Najnowsze Posty

Soul Fish i Huey’s

Mamy już swoje ulubione miejsca jedzeniowe w Germantown.

Pierwsze, które nas zachwyciło smakowo, to Soul Fish Cafe. Można tutaj zjeść suma na kilka sposobów. Karta jest krótka, jak w większości tutejszych knajpek, jedzenie proste, w pysznej lekko pikantnej panierce, smażone na głębokim tłuszczu, więc wydawałoby się, że ciężkie, ale nie jest tak. Nie wiem, jak oni to robią.

Knajpka jest fajna między innymi dlatego, że podkreśla lokalny charakter, chociaż jest to sieciówka. Na ścianach wiszą zdjęcia z połowów, własnoręcznie wykonany sum. To miejsce nie jest bezosobowe.

W wielu miejscach dzieci dostają swoje menu, które zazwyczaj jest też kolorowanką. Dania z karty dla dzieci zazwyczaj są naprawdę tanie, ale nie wszędzie są dobre i wystarczająco duże dla 9 latki. Soul Fish zachwyca. Zwykłe dania kosztują ok. 12 -14 $, a dziecięce 5 -6 $ a porcje są prawie takie same. Więc akurat tutaj wykorzystujemy sytuację i Amelka też załapuje się na dziecięce menu. My bierzemy różne dania i następuje tradycyjna wymiana pożywienia.

 

W Amerykańskich knajpkach trzeba jednak pamiętać, że do ceny z menu zostanie doliczony podatek ok. 10 % i napiwek. Który jest praktycznie obowiązkowy i dość wysoki. Na rachunku często są podpowiedzi i jest to 15, 18 lub 20 %. Więc cena końcowa rośnie dość znacznie.

 

Drugą knajpką jest Huey,s, obecnie cudnie przystrojony na święta. Ma atmosferę trochę irlandzkiego pubu, a hamburgery tam są niesamowite. Ma też tradycję. Każdy hamburger przebity jest wykałaczką, którą można spróbować wbić w sufit wydmuchując ją przez słomkę. Ta sztuczka wychodzi tylko Arkowi i to nie zawsze. Nasze wykałaczki wykonują lot koszący. Trzeba bardzo uważać, żeby nie trafić komuś do talerza. Niektórzy śmiałkowie celowali między śmigła wiatraka na suficie i jak widać kilku się powiodło, ale wyobrażam sobie te latające wykałaczki, które trafiły w obracające się śmigło. Raz w roku. Nie wiemy jeszcze, kiedy. Goście typują, ile jest wykałaczek. Wszystkie są zbierane i ten kto był najbliżej trafienia dostaje nagrodę. Fajne nie?

Znacie jakieś knajpki z takimi fajnymi tradycjami?

Ja znam jeszcze jedną, ale to na Starym Kontynencie. Moi znajomi winotekę pod Rzymem w której kelner chodził między stolikami i grał na trąbce, przy czym zaglądał w oczy co ładniejszym klientkom. Klient mógł postawić szoty całej załodze i wtedy rozlegał się dzwonek. Wszyscy z obsługi podchodzili do baru (nawet kucharze) i dodawali sobie energii do pracy. Był też rowek, który przebiegał przez cały kamienny blat baru i podłogę, aż do drzwi, czasami wlewali tam mocny alkohol i zapalali. Niesamowite wrażenie. (Lida i Andrea pozdrawiam was bardzo)

Szykujemy się do świąt

No to mamy już ozdobę na drzwiach. Światełka kupione. Nawet zawieszone.

 Będziemy piekły pierniki.

Jedziemy na zakupy. Mąka i miód są. Cukier brązowy z przypraw cynamon i chilli, będę robiła mix, no i proszek do pieczenia. Kupiłyśmy też blaszki, foremki, papier do pieczenia dostałam od Marty. Amerykanie czasami jak coś jest w promocji to kupują to bez opamiętania. Marta rozdawała papier do pieczenia, bo stwierdziła że ma zapas do końca życia.

