Archiwum: #tennessee

Emocje i uśmiech na twarzy

To był bardzo fajny dzień. Przed południem spokój, potem Amelia wróciła ze szkoły, oczywiście pełna relacja. Poszłyśmy z nią po Tosię okrężną spacerową drogą (bez swetrów). Cudna pogoda. Wrócił Arek, wspólny obiad i na spokojnie, po instruktarzu wydanym dziewczynom, które zostawały same w domu, jedziemy na koncert. Jest 17, więc jeszcze trochę korków, ale już o 17.30 parkujemy nieopodal FedexForum. Leniwym krokiem idziemy przez Beale St., która już tętni życiem, stoliki na zewnątrz, muzyka na żywo. Mamy już klimat imprezowy. Odnajdujemy knajpę Coyote Ugly, której nowojorska wersja występowała w filmie z udziałem naszej rodaczki Izy Miko.

O 18 zaczynają wpuszczać do hali, myślimy, że będą tłumy, ale jest spokojnie, kilka niedługich kolejek, oczywiście kontrola przy wejściu. Wszystko bardzo na luzie. Oczywiście nie możemy darować sobie koszulek z naszego pierwszego koncertu tutaj. Mam wrażenie, że koszulki kupują wszyscy. Idziemy sprawdzić nasze miejsca, które niestety są dość odległe, bo jak dowiedzieliśmy się o koncercie to już wszystkie najlepsze były sprzedane. Ale co tam. Jesteśmy zszokowani, bo 15 minut przed rozpoczęciem hala jest prawie pusta. Wprawdzie miejsca na płycie to też numerowane krzesełka, więc nikt nie musi być pierwszy, żeby zająć miejsce przy barierce, ale mimo wszystko.

Najpierw krótki popis na perkusji, a potem zapowiadany support, który też jest fajny. Trąbka, trzy saksofony, zaczyna bujać.

Przed rozpoczęciem koncertu właściwego cała hala jednak jest pełna. Oczywiście są różnice, które nie dają nam spokoju. Prawie wszyscy dookoła coś jedzą, nachosy, frytki, kurczaki, popcorn. Straszne. Jesteśmy przecież na koncercie.

No i zaczyna się. Niesamowita energia, oprawa, nagłośnienie. Jesteśmy oczarowani. Ja wyglądam jakbym wygrała milion dolarów, cieszę się jak wariatka. Oczywiście zaczynają od klasyki. Na szczęście wszyscy wstają i można się pobawić. Efekty świetlne są niesamowite, nie wiem na co ma patrzeć. Dostaję zeza rozbieżnego. Antonny Kiddis zdejmuje koszulkę i mogę na żywo zobaczyć tatuaż na jego plecach, który jeszcze za czasów przedinternetowych rozpracowywaliśmy z moim mężem, zatrzymując kasetę video. Arek marzył o takim samym i ma.

Ze sceny bije niesamowita energia. Jestem oczarowana, podekscytowana, szczęśliwa, naładowana dobrą energią. Po wyjściu, w nadal dość ciepłą noc widzę kolejną amerykańską różnicę. Przed halą stoją w rządku wielkie limuzyny. Czyli VIP-y też się bawiły, i to jak widać na pełnym wypasie.

 

W domu jesteśmy przed 23. Nie wierzę, że to dzieje się na prawdę. Cały czas głowa mi się kiwa w rytm muzyki. Oj będę miała duże problemy z zaśnięciem.

Duże miasto

Nigdy nie chciałam mieszkać w dużym mieście, ale zawsze trochę zazdrościłam moim znajomym, którzy w takim mieszkali. Zazdrościłam tego, że mogą iść na fajny koncert bez zarywania całego dnia albo całej nocy. Bez dodatkowych kosztów. Bez problemu. Kolejny aspekt to zakupy. Wiem też, ilu moich znajomych z Zielonej Góry jeździł do Poznania, Wrocławia, Berlina na zakupy ciuchowe, bo jest większy wybór i jest taniej, czy np. do Ikei.
Wyobrażacie sobie moją radość, jak znalazłam w skrzynce katalog Ikei. Okazało się wtedy, że 15 minut od nas za kilka dni otwierają Ikeę. Wszyscy których znam, a szczególnie hiszpańska rodzina, która przeprowadziła się bez mebli, nie mogli doczekać się. Zdjęcia z przed startu mam właśnie od nich. Istne szaleństwo. W dniu otwarcia było tyle przecen i prezentów, że kolejka zaczęła ustawiać się już 2 dni wcześniej. Namioty przed Ikeą tego jeszcze nie widziałam. Dla pierwszych 40 osób za darmo były sofy Ektorp.


