Archiwum: #wyzwanie

życie w biegu – tak jak lubię

Ponoć w 2020 roku nasze życie zwolniło. Nie moje. Z jednej strony bardzo się cieszę, bo ja lubię jak dużo się dzieje. Jak jest nudno to czuję, że marnuję czas i życie. Oj jak górnolotnie to zabrzmiało, ale taka jest prawda. Dzisiaj będzie o wszystkim i o niczym, czyli ogólnie o życiu. Generalnie o moim życiu w Stanach. Tym razem bez podróży. Mam ich kilka w zanadrzu i opowiem o nich wkrótce (trzymajcie mnie za słowo, to mnie na pewno zmotywuje.)

Ten rok jest na pewno rokiem pandemii, ale w moim życiu zdarzyło się dużo, dużo więcej. Po pierwsze dostałam stałą, świetną, ciekawą pracę, którą bardzo lubię. Walczyłam o nią długo i zawzięcie, ale się opłaciło. Dużo się uczę, pracuję ze świetnymi ludźmi, którzy naprawdę doceniają to co robię i moje zaangażowanie. Pracuję w firmie zarządzającej hotelami. Posiadają hotele całych Stanach i dzięki temu mogę podróżować prawie za bezcen, ale oczywiście teraz na przeszkodzie stoi Corona.

Było prawie idealnie pomimo wszystkich przeciwności. Pierwszy zgrzyt to protesty związane z akcją „black lives matter” po raz pierwszy nie czułam się bezpieczna w naszej miejscowości, czułam się inna, czułam, że powinnam czuć się winna, ale nie czułam się tak. Moim zdaniem wszystkie życia są ważne i takie akcje prowadzą do dalszej segregacji. Mam znajomych we wszystkich kolorach i lubię ich niezależnie od ich rasy i pochodzenia. Złe rzeczy się dzieją, ale generalizowani jest niebezpieczne.

W Memphis ciemnoskóra ludność jest większością jest to jedyne takie miejsce w Stanach. W momencie, kiedy biali byli wrogami publicznymi bałam się chodzić do parku, nie czułam się bezpieczna nawet na moim podwórku. Po raz drugi w moim życiu miałam godzinę policyjną. Niefajne doświadczenie. Zabieranie podstawowych praw do których jesteśmy przyzwyczajeni powoduje prawdziwy dyskomfort.

Na szczęści wszystko wróciło do normy i znów jest bezpiecznie.

Przed nami był jednak kolejne trzęsienie ziemi. Przez Coronę rząd USA zablokował cały proces wizowy i przez to Arek (mąż mój osobisty) stracił pozwolenie na pracę i jest teraz w Polsce gotowy na nowe wyzwania.

Ja z dziewczynami nadal tutaj, żyjemy sobie spokojnie i czekamy aż wszystko się poukłada i jakie nowe kierunki i ciekawe wyzwania przed nami. Chyba dzięki takim dzikim akcjom w moim życiu czuję się nadal młoda i gotowa do czynu.

Tęsknię za wszystkimi w Polsce, ale tutaj też ma wokół siebie cudownych ludzi, którzy dają mi dużo siły.

Wrzucam zdjęcia moich koleżanek wariatek, mojej pracowej ekipy i Arka ostatnie dni na obczyźnie. Dajcie znać, czy czytaliście, czy się podobało. Wasze głosy zawsze mnie cieszą i dają energię do pisania.

Prawie Hollywood

Kochani otarłam się o wielki świat. Nie mogę powiedzieć, że czuję się już gwiazdą Hollywood, ale mam swoją przygodę przed kamerą w amerykańskiej produkcji telewizyjnej. Brzmi nieźle???