Zagniatamy na cztery ręce ciasto. Dziewczyny oczywiście pomagają. Pod koniec zagniatania okazuje się, że zapomniałyśmy o kakao (już drugi raz nie zagniatam) i o wałku do ciasta. Arek został wysłany do sklepu. Ciasto odpoczywa. Wałek mamy. Produkcja taśmowa. Są pierwsze pierniki. Próbujemy. Jakby słonawe. Co to może być przecież nic nie dodawałyśmy!!!!!! Sprawdzamy wszystko. Proszek do pieczenia jest słony na maxa, a Tosia szczodrze sypnęła pełną łyżeczkę. Dużo lukru i będzie dobrze, albo będziemy udawały, że to jak ze słonym francuskim karmelem. Sól tylko dla podbicia smaku J

20161204_180804 20161204_180807 20161204_180816 20161204_180823

Za to przybory do dekorowania kupiłyśmy świetne i dekorowanie idzie na super. Mamy zajęcie na kilka wieczorów.

20161204_204625 20161204_204632 20161204_204635

Dzisiaj bardzo osobiście

Dzisiaj bardzo osobiście i nostalgicznie będzie. Taki nastrój od rana mnie złapał.

Odkąd piszę blog bardzo lubię poranki. Odkryłam, że jak wieczorem wrzucę post, to rano budzę się i czeka już na mnie dużo komentarzy i dobrej energii. Więc na start jest dobrze.

Ostatnie dni, to czas małych wyzwań i wielu przemyśleń.

Dużo myślę o tym, jak bardzo przywiązujemy się do miejsc, osób, rzeczy. Po decyzji o wyjeździe pierwsze myśli dotyczyły tego, że nie będę widywała się ze znajomymi, z rodziną, co z moją pracą? Moje projekty? Ludzie w pracy? Moje pasje? Moja grupa taneczna? Nie będę mogła wyskoczyć do Bachusa na lunch i Kawonu na piwko czy koncert!!! Ale potem dotarło do mnie (nie myślimy o tym na co dzień), że chodzę 5 lat do tego samego fryzjera, 15 lat do ginekologa i 16 do kosmetyczki. Mam do niech takie zaufanie, że zmiana to jak zdrada. Mam wewnętrzny bunt, żeby pójść do przypadkowego fryzjera. Więc jak zobaczycie na zdjęciach, że wyglądam gorzej to nie dlatego że Ameryka wpłynęła na mnie destrukcyjnie, tylko postanowiłam zapuścić włosy, bo na pewno nikt nie zetnie mnie tak dobrze jak Marcin!!!! Mały bunt.

Ale są też rzeczy, które poprawiają mi humor irracjonalnie.

Przez wiele lat byłam zdecydowaną przeciwniczką Crocsów. Moja koleżanka, która wyrażała zachwyt nad nimi zawsze słyszała ode mnie, że nigdy nie założę tych ohydnych gumowych butów. Ale oczywiście rzeczywistość spłatała mi figla i kilka lat temu przed wyjazdem na Woodstock (do pracy oczywiście) okazało się, że w prognoza pogody przewiduje, że będzie ciepło, ale deszczowo. Ratunku. W szale biegałam po sklepach, bo odwieczne tenisówki tym razem miały się nie sprawdzić i wtedy pierwszy raz założyłam crocsy i pokochałam je. Tamte pierwsze mam cały czas i przeszły już ze mną dużo, a od tego czasu muszę hamować się, żeby nie wykupić wszystkich nowych modeli w sezonie. I właśnie kilka dni temu dotarły do mnie nowe kalosze (oczywiście crocsy). Przecież muszę mieć kalosze, a moje ostatnie umarły (zresztą też na Woodstocku). No więc jak już mam kalosze, to muszę je wykorzystać. Postanowiłam, że pójdę na piechotę do sklepu. Brzmi jak wyzwanie 6 latka. Ale co tam. Jeden kompleks sklepowy jest tak położony, że mogę przejść osiedlem, czyli mam chodnik.

20161205_124215 20161205_125038

Jestem gotowa. Mam nawigację w telefonie, 37 minut do sklepu. Idę. Całą drogę w obie strony nie potkałam ani jednego człowieka. Kilka razy przejeżdżała koło mnie policja, już myślałam, że będą mnie zatrzymywali, bo podejrzanie to wygląda, idę, sama i robię zdjęcia całej okolicy. Moja wyprawa do sklepu prawie osiedlowego zajęła mi 2 h. Niezłe przeżycie.

 

20161205_141334 20161205_130059 20161205_125425 20161205_125134 20161205_124540 20161205_124218

W drodze powrotnej popadał lekki deszczyk, więc moje kalosze sprawdziły się.

Pomyślcie czy ktoś z was kiedykolwiek w dorosłym życiu miał takie wyzwanie?  J

 20161205_124215 20161202_153030 20161202_172657 20161202_170059

Wrzuciłam zdjęcia z mojej drogi do