Fajnie jest. Właśnie wróciliśmy z moim nowym miejscem „do pracy”, mogę też dokupić dziewczynom komody do kompletu. Nie muszę rezygnować z ulubionych drobiazgów do kuchni, świeczek i serwetek. A najważniejsze jest to, że mogę jechać do po każdą drobnostkę jak tylko mi się przypomni.
Okazało się, że drugie dobrodziejstwo też mam. Pół godziny od nas jest FedExForum, w którym odbywają się mecze NBA na które jak tylko może jeździ mój mąż. Są też koncerty. W czwartek idziemy na koncert Red Hot Chili Peppers. Hura. Koło domu mam takie koncerty!!! Ceny nie zabijają, więc śmieję się od ucha do ucha. Bardzo się cieszę i aż nie mogę uwierzyć. Napiszę, jak było!!!!
I okazuje się, że wcale nie muszę mieszkać w dużym mieście, żeby korzystać z tych dobrodziejstw. Lubię to już trochę moje, zielone, spokojne miasteczko. To dobre strony.

Kataklizm

Okazuje się, że w miejscu, gdzie śnieg spada raz na kilka lat i leży najwyżej 2-3 dni nawet delikatny opad powoduje, że świat staje w miejscu. Zgodnie z zapowiedziami temperatura w okolicach Memphis miała spaść poniżej zera. Wywołało to szeroko zakrojoną dyskusję czy zamkną szkoły i wszystkie instytucje publiczne, czy nie. Wyobraźcie sobie, że budzę się i już czeka sms ze szkoły, że lekcje odwołane, szkoły zamknięte. Arek, który pojechał rano do pracy przeżył chwile grozy. Amerykanie w naszym regionie nie są przygotowani na taki kataklizm, opony zimowe nie występują, jeździć po śliskim nikt nie umie. Co kawałek samochód w rowie.

Okazuje się, że zamknięta jest naprawdę cała administracja, lotnisko, uniwersytet w Memphis. Samochodów na drodze prawie nie widać. Wybraliśmy się na chwilę do sklepu. Też zamknięty.

Między moimi koleżankami zawrzała dyskusja, że trzeba dzieciom pokazać śnieg, bo jeszcze nigdy nie widziały. Czad, bo są to dzieci w przedziale 6-10 lat. Ale są problemy. Nie mają ciuchów zimowych, butów. Więc posypały się porady. Reklamówki do butów. Wszystkie warstwy jakie mają, żeby nie było zimno.

Przez pół dnia dzieciaki z całej okolicy wychodziły na dwór, na pół godziny, żeby cieszyć się śniegiem. Co wyglądało tak, że po prostu po nim chodziły i dotykały go. Nie było śnieżek, bałwana i sanek. Dość dziwny widok. Powiedziałam dziewczynom, że czuję się jak w domu. Ale po chwili stwierdziłam, że to nie prawda. U nas zima jest dużo ładniejsza.

Przełomy

[social_warfare]Przełom roku powoduje, że zaczynamy podsumowywać, wymyślać nowe wyzwania. Ja myślę cały czas. Bardzo intensywnie, zmusza mnie do tego nowe życie. Ubiegły rok to taki przełom, którego nigdy się nie spodziewałam i nie mogłam się do niego przygotować. Nie mogę go porównać do niczego innego co się wydarzyło w moim życiu, a starałam się, żeby działo się dużo. Przełomem było też to że, zaczęłam pisać o mojej przygodzie, ale też o uczuciach. Nie da się tego oddzielić. Żebym mogła być szczera, muszę pisać o tym co czuję. Zauważyłam, że część wpisów powstaje tak, że opisuję wydarzenia i dopiero jak zaczynam czytać to co napisałam naturalnie dopisuję co wtedy czułam. Czasami jest to bardzo trudne. Dzielić się sobą z innymi, znaczy też poddawać się ich ocenie. Na razie jestem przerażona za każdym razem jak robię nowy wpis. Może kiedyś się do tego przyzwyczaję.

