Archiwum: #mountains

ja i góra

Dziś miał być leniwy dzień. Śpimy, ile się da, spacerujemy, cieszymy się widokami, uzupełniamy ekwipunek, bo okazało się, że na ponad 3000 metrów słońce spala skórę w jedną sekundę. Przed chwilą było za chmurami, teraz wyjrzało na chwilę i już kark spalony. Oczy też potrzebują specjalnej ochrony, bo bez okularów polaryzacyjnych już po półgodzinie zaczynamy się czuć jakby ktoś nam sypnął w oczy garść piachu. Niespodziewanym zbiegiem okoliczności te wszystkie niedogodności omijają nasze dzieci wielkim łukiem. Proszę co znaczy młodość. Uzbrojeni po pachy ruszamy na przejażdżkę.

Nasz wybór pada na górę o nazwie Evans. Nie jest to zwykłe miejsce, bo na ponad 4000 tysiące metrów wjeżdża się samochodem. A co tam zdobędę czterotysięcznik.

Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Droga na górę trwała ponad pół godziny i widoki za każdym zakrętem pyły obezwładniające, wprawdzie ja od pewnego momentu siedziałam z zamkniętymi oczami (no prawie) bo jednak ciekawiło mnie wszystko, ale za każdym razem jak moja strona samochodu znajdowała się nad przepaścią to wydawałam okrzyki przerażenia. To, że jednak czasami odważałam się patrzeć zostało mi wynagrodzone, bo widziałam świstaka. Ale śmieszne stworzonko.

Jak dojechaliśmy na parking to miałam stan przedzawałowy.

Żeby nie było, że zdobyłam górę samochodem. Ostanie kilkaset metrów zakosami zdobyliśmy na nogach.

 

WESZŁAM NA 4314 METRÓW. WOW. NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ.

 

Możecie sobie wyobrazić widoki ze szczytu. Znów cały świat był mój. Gdyby ktoś rok temu założył się ze mną, że wejdę na czterotysięcznik to bym go śmiechem zabiła a właśnie tutaj jestem. Dość długo napawaliśmy się widokami i uczuciem szczęścia, ale jednak lekki ból głowy i małe oszołomienie spowodowane małą ilością tlenu dało o sobie znać.

W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze stado kóz górskich które obfotografowaliśmy ze wszystkich stron i zjechaliśmy trochę niżej przejść się już zdecydowanie mniej wymagającym szlakiem nad jeziorkiem.

Tutaj do widoków górskich doszła jeszcze niesamowita ilość kwiatów i poczułam się jak w niebie. To są chwile, które zostają w nas na zawsze. Dziękuję, że mogę tego doświadczać.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo trudna i radzenie sobie w nowej rzeczywistości też nie jest łatwe, ale to jest zdecydowanie nagroda za te wszystkie trudy. Cuda, które możemy tutaj odkrywać są bezcenne.

 

i do lasu

To już trzeci nasz dzień w górach i zapowiada się aktywnie. Pogoda cudowna, pierwszy przystanek planujemy w Joyce Kilmer Memorial Forest. To, jak podaje przewodnik, jedna z najpopularniejszych tras w Stanach, o długości trochę ponad 3 km. Jest to miejsce, w którym udało się zachować nienaruszoną przyrodę. Ponad 400 letnie drzewa, które nie wszystkie udaje nam się objąć, nawet jak próbujemy całą rodziną, sięgające ponad 30 metrów do nieba. Prawie przez całą drogę towarzyszy nam szum strumienia. Jedna rzecz, do której nie możemy się przyzwyczaić, to wszechobecna wilgoć, ale dzięki temu cały las jest świeży i błyszczący. Cały czas wypatrujemy niedźwiedzi, bo nasłuchaliśmy się, że w tych lasach jest ich sporo. Przeczytaliśmy nawet instrukcję jak postępować, jak się spotka niedźwiedzia, ale nie wiem, czy chcę stanąć z jakimś, oko w oko, albo bardziej prawdziwe jest: chciałabym, ale się boję.

Tym razem na szlaku spotykamy wesołą grupę emerytów, która oczywiście proponuje nam zrobienie zdjęcia rodzinnego i wypytuje nas skąd jesteśmy, czy jednak akcent nas zdradza. Ha, ha. Szlak jest przygotowany, ale nie jest to szeroka droga, tylko ładnie wkomponowana w krajobraz ścieżka. Z trasy można zejść dwiema drogami, ale przy jednej wisi kartka, że zamknięta. Pan emeryt informuje nas jednak, że oficjalnie zamknięta, ale można iść. Z nielegalnego szlaku zawracają nas dwie panie, które mówią, że ścieżkę zagradza przewalone drzewo i trudno je obejść, a do tego lata dużo szerszeni. Ten argument do nas przemawia i wracamy legalną trasą.

 

Po wysiłku czas na zasłużony odpoczynek, zjeżdżamy nad jezioro, parking jest prawie pusty, a nas woła miły pomost. Okazuje się, że jesteśmy sami, hura. Dziewczyny wyciągają stroje kąpielowe, Amelia jest nawet tak dzielna, że pomimo chłodnej górskiej wody odważa się wziąć kąpiel. My wylegujemy się na pomoście. Arek umila sobie czas budowaniem wieży z paluszków. Pełen spokój.

Aaaaaa czyżbym umiała chodzić po wodzie??? Czy to coś znaczy ?

 

Naszym kolejnym celem jest droga zwana Cherohala Skyway, która wspina się na ponad 5000 stóp (jak ja muszę się męczyć z tymi szalonymi jednostkami to wam też czasami utrudnię) i od której prowadzą szlaki na pobliskie szczyty. Po krótkim zwiedzaniu w sposób klasyczny amerykański, czyli punkt widokowy – fota, następny punkt widokowy – fota, wybieramy się na najwyższy szczyt.

Hooper Bald. Droga nazywa się Huckelberry Trailhead, rozpoczyna się na wysokości 5300 stóp i kończy na 5560 po około 2 km. Szczyty są dziwne, bo nie przypominają szczytów, tylko rozległe pastwiska, ale widoki są niesamowite i wiecie co, znów jesteśmy sami. Jest nawet miejsce na ognisko, ale na to nie jesteśmy gotowi. Pogoda jak to w górach zaczyna się zmieniać, więc czas wracać. Cały krajobraz jest jakby zamglony co jest tutaj powszechne, stąd wzięła się też nazwa tych gór.

W drodze powrotnej widzieliśmy mgłę snującą się nad potokiem. Niesamowite wrażenie, dookoła przejrzyście, a nad wodą jakby ktoś ognisko palił.

 

Po powrocie do domku Arek z Tosią szykują prawdziwe ognisko. Oczywiście zawodowe. Po kolacji dziewczyny odbywają z właścicielką ceremonię ognia, którą odprawia codziennie po zachodzie słońca, ceremonia kończy się medytacją, więc wracają spokojne i możemy pograć w kości, tym razem może nikt nie będzie walczył o wygraną, jakby to była walka na śmierć i życie.