich myślach, bardzo chciałam ją zobaczyć. Wiąże się z nią tyle historii, że założyłam, iż musi być wyjątkowa.
Jedziemy do Memphis.
Widok po wyjściu z samochodu wywołuje uśmiech. Piękne słońce (choć jeszcze chłodno) i niesamowity widok na rzekę i teren spacerowo – joggingowy. Idziemy.
Ciekawie ukształtowany teren z placami zabaw i dość wymagającą ścieżką zdrowia, z którą próbują się mierzyć moje dziewczyny – oczywiście wciągając kilka razy nas do działania – pochłania nam 2,5 h.
Chodząc nucimy I’m walking in Memphis. Po rzece, wcale nie leniwej, przepływają co chwilę olbrzymie barki a wzdłuż wybrzeża, co kawałek czytamy historie o ludziach związanych z tą rzeką. Jedna z nich to opowieść o mężczyźnie, który małą łódką o nazwie ZEV uratował 23 osoby z nurtu rzeki. Na dłuższy moment zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym tą chwilę. Niesamowite wrażenie.
Słońce postanowiło dać z siebie wszystko i pomimo zapowiadanych 9 stopni i wiatru od rzeki, jest bardzo rześko, wiosennie. Już dość zmęczeni docieramy do auta i postanawiamy zobaczyć jedną z atrakcji Memphis, czyli piramidę, w której obecnie znajduje się duże centrum handlowe dla „ludzi lasu”. Nie żartuję! To było niesamowite. Oczywiście trochę kiczowate i przesadzone, ale… łał.
W drodze powrotnej wpadamy na rybkę. Soul Fish Cafe. Muszę przyznać, że lepszej ryby jeszcze nie jadłam i pierwszy raz w życiu próbowałam suma.