Większość osób które mnie znają postrzegają mnie jako osobę silną i odważną. I jest to prawda, ale okupiona bardzo wieloma wątpliwościami i lękami. To tak jak z decyzją o wyjeździe. Było oczywiste, że spróbujemy. Nie myślałam, że może być inaczej. Zawsze próbuję nowych rzeczy i podejmuję wyzwania, ale to co się działo w mojej głowie, ile nocy nie przespałam i jak bardzo się bałam, to wiem tylko ja. Oczywiście starałam się, żeby te gorsze emocje mną nie owładnęły i robię to cały czas, staram się być silna. Ale oczywiście nadal czasami dopada mnie coś…

Po moich doświadczeniach stwierdzam, że naprawdę możemy wszystko. Zawsze byłam przeciwnikiem takich truizmów, ale zaczynam na to patrzeć inaczej. Stawiajmy sobie cele które są wyzwaniami, ale nie są skierowane przeciwko nam i nie powodują frustracji. Teraz np. codziennie stresuję się, że nigdy nie będę mówiła po angielsku tak jak byłby to mój język, którym mówię o urodzenia. Ale za chwilę staram się przekonać siebie do czego innego. Czy ja muszę mówić, aż tak dobrze? Czy nie wystarczy mi to, że będę się dogadywała spokojnie na wszystkie tematy bez konieczności używania wszystkich możliwych idiomów? Nie muszę. Nie chcę stawiać sobie takiego celu. Będę starała się mówić jak najlepiej. I koniec.

Nie mam noworocznych postanowień, mam postanowienia codzienne. Nie chcę zmieniać swojego życia z nowym rokiem. Chcę, żeby trwało rozwijało się. Jak dzieję się coś dobrego, mówię temu tak, a jak coś mi się nie podoba to staram się to zmienić. Czasami osiągnięcie celu trwa bardzo długo, czasami cele zmieniają się, wyzwania pojawiają się niespodziewanie. Ale podejmujmy wyzwania, próbujmy nowych rzeczy.

Miejmy siły, żeby żyć, cieszmy się tym co mamy, starajmy się, żeby było jeszcze lepiej.

 

I jeszcze z innej beczki.

Wczoraj miałam żółty zachód słońca. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Zdjęcie oczywiście nie oddaje tego co działo się na dworze.

Kaczki

Za nami kolejna atrakcja w iście amerykańskim stylu. Zauważyłam, że celebruje się tutaj każdą tradycję. Nic nie jest za mało ważne, żeby o tym pamiętać i oczywiście zrobić z tego atrakcję, która przyciąga tłumy.

 Znajomy Arka, który mieszkał w Hotelu Peabody zaprosił nas abyśmy przyjechali z dziećmi, bo jest tam duża atrakcja. Była, niesamowita.

Wchodzimy do hotelu a tam już tłumy ludzi, ledwo możemy się przecisnąć, aby coś widzieć. Na środek pięknego lobby wychodzi pan, który opowiada historię, jak to w 1930 roku (czyli strasznie dawno temu) ówczesny menadżer hotelu wrócił z polowania z przyjacielem pod wpływem bardzo dobrej whiskey, jeszcze w zabawowych nastrojach.  Postanowili wpuścić  kaczki, których używali jako wabiki  do hotelowej fontanny. Kaczki okazały się wielką atrakcją, więc zatrudniony został trener, który nauczył kaczki wychodzić z windy i biec prosto do fontanny.  Pokaz odbywa się dwa razy dziennie.Niezła atrakcja? Dzieciaki piszczą z radości.

