Black Friday
Dzisiaj magiczny i osławiony Black Friday. Nie do końca jesteśmy do niego przygotowani. Okazuje się, że niektóre sklepy otwierają po północy, w innych trzeba mieć dodatkowe kupony, wydruki. Naszym celem są dzisiaj laptopy, bo bardzo zależy nam na łączności ze światem. W sklepie kolejka przed wejściem, ale bez afer. Spokojnie po otwarciu sklepu wszyscy wchodzą do środka, w większości uzbrojeni w kartki, gazetki, wiedzą co chcą i po wejściu każdy idzie do swojego produktu (czasami łapią po 2,3 rzeczy, także np. telewizory). My błądzimy przy półkach z laptopami. Te najwięcej przecenione zostały wykupione o północy, ale coś wybierzemy.
Początki w Stanach nie są łatwe. Trzeba przejść wiele procedur i zazwyczaj wszystkie po kolei, trudno jest coś przyspieszyć. Wiza, konto, ale bez karty kredytowej, bo do tego potrzebny jest numer ubezpieczenia społecznego, więc wniosek o numer, czekamy. W większości miejsc, gdzie podpisuje się na coś umowę, sprawdzają rating kredytowy, którego oczywiście nie mamy bo… W wielu miejscach wymagają lokalnego dowodu tożsamości, czyli prawa jazdy. Trzeba zdać egzamin. To jeszcze przed nami. Za pół roku życie powinno okazać się prostsze.
Wracamy do piątkowych zakupów. Przy kasie okazuje się, że płatność tylko kartą kredytową – nie mamy, lub czekiem – nie działa, nie wiemy czemu. Pan grzecznie nam wszystko odkłada i jedziemy po gotówkę. Uffff. Udało się. Kupując cokolwiek w US trzeba pamiętać, że przy kasie do ceny podanej na półce zostanie doliczony podatek, więc warto sprawdzić jaki jest w danym Stanie, żeby obyło się bez niespodzianek.
Jedziemy po telewizję i internet. Pytanie pierwsze. ID? Nie mamy, ale działa wiza. Pytanie drugie. Rating? Nie mamy. Trzeba zapłacić 350 $ za instalację i brak ratingu. Trochę boli, ale chcemy żyć normalnie i mieć kontakt ze światem. Pół roku oczekiwania to za dużo.
Dopada nas zmęczenie więc na doładowanie akumulatorów jedziemy coś zjeść. Chili’s. Obsługa jak zwykle bardzo uprzejma. Zamawiam żeberka. Pyszne, ale trochę mało. Za średnie danie lunchowe płaci się od 10 do 15 $, plus oczywiście podatek i napiwki.
Oszołomiona światem zapominam robić foty knajpek, w których jemy i pysznych potraw, ale obiecuję –
poprawię się.
Po kilku dniach pojawia się pan, który montuje nam internet. Trwa to 2,5 godziny…. Przecież nikomu się nie spieszy. Wszystko działa, ale instalacja jest zaskakująca. W Polsce to by nie przeszło. Nasz internet to dość spora skrzynka (którą na szczęście mamy w sypialni) podłączona do 3 gniazdek. Co ja mam z tym zrobić? Jak to zasłonić?