Moja Ameryka

Odkrywam Stany.

Black Friday

Dzisiaj magiczny i osławiony Black Friday. Nie do końca jesteśmy do niego przygotowani. Okazuje się, że niektóre sklepy otwierają po północy, w innych trzeba mieć dodatkowe kupony, wydruki. Naszym celem są dzisiaj laptopy, bo bardzo zależy nam na łączności ze światem. W sklepie kolejka przed wejściem, ale bez afer. Spokojnie po otwarciu sklepu wszyscy wchodzą do środka, w większości uzbrojeni w kartki, gazetki, wiedzą co chcą i po wejściu każdy idzie do swojego produktu (czasami łapią po 2,3 rzeczy, także np. telewizory). My błądzimy przy półkach z laptopami. Te najwięcej przecenione zostały wykupione o północy, ale coś wybierzemy.

20161125_075807

Początki w Stanach nie są łatwe. Trzeba przejść wiele procedur i zazwyczaj wszystkie po kolei, trudno jest coś przyspieszyć. Wiza, konto, ale bez karty kredytowej, bo do tego potrzebny jest numer ubezpieczenia społecznego, więc wniosek o numer, czekamy. W większości miejsc, gdzie podpisuje się na coś umowę, sprawdzają rating kredytowy, którego oczywiście nie mamy bo… W wielu miejscach wymagają lokalnego dowodu tożsamości, czyli prawa jazdy. Trzeba zdać egzamin. To jeszcze przed nami.  Za pół roku życie powinno okazać się prostsze.

Wracamy do piątkowych zakupów. Przy kasie okazuje się, że płatność tylko kartą kredytową – nie mamy, lub czekiem – nie działa, nie wiemy czemu. Pan grzecznie nam wszystko odkłada i jedziemy po gotówkę. Uffff. Udało się.  Kupując cokolwiek w US trzeba pamiętać, że przy kasie do ceny podanej na półce zostanie doliczony podatek, więc warto sprawdzić jaki jest w danym Stanie, żeby obyło się bez niespodzianek.

Jedziemy po telewizję i internet. Pytanie pierwsze. ID? Nie mamy, ale działa wiza. Pytanie drugie. Rating? Nie mamy. Trzeba zapłacić 350 $ za instalację i brak ratingu. Trochę boli, ale chcemy żyć normalnie i mieć kontakt ze światem. Pół roku oczekiwania to za dużo.

Dopada nas zmęczenie więc na doładowanie akumulatorów jedziemy coś zjeść. Chili’s. Obsługa jak zwykle bardzo uprzejma. Zamawiam żeberka. Pyszne, ale trochę mało. Za średnie danie lunchowe płaci się od 10 do 15 $, plus oczywiście podatek i napiwki.

Oszołomiona światem zapominam robić foty knajpek, w których jemy i pysznych potraw, ale obiecuję –

poprawię się.

Po kilku dniach pojawia się pan, który montuje nam internet. Trwa to 2,5 godziny…. Przecież nikomu się nie spieszy. Wszystko działa, ale instalacja jest zaskakująca. W Polsce to by nie przeszło. Nasz internet to dość spora skrzynka (którą na szczęście mamy w sypialni) podłączona do 3 gniazdek. Co ja mam z tym zrobić? Jak to zasłonić?

20161204_160047

 

Po przebudzeniu

Uczucie inności po dziwnie przespanej nocy nie mija. Nadal jesteśmy po za czasem. Powoli zaczynamy oswajać przestrzeń. Śniadanie, które mamy dzięki uprzejmości sąsiadów, jemy niestety na plastikach, bo naczynia… płyną do nas statkiem/przez ocean.

20161124_085143 20161124_071237

Okazuje się, że amerykańskie przedmieścia naprawdę mogą być piękne.  Właśnie w takim świecie będę na razie żyła. Spacer po osiedlu wśród zieleni, wody i zwierząt – to oswajanie rzeczywistości zaczyna powoli działać.