Muszę przyznać, że Ameryka potrafi zadziwić. Oczywiście dookoła lobby znajdują się sklepy, w których można kupić wszystko z kaczkami. Biznes się kręci. Chociaż to konsumpcyjne podejście jest trochę męczące. Staramy się temu nie poddawać.

Po przebudzeniu

Uczucie inności po dziwnie przespanej nocy nie mija. Nadal jesteśmy po za czasem. Powoli zaczynamy oswajać przestrzeń. Śniadanie, które mamy dzięki uprzejmości sąsiadów, jemy niestety na plastikach, bo naczynia… płyną do nas statkiem/przez ocean.

20161124_085143 20161124_071237

Okazuje się, że amerykańskie przedmieścia naprawdę mogą być piękne.  Właśnie w takim świecie będę na razie żyła. Spacer po osiedlu wśród zieleni, wody i zwierząt – to oswajanie rzeczywistości zaczyna powoli działać.

20161124_105951 20161124_110323img_0559

Jedziemy do wielkiego parku Shelby Farms Park, który znajduje niecałe 4 mile od naszego mieszkania, ale prowadzi do niego 6-pasmowa droga bez chodników, więc raczej zawsze będziemy jeździć tam autem, a nie rowerami, chociaż ścieżki rowerowe budowane są prężnie, więc zobaczymy. Miejsce okazuje się piękne, spokojne i przygotowane do spędzenia tam czasu. Idziemy sobie spacerem dookoła jeziora. Co chwilę mijają nas biegacze, osoby na rowerach, rolkach lub też po prostu spacerujące. Zaczynam zmieniać zdanie o społeczeństwie amerykańskim. Bardzo dużo osób jest tu fit. Przelatujące nad nami klucze gęsi, ogólny spokój i wszechobecne: good morning, hi, how are you? działają kojąco. Zaczynam czuć się dobrze.

 img_0576 20161124_121610 20161124_121446 20161124_115820 20161124_115553

Po długim spacerze jedziemy coś zjeść. Perkins Restaurant & Bakery. I tu tez pozytyw. Knajpkę już prawie zamykają, bo nasz pierwszy dzień w Stanach to Święto Dziękczynienia, ale pani mówi, że nas obsłużą. Jedzenie, świeże, nie za tłuste, porcje normalne a smak niesamowity. Jest dobrze. Dziwią nas tylko dolewki napojów bez ograniczeń. Kelnerka przynosi nam kolejne kubki, chociaż nasze nie osiągnęły jeszcze połowy.  Na to trzeba uważać.

 20161124_135908

Wieczorem korzystamy z dobrodziejstwa naszego osiedla i wyciągnięci przez dzieci idziemy na siłownię. Jest mała, ale przyjazna, prawie pusta. Nie damy się, w Ameryce my też będziemy bardziej fit.

Mój pierwszy dzień w USA

Pierwsze wyzwanie to oczywiście podróż. Pierwszy lot Berlin – Chicago oprócz małych turbulencji, odbył się bez komplikacji; dziewczyny miały zajęcie, luz.  Schody zaczęły się po pierwszym lądowaniu, bo zaczynało dopadać nas mega zmęczenie. Po wyjściu z samolotu zadziwiało mnie prawie wszystko. To chyba wywołało natychmiastową tęsknotę za tym, co znane; co zostawiliśmy w Polsce.

img_0544 img_0540

Na lotnisku wita nas co krok amerykańska flaga i świąteczny wystrój. Wszytko jest duże: porcje w knajpkach, drogi, przestrzenie. Od razu uderza też to, że wszyscy są bardzo mili (czasami nawet przesadnie) i jest to przyjemne uczucie. Drugi lot Chicago – Memphis kończy się ok. 19 tutejszego czasu. Dla nas to już 22 h podróży.

20161123_144851 20161123_145020 img_0546 img_0547 img_0548

Do mieszkania, które kilka tygodni temu przygotował dla nas trochę mój mąż, docieramy ledwo widząc na oczy. Po wejściu ogarnia mnie znów uczucie inności. Inna jest armatura, okna, włączniki światła, ale najbardziej “rozwala mnie” baranek na suficie, który w naszych domach gościł 20 lat temu.

Padamy.

img_0554 img_0553