Muszę przyznać, że była to ciekawa przygoda i jak dużo ciekawych rzeczy zdarzyła się zupełnie niespodziewanie. Pewnego słonecznego dnia dostałam telefon z mojej byłej pracy, że w restauracji, w której pracowałam będę kręcili serial „Bluff City Law” i ekipa telewizyjna chce, żeby na sali jako obsługa byli ludzie którzy tam pracują i znają to miejsce. Ja w prawdzie już nie pracuję, ale miejsce znam bardzo dobrze i bardzo je lubię więc powiedziałam czemu nie. Drugi raz już taka okazja może się nie trafić. Nawet jak nie zobaczę się na ekranie, bo w montażu wszystko może się zdarzyć to zobaczę z bliska jak powstaje serial. Jak powstaje polski już kiedyś widziałam to teraz dla porównania amerykański

Zaczęło się od próby kostiumów dzień wcześniej – nic specjalnego, ale oglądają sobie każdego statystę z bliska. Nie mogłam zabłysnąć strojem, bo musiałam mieć służbowe ubranko, którego nigdy wcześniej nie musiałam nosić, ale jest ono czarne proste więc w porządku. Wieczorem przed zdjęciami dostaliśmy maile z koordynatami. Musieliśmy śledzić stronę na fb, na której ok 10 wieczorem pojawił dokładny opis kto ma się stawić na planie o której, gdzie, gdzie jest parking i co ze sobą zabrać koniecznie, czego nie, ile czasu będziemy potrzebni i o której będą posiłki.

Zasada ogólna dla statystów jest taka, że mają płacone za min. 8 godz. Nawet jak nie będą pracowali ani minuty, mogą być zwolnieni wcześniej, mogą być poproszeni o zostanie dłużej i wtedy mają płacone nadgodziny. Ciekawi jesteście pewnie, ile wynosi stawka statysty. A więc szalone 10$ za godzinę, ale ci bardziej doświadczenie dostają nawet 35$ więc wtedy po takim dzionku nic nie robienia można poczuć coś w kieszeni.

Zbiórkę mieliśmy w sporym budynku, gdzie musieliśmy najpierw wypełnić tonę papierów, każdy został obejrzany dokładnie przez panią fryzjerkę i makijażystę i jak była taka potrzeba to podcięty, uczesany, przylakierowany, lub podmalowany. Wszyscy przebierali się w stroje, w których grają. Każdy był poproszony, aby wziąć jakieś dodatkowe ciuchy, bo mogło się okazać, że będą potrzebowali ludzi w innej scenie niż było planowane. I po tych wstępnych przygotowaniach zostaliśmy dowiezieni na plan, gdzie czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. Z obsługi restauracji była nas dwójka: ja i Mike, czyli Murad który jest Rosjaninem. My mieliśmy najfajniej, bo mieliśmy dookoła znajomych i nie było nam tak nudno, a poza tym byliśmy guru, bo jak ekipa filmowa czegoś szukała my wiedzieliśmy, gdzie to znaleźć albo kogo zapytać. Wiec dla mnie to był naprawdę fajny dzień, bo mogłam odwiedzić długo nie widzianych znajomych, spokojnie z nimi pogadać i jeszcze płacili mi za to.

Jedna informacja nas zasmuciła, bo jak już byliśmy na planie, to mieliśmy nadzieję na jakieś fotki z gwiazdami, a tu okazało się, że nie powinniśmy zaczepiać aktorów i prosić ich o zdjęcia. Ale los się znów do nas uśmiechnął, bo kto nie może ten nie może, a kto może te może. Podczas nagrywania naszych scen rozmawialiśmy z naszym szefem, który zapytał przechodzącego właśnie Jimmy Smits’a czy może zrobić fotkę na pamiątkę i ten z uśmiechem oświadczył, że pewnie. No i mamy fotkę. Mnie kopnął zaszczy powtórny, bo jak nasz gwiazdor wracał za chwilę to zagadnął do mnie, zapytał czy my faktycznie tu pracujemy, podziękował nawet za pomoc. Usłyszałam oczywiście nieśmiertelne pytanie skąd jestem, bo oczywiście mam akcent.

Podczas nagrania dostałam kilka wskazówek, nawet dotyczących ekspresji na mojej twarzy więc miałam nadzieję, że faktycznie będzie mnie widać w kadrze.

Po wyczerpującej pracy zostaliśmy zawiezieni na lunch i muszę powiedzieć, że poziom cateringu bardzo mile mnie zaskoczył, wszystko było naprawdę pyszne. Fajne było też to, że wszyscy aktorzy jedli razem z nami i z ekipą techniczną. Ale oczywiście zasada nie zaczepiamy aktorów nadal obowiązywała.

Po kolejnej godzinie czekania okazało się, że jesteśmy wolni. Trochę osób odeszło rozczarowanych, bo w ogóle nie byli użyci, ale ja miałam poczucie ciekawie spędzonych 8 godzin.

 

No i uwaga nie wycięli mnie. Widać mnie na ekranie przez kilka ułamków sekund. Mike niestety wycieli. Miłe NBC wrzuca serial na bezpłatną aplikację więc mogłam sobie siebie popodziwiać. Taką oto będę miała pamiątkę z wizyty w USA. A co!!!

I jeszcze garść ciekawostek. Kuchnia ugotowała dania dla wszystkich, którzy podczas kręcenia tych scen siedzieli przy stolikach i kilka w zapasie, więc ponad 40 dań. Nikt oczywiście niczego nie jadł i jak oglądałam sobie ten odcinek to nie widać ani jednego talerza. Masakra. I jeszcze jedno, w serialu zdjęcia ze środka restauracji i z zewnątrz były kręcone w innych miejscach. Myślałam, że będzie to fajna reklama, ale tylko stali bywalcy mogą rozpoznać wnętrze. A w scenie jeden z aktorów mówi, że jest tu najlepsze jedzenie w promieniu 100 mil, więc szkoda.

 

Dumni jesteście ze mnie?

tak po prostu

No to wracam po przerwie. Mam nadzieje, że jesteście ze mną.

Czy ktokolwiek kiedykolwiek myślał, że będzie zwiedzał Arkansas? Ja nie. Nigdy nie myślała, że zobaczę Stany, teraz widzę je codziennie. Muszę przyznać, że ogólnie cieszę się, że mam taką możliwość chociaż czasami nie jest łatwo. Ale co tam, mówi się trudno i żyje się dalej.

Ale wracając do Arkansas, to postanowiliśmy wyskoczyć na weekend w zielone i nad wodę. Wody tutaj dookoła sporo, ale trudno znaleźć taką do używania. Większość jezior w naszej okolicy to sztuczne zbiorniki zbudowane na rzekach, ale pomimo tego woda jest czysta i co najważniejsza cudownie ciepła, ale nasza wycieczka zaczęła się inaczej. Na tej dziwnie płaskiej ziemi można znaleźć kilka gór wyglądających jak stożki i na jedną taką postanowiliśmy wleźć. Były dwie drogi. Jak zawsze łatwiejsza i dłuższa i trudniejsza, krótsza. Jak myślicie którą wybraliśmy? Tak naprawdę to Arek wybrał, a my bezmyślnie i bez pytania podążyłyśmy za nim. Górka choć nie wysoka okazała się wyzwaniem, bo stopień nachylenia był dość spory a może bardziej niż dość. Ponadto góra od połowy składała się wyłącznie z kamieni, po których wspinaliśmy się niemalże na czworaka. Temperatura otoczenia też nie była pomocna, bo w okolicach południa przekroczył 30 stopni.Widoki z góry: zielono, jeziora i przestrzeń. Czy cudne – nie, ale ładne, ciekawe, warto przekonać się osobiści.

 

Głównym celem wyjazdu były jeziora, pływanko, pluskanko i możliwość użycia mojej paddle board (czy to ma jakąś polską nazwę). Jeziora jak już pisałam były zbiornikami na rzece, więc nie było pięknego piaseczku i przezroczystej wody, ale było czysto i postanowiliśmy nie narzekać, nie poddawać się, tylko korzystać. Plusem tego, że jeziora nie są doskonałe jest to, że dookoła jest prawie pusto. Odkryliśmy zaciszne miejsce z bezludną wyspą niedaleko, więc korzystając z mojej deski staliśmy się odkrywcami. Bawiliśmy się przednio.

