Zrobiło się dość wiosennie, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny dzień i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Zaakceptowany został pomysł wyprawy do ZOO. Słyszeliśmy, ze jest fajne więc, trzeba to ocenić naszym europejskim okiem. A, że moje dziewczyny, a zwłaszcza młodsza uwielbiają zoo, więc mamy porównanie, bo już kilka widzieliśmy.
Okazuje się, że wszystkie atrakcje są czynne od marca do października, teraz dostępna jest tylko część, ale i tak na parkingu stoi sporo aut.
Przy wejściu potwierdza się pierwsza różnica i jest to bardzo fajna opcja. W USA w większość tego typu miejsc jak muzea, ZOO, czy na akwaria można kupić roczną kartę członkowską. Za jednorazowe wejście do zoo zapłacilibyśmy 54 $ a karta rocznego wstępu kosztuje 99 $, więc oczywiście kupujemy kartę i przyjedziemy tu jeszcze nie raz.
Okazuje się, że będzie po co. ZOO jest olbrzymie, jesteśmy tam kilka godzin i nie dotarliśmy do wszystkich zakątków. Niektóre miejsca zatrzymują nas na dłużej. Jest też fajne urządzone, zwierzęta są dość blisko nas, część można zobaczyć przez plastikową szybę, więc przy odrobinie szczęścia można stanąć oko w oko z tygrysem. Część zwierzaków jest na wspólnym wybiegu, po kilka gatunków, więc czują się chyba bardziej jak w realu. Super były też koniki morskie, które wyglądały jak nakręcone zabawki. Nemo puścił do mnie oko. Tęsknię za nurkowaniem.
Jest kilka hitów. W budynku, gdzie są egzotyczne ptaki zbudowany jest kawałek lasu deszczowego i ptaki latają po całym obiekcie. Siedzą na gałęziach i można ich prawie dotknąć. W pewnym momencie czytamy tablicę z opisem gatunków i ptak żartowniś przelatuje mi i Tosi przed samą twarzą. Cha chaaa jest moc.
Bardzo lubię też akcenty lokalne w takich miejscach. Jest i tutaj. Zbudowana została cała farma ze zwierzakami, więc przechadzamy się wśród kur, kaczek, owiec i koni, obserwując młyn wodny i całe otoczenie. Tutaj wszystkie zwierzęta można dotykać, więc co kawałek jest punkt mycia rąk. Fajne. Strefę tą kończy dom w stylu kolonialnym, poddajemy się wiec pokusie i siadamy z Arkiem na werandzie, na bujanych fotelach. Południowcy pełną gębą.
Ale miejsce, gdzie mogłabym siedzieć godzinami to Zambezia river. Fantastyczne miejsce, gdzie zakochałam się w hipopotamach, które na lądzie bardzo nieporadne pod wodą pokazują co potrafią. Duże przeszklenia w brzegu rzeki pozwalają nam podglądać te niesamowite zwierzęta. Biegam piszcząc ze szczęścia od okna do okna podążając za pływającymi stworami. Są cudne. Z trudem daję się odciągnąć. Przy wyjściu trochę koją mnie flamingi śpiące na jednej nodze, ale i tak hipcie wygrały.
Nie widzieliśmy też wielu wydarzeń organizowanych codziennie, jak nap karmienie żyraf, czy popisy gry na bongo w naszym ulubionym zakątku. Na pewno tu wrócimy i to nie raz.