20161124_105951 20161124_110323img_0559

Jedziemy do wielkiego parku Shelby Farms Park, który znajduje niecałe 4 mile od naszego mieszkania, ale prowadzi do niego 6-pasmowa droga bez chodników, więc raczej zawsze będziemy jeździć tam autem, a nie rowerami, chociaż ścieżki rowerowe budowane są prężnie, więc zobaczymy. Miejsce okazuje się piękne, spokojne i przygotowane do spędzenia tam czasu. Idziemy sobie spacerem dookoła jeziora. Co chwilę mijają nas biegacze, osoby na rowerach, rolkach lub też po prostu spacerujące. Zaczynam zmieniać zdanie o społeczeństwie amerykańskim. Bardzo dużo osób jest tu fit. Przelatujące nad nami klucze gęsi, ogólny spokój i wszechobecne: good morning, hi, how are you? działają kojąco. Zaczynam czuć się dobrze.

 img_0576 20161124_121610 20161124_121446 20161124_115820 20161124_115553

Po długim spacerze jedziemy coś zjeść. Perkins Restaurant & Bakery. I tu tez pozytyw. Knajpkę już prawie zamykają, bo nasz pierwszy dzień w Stanach to Święto Dziękczynienia, ale pani mówi, że nas obsłużą. Jedzenie, świeże, nie za tłuste, porcje normalne a smak niesamowity. Jest dobrze. Dziwią nas tylko dolewki napojów bez ograniczeń. Kelnerka przynosi nam kolejne kubki, chociaż nasze nie osiągnęły jeszcze połowy.  Na to trzeba uważać.

 20161124_135908

Wieczorem korzystamy z dobrodziejstwa naszego osiedla i wyciągnięci przez dzieci idziemy na siłownię. Jest mała, ale przyjazna, prawie pusta. Nie damy się, w Ameryce my też będziemy bardziej fit.

Mój pierwszy dzień w USA

Pierwsze wyzwanie to oczywiście podróż. Pierwszy lot Berlin – Chicago oprócz małych turbulencji, odbył się bez komplikacji; dziewczyny miały zajęcie, luz.  Schody zaczęły się po pierwszym lądowaniu, bo zaczynało dopadać nas mega zmęczenie. Po wyjściu z samolotu zadziwiało mnie prawie wszystko. To chyba wywołało natychmiastową tęsknotę za tym, co znane; co zostawiliśmy w Polsce.

img_0544 img_0540

Na lotnisku wita nas co krok amerykańska flaga i świąteczny wystrój. Wszytko jest duże: porcje w knajpkach, drogi, przestrzenie. Od razu uderza też to, że wszyscy są bardzo mili (czasami nawet przesadnie) i jest to przyjemne uczucie. Drugi lot Chicago – Memphis kończy się ok. 19 tutejszego czasu. Dla nas to już 22 h podróży.

20161123_144851 20161123_145020 img_0546 img_0547 img_0548

Do mieszkania, które kilka tygodni temu przygotował dla nas trochę mój mąż, docieramy ledwo widząc na oczy. Po wejściu ogarnia mnie znów uczucie inności. Inna jest armatura, okna, włączniki światła, ale najbardziej “rozwala mnie” baranek na suficie, który w naszych domach gościł 20 lat temu.

Padamy.

img_0554 img_0553

Decyzja. Jadę.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo szybka i jakby po za mną. To się po prostu zdarzyło. Tak więc: mój mąż pojechał do pracy, córki do szkoły, a ja jeszcze nie wiem po co, ale wiem, że bardzo dużo zostawiłam w Polsce. Są osoby i moje “rzeczy” za którymi tęsknię tak, że aż boli.  Przyznaję, że jest też kilka rzeczy, od których uciekłam. Moje życie zmienia się tak bardzo, że staje się nierzeczywiste.

 

Pakujemy kontener. Cały nasz dobytek zobaczymy już na miejscu, za kilka tygodni. Od tej chili żyjemy „na walizkach”, czasami w spartańskich warunkach.

 kontener

Ja, zawsze w biegu, pracująca na najwyższych obrotach, ciągle w rozjazdach, biegająca na wszystkie dodatkowe aktywności, zawsze w otoczeniu znajomych i przyjaciół zostaję sam na sam z sobą i z moją rodziną. Kocham ich bardzo, ale dociera do mnie, że czas jaki do tej pory spędzałam tylko z nimi był na prawdę rzadkością a teraz są oni i ja. Zobaczymy jak to będzie.