Wieczorkiem wyskoczyliśmy na spacer do pobliskiego miasta. Little Rock okazało się bardzo przyjemne z miejscem do spacerowania (oczywiście nad rzeką) sympatycznymi knajpkami i klimatycznym centrum.

Takie leniwe zwiedzanie bez łaaał, ale ja lubię zwiedzać i odkrywać nawet jak nie odkrywam nic spektakularnego. A wy?

gotowa na wiosne

Gotowa na wiosnę zamierzam napisać trochę o zimie, której generalnie nie lubię, ale czasami daję jej szansę.  Aby sprawić dziewczynom radochę pojechaliśmy odkrywać kolejne ciekawe i niecodzienne miejsca. Jest taki hotel w Nashville, który w zimie zamienia się w świąteczną krainę. Cały obiekt sam w sobie jest niesamowity, pod pięknym przezroczystym dachem znajduje się bajkowe miasteczko z rzeką, egzotycznymi kwiatami, statkami sklepami, restauracjami i wszystkim innym co tylko można wymyśleć. Oczywiście jak dla mnie trochę za dużo ludzi i trochę za bardzo wszystko komercyjne, ale dziewczyny miały ubaw po pachy, no dobra ja trochę też.

Zjeżdżanie na oponach po lodzie było czadowe, czułam się jak dziecko. W zwiedzaniu wystawy rzeźb lodowych przeszkadzał nam trochę arktyczny mróz panujący w pomieszczeniu, ale wszyscy odstrojeni zostaliśmy w dobrze komponujące się z lodem niebieskie płaszczyki i zdołałyśmy przeżyć. Warto było, bo uśmiech na Tosi paszczy – bezcenny.

Jako kolejną zimową atrakcję moje córki wymyśliły sobie park rozrywki. Wszelkie próby perswazji, że zima i karuzele, czy pędzące kolejki to nie jest dobry duet, spełzły na niczym. Dziewczyny stwierdziły, że zero stopni na zewnątrz nie będzie im przeszkadzało w dobrej zabawie. Ja nie czułam się na siłach stawić temu czoła. Arek był odważniejszy. Moja zwariowana rodzina twierdzi nadal, że było świetnie, natomiast na wszytych zdjęciach widać przerażająco czerwone nosy. Zdecydowali, że aby porządnie wykorzystać pobyt w St. Luis do którego udali się w poszukiwaniu silnych wrażeń, następnego dnia wybiorą się do Centrum Naukowego. Atrakcja tym razem pod dachem okazała się również strzałem w dziesiątkę. Dzieci wyszalane, może będzie trochę spokoju.

No więc na koniec starzy też wybrali się na imprezę do Charliego w krainie czekolady. Miało być słodko i cukierkowo więc poszliśmy na całość Siara obwieszony cukierkami a ja z wisienką na ….

w rytmie tanga

Wybraliśmy się rodzinnie na mecz Footballu Amerykańskiego do Amelii szkoły. Jak już kilka razy pisałam, ale cały czas mnie to zaskakuje, jak wyglądają boiska przy niektórych szkołach. Jak wypasione boisko ligowe w Polsce.  Może trybuny są trochę mniejsze, ale reszta niesamowicie profesjonalna, oświetlenie, telebimy, zaplecze. Niestety sama gra do mnie nie przemówiła. Chłopaki biegali, publiczność czasami bila brawo i cieszyła się, więc zakładałam, że wydarzyło się coś dobrego, ale ja reguł nie łapię nadal. Nasi wygrali do zera więc radość była wielka

Podczas wieczoru mecz jest ważny, ale chyba nie najważniejszy. Wszystko co dzieje się dookoła jest niesamowici kolorowe i energetyczne. Grze towarzyszyły trzy zespoły cheerleaderek które prześcigały się dopingowaniu po każdym zdobytym punkcie. Grupka chłopaków bez koszulek przebiegał z flagami przy uciesze gawiedzi i cała orkiestra przed i po swoim występie grała, śpiewała i tańczyła.

