No to już prawie koniec naszego pobytu w górach, więc chcemy zrobić wszystko i oczywiście nie możemy się zdecydować. W końcu podejmujemy decyzję, że jedziemy zobaczyć dwa górskie miasteczka, a potem coś wymyślimy. Pierwszym miasteczkiem po przebyciu tysiąca zakrętów jest Bryson City. Jest to już następna gmina, czyli county więc jest nowy punkt informacji turystycznej, z którego wychodzimy zaopatrzeni w mapy i ulotki. Miasteczko wygląda jak z westernów, główną atrakcją jest tutaj pociąg jadący wzdłuż gór, ale postanawiamy nie korzystać z tej atrakcji, bo pewnie takie same widoki są okna samochodu, pociąg dla naszych dzieci to żadna atrakcja, a zajmie nam to dużo czasu.

Nie możemy powstrzymać się od pomyszkowania po sklepach i odnajdujemy przedziwne rzeczy. Milion koszulek, głównie z niedźwiedziem lub lokomotywą, przeróżna nakrycia głowy, dzwonki, odznaki, itp. Nie jesteśmy dobrymi klientami, bo wychodzimy z pustymi rękami. Miasteczku przyglądamy się popijając kawę (ja mrożoną, bo jest naprawdę gorąco) i shake.

Namówieni przez ulotki jedziemy do indiańskiego miasteczka Cherokee, które oferuje muzeum, wioskę indiańską i sklep z wyrobami prawdziwie indiańskimi. Miasteczko znajduje się na terenie rezerwatu, ale zaraz po wjechaniu czujemy, że to wszystko wygląda trochę sztucznie, a nawet bardzo sztucznie. Zaglądamy do sklepu z wyrobami indiańskimi, ale te które faktycznie mogą być oryginalne kosztują majątek. Naprawdę majątek. Lekko zniesmaczeni idziemy na spacer ulicą rozmyślając co jeszcze dzisiaj zrobić. Po spotkaniu jednego Indianina, który jest bardzo miły i zaprasza do wspólnego zdjęcia, postanawiamy odpuścić sobie wioskę indiańską i wrócić do natury.

 

Jedziemy zobaczyć wodospad Yellow Creek Falls, który jest niedaleko naszego domu. Zatrzymujemy się na małym parkingu, na którym stoją już dwa samochody, co jak pisałam jest dużą rzadkością, czytamy tablicę informacyjną i po raz pierwszy jest tam naprawdę ostrzeżenie o niedźwiedziach. Oczy dookoła głowy. Szlak wiodący do wodospadu nie jest długi, ale jest przyjemnie dziki. Docieramy na miejsce. Wodospad nie jest może bardzo duży, ale jest uroczy. Przez pierwsze 10 minut dzielimy go jeszcze z dwoma rodzinami, a później zostajemy sami. Zaczynamy przeskakiwać z kamienia na kamień, brodzić w wodzie wszystko w poszukiwaniu jak najlepszego ujęcia. Amelka dowiedziała się od naszej gospodyni, że ona się kąpie w tym wodospadzie, więc dzielnie postanowiła spróbować. Muszę powiedzieć, że nie myślałam, że jestem taką mamą kwoką, ale jęczałam strasznie, że to może być niebezpieczne, bo kamienie śliskie i nie wiadomo co pod wodą, bo pomimo tego, że woda jak kryształ to kamienie ciemne i jak jest trochę głębiej to nic nie widać. Dziecko pomarudziło i dostało zgodę. Ups. To chyba mało pedagogiczne.

Dzielnie przebrała się w stój i już po chwili stała po kolana w wodzie, po następnym kroku była już po pas, a za chwilę, spadała na nią woda z wodospadu. Darłam się tylko jak za bardzo zbliżała się do nurtu, ale strasznie jej zazdrościłam, więc już po chwili z wielkim strachem wchodziłam do wody. Woda była mega zimna, ale Bałtyk bywa podobny, więc dzielnie do przodu. Po chwili pozowania w pobliżu wodospadu wpadłam po szyję, bo się poślizgnęłam i dzięki temu nawet pływałam w wodospadzie, ale oczywiście mój mąż osobisty tego nie uchwycił. Mam zdjęcia jak pokracznie wchodzę do wody i równie pokracznie z niej wychodzę, ale wdzięcznego pływania nie mam.

Wodospad dopełnił nasze szczęście, w drodze powrotnej jeszcze jedno piękne miejsce i oczywiście potrzeba, żeby usiąść na każdym kamieniu, bo jeden lepszy od drugiego. Uwielbiam górskie potoki i wodospady.

 

Jutro wracamy do domu, wypoczęci, pełni wrażeń, a przed nami znów droga miliona najciaśniejszych zakrętów na świecie. Ufff jakoś dam radę.