Ale tego wieczoru najważniejsza dla nas była Amelia, która w tym roku dołączyła do Color Guard. W jej High School jest bardzo duża i silna orkiestra, której towarzyszy właśnie Color Guard czyli tancerki, machacze flagami i rzucacze czym popadnie. Każdy występ to prawdziwe widowisko, w tym roku motywem przewodnim jest tango. Piękne stroje i ciekawa choreografia. Ponad 300 osób w orkiestrze i 23 w Color Guard. Nasze dziecko dołączyło jako ostatnie, ale dała radę. Wszystko wyszło super. Amelia została okrzyknięta przez trenerki tancerką tygodnia.

Dumni rodzice mają uśmiechnięte twarze przez cały weekend.

 

 

czerwono mi

Zapuszczając się coraz bardziej w te dzikie tereny (no dobra może wcale nie są aż takie dzikie, ale brzmi nieźle) dosłownie nadziewamy się na niesamowity znak. Wprawdzie czytałam wcześniej o tym miejscu, ale zdążyłam zapomnieć. A znak informuje nas, że znajdujemy się w miejscu niezwykłym. Wszystkie wody znajdujące się po prawej strony od tego punktu wpadają do Atlantyku, a wszystkie po lewej do Pacyfiku. Ale czad. Ogarniacie, nawet jak deszcz pada to kropelki spadają niedaleko siebie, ale pędzą do dwóch różnych oceanów. Jestem pod wrażenie, z lekka dochodzi do mnie, że zachowuję się jak wariatka, ale kto mi zabroni.

Jedziemy dalej, głowy na sprężynkach, bo wszystko dookoła jest mega ciekawe, i nagle dojeżdżamy do wielkiej czerwoności. Czuję się jakbym przeniosła się o tysiące kilometrów, bo jeszcze przed chwilą byłam otoczona zielonym lasem i ostrymi szarymi skałami a teraz nastała czerwoność i klimat praktycznie pustynny, no może czasami preriowy. Zmienność krajobrazu jest niesłychanie zaskakująca.

Zaopatrujemy się w mapę tych czerwoności. Park nazywa się Ogród Bogów i jak głosi tabliczka został przekazany przez prywatną rodzinę dla rozkoszy gawiedzi, której teren ma być udostępniany za darmo.

Zrobiliśmy tysiące zdjęć (oczywiście część wariackich) zachwycała nas każda czerwona skała. Kolory są naprawdę obezwładniające i bardzo ostre, oczywiście zmieniają się w zależności od tego czy są w słońcu czy w cieniu. Myślę, że bardzo ciekawe byłoby spędzić tam cały dzień i co godzinę robić zdjęcie jednej skałce, żeby zobaczyć, jak zmienia się jej kolor. Trzeba by tylko mieć kogoś donoszącego wodę, bo temperatury panują tam zdecydowanie pustynne.

Cały czas pełni wrażeń przenosimy się kawałek dalej, do kanionu, już nie czerwonego i moja odważna rodzinka decyduje się na wszystkie szalone rzeczy jakich można tam doświadczyć. Amelia i Arek na huśtawkę nad przepaścią a Tosia mniej trochę łagodniej, ale też kończy się wiszeniem nad przepaścią. Ja trzymając się za serce robię im zdjęcia.

ja i góra

Dziś miał być leniwy dzień. Śpimy, ile się da, spacerujemy, cieszymy się widokami, uzupełniamy ekwipunek, bo okazało się, że na ponad 3000 metrów słońce spala skórę w jedną sekundę. Przed chwilą było za chmurami, teraz wyjrzało na chwilę i już kark spalony. Oczy też potrzebują specjalnej ochrony, bo bez okularów polaryzacyjnych już po półgodzinie zaczynamy się czuć jakby ktoś nam sypnął w oczy garść piachu. Niespodziewanym zbiegiem okoliczności te wszystkie niedogodności omijają nasze dzieci wielkim łukiem. Proszę co znaczy młodość. Uzbrojeni po pachy ruszamy na przejażdżkę.

Nasz wybór pada na górę o nazwie Evans. Nie jest to zwykłe miejsce, bo na ponad 4000 tysiące metrów wjeżdża się samochodem. A co tam zdobędę czterotysięcznik.

Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Droga na górę trwała ponad pół godziny i widoki za każdym zakrętem pyły obezwładniające, wprawdzie ja od pewnego momentu siedziałam z zamkniętymi oczami (no prawie) bo jednak ciekawiło mnie wszystko, ale za każdym razem jak moja strona samochodu znajdowała się nad przepaścią to wydawałam okrzyki przerażenia. To, że jednak czasami odważałam się patrzeć zostało mi wynagrodzone, bo widziałam świstaka. Ale śmieszne stworzonko.

Jak dojechaliśmy na parking to miałam stan przedzawałowy.

Żeby nie było, że zdobyłam górę samochodem. Ostanie kilkaset metrów zakosami zdobyliśmy na nogach.

 

WESZŁAM NA 4314 METRÓW. WOW. NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ.

 

Możecie sobie wyobrazić widoki ze szczytu. Znów cały świat był mój. Gdyby ktoś rok temu założył się ze mną, że wejdę na czterotysięcznik to bym go śmiechem zabiła a właśnie tutaj jestem. Dość długo napawaliśmy się widokami i uczuciem szczęścia, ale jednak lekki ból głowy i małe oszołomienie spowodowane małą ilością tlenu dało o sobie znać.

W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze stado kóz górskich które obfotografowaliśmy ze wszystkich stron i zjechaliśmy trochę niżej przejść się już zdecydowanie mniej wymagającym szlakiem nad jeziorkiem.

Tutaj do widoków górskich doszła jeszcze niesamowita ilość kwiatów i poczułam się jak w niebie. To są chwile, które zostają w nas na zawsze. Dziękuję, że mogę tego doświadczać.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo trudna i radzenie sobie w nowej rzeczywistości też nie jest łatwe, ale to jest zdecydowanie nagroda za te wszystkie trudy. Cuda, które możemy tutaj odkrywać są bezcenne.

 

jedziemy

Jak zwykle droga przez Stany okazuje się bardzo ciekawym przeżyciem. Niespotykane dotąd widoki zawsze są ciekawe. Jedziemy Colorado. Zaraz po przekroczeniu granicy tego stanu, który zadziwia nas bezkresną płaskością po 13 godzinach podróży zatrzymujemy się na nocleg w maleńkim miasteczku. Hula po nim wiatr, zabudowa jest bardzo luźna, ratusz miejski wygląda jak mały stary pawilon handlowy, ale jest jedna atrakcja turystyczna – Karuzela. Stara, niesamowita, teraz schowana pod dachem. Kto na boga wybudował taką karuzelę na takim pustkowiu i dlaczego. Teoretycznie przy okazji budowania kolei, ale wciąż jest to dla mnie zaskakujące.

Kolejną przerwę robimy sobie w Denver. Miasto bardzo nam się podoba, jest dość europejskie, ludzie chodzą po ulicach, wylewają się z knajpek. Minusem jest bardzo duża ilość bezdomnych, a plusem ciekawe parki i bardzo artystyczny duch miasta. Spotykamy wiele ciekawych instalacji. Fajną wystawę z chińskimi znakami zodiaku, oczywiście robimy sobie fotki przy swoich znakach. Mijamy kolorowe budynki biblioteki i podziwiamy piękny park z wielkim budynkiem Kapitolu.

Na razie Colorado na plus, ale zostawiamy za sobą cywilizację i ruszamy w góry, które wyrastają znienacka i robią na nas  olbrzymie wrażenie.

IMG_4916

 

rachunek sumienia

Po niekrótkiej przerwie, to znowu ja. Muszę zrobić mały rachunek sumienia i przyznać, że na dłuższą metę pisanie bloga nie jest wcale takie łatwe, bo jak pierwsza ekscytacja już minęła to często po prostu mi się nie chce, bo mam milion innych rzeczy do zrobienia, albo zapominam o robieniu zdjęć do wpisu i pisanie jest bez sensu. Ale wróciłam niedawno z wyprawy do Polski i jestem bardzo pozytywnie naładowana, od wielu znanych i nieznanych osób usłyszałam wiele miłych słów i że nadal interesują was moje przeżycia.

Ale nim wrócimy do US trochę o Polsce, uwielbiam swój kraj, chociaż nie wszystko mi się w nim podoba i to co mi się nie podoba drażni mnie o wiele bardziej niż tutaj, ale w Polsce mam swoich ludzi. W Stanach mam wielu znajomych, ale to nie to samo. W Polsce mam swoje babskie wyjazdy, rytuały powtarzane od lat, niespodziewane wyjazdy na Noc Kupały na których, gdzie nie odwrócę głowę widzę znajomych. Odwiedziłam moje dwa poprzednie miejsca pracy i muszę przyznać, że trochę za nimi tęsknię. W mojej Zielonej Górze mogę przesiadywać w ogródku w ulubionej restauracji Bachus lub w kawiarni Niger i brać czynny udział w życiu miasta. Mogę napić się wódeczki i zjeść tatara z kolegą i nikt mi złego słowa nie powie (nawet jego żona). Mogę się napić wina ze znajomymi winiarkami i winiarzami i najeść do wypęku i też nikt złego słowa nie powie. Mogę iść do znajomego lekarza ortopedy, żeby bez ściemy prostym językiem wytłumaczył mi, czemu mnie boli kolano i czy będzie dobrze. W tym punkcie nie obyło się bez obraźliwych wyrazów w moim kierunku takich jak, zużycie i degeneracja, ale niech mu będzie jest w moim wieku i też pewnie ma zużycie i degenerację.

Spotkałam się z wieloma osobami i nie mogłam się z nimi nagadać, z wieloma niestety nie udało mi się spotkać. Odwiedziłam moje ulubione miejsca, czyli najukochańszą Sosnówkę i Rzym (ten wprawdzie nie w Polsce, ale prawie na wyciągnięcie ręki), nie zapominając o Poznaniu.

Zrobiłam wszystko co chciałam i jeszcze więcej dziękuję wszystkim. Wracam pozytywnie nastawiona, powinno starczyć na długie miesiące, ale tęskniła będę bardzo.

autem po plaży

Przemieszczamy się, ale w dalszym ciągu nie opuszczamy Teksasu, tym razem odkrywamy wybrzeże. Wjazd do miasta o nazwie Corpus Christi jest dość przerażający, ponieważ otaczają nas same rafinerie jak okiem sięgnąć, dziwne dla nas jest to, że to wszystko firmy prywatne. Patrząc na skalę wyobrażam sobie fortuny właścicieli.

Ale my uciekamy nad morze. Władze chyba starają się nie dopuścić do dewastacji wybrzeża, bo prawie całe to park pod chronioną min. ze względu na żółwie i ptaki. Czyli jest nadzieja, że przemysł nie zabił środowiska.

Mieszkamy prawie nad samym morzem, plaże są szerokie, czyste i prawie puste, ale co jest dla nas zaskakujące można po nich jeździć autem, wprawdzie tylko 15 mil na godzinę, ale pomimo wszystko jest to zaskakujące, kiedy na plaży zamiast znaku zakazu wjazdu napotykamy tylko ograniczenie prędkości.

Z tego co zdążyliśmy zaobserwować ludzie tego nie wykorzystują w zły sposób. Widzieliśmy np. scenkę jak rodzina wjechała busem. Rozstawili boisko do siatkówki plażowej, wyciągnęli grilla, pobawili się, a jak odjechali to pozbierali wszystko grzecznie i nawet ślad po nich nie został.

Oczywiście nie ograniczyliśmy się do jeżdżenia po plaży, ale również przemierzaliśmy ją na własnych nogach, spacerując, biegając, maszerując, ale zawsze przy okazji słuchaliśmy szumu morza, który zawsze jest cudownie odprężający.

Moje dzieci zapowiadały, że bez względu na pogodę wykąpią się w morzu, ale nawet te twardziele poddały się po kilku dniach. Nie omieszkały za to wykorzystać kilku cieplejszych godzin i wskoczyły do basenu, w którym woda na szczęście była podgrzewana, bo inaczej zostałabym posądzona o znęcanie się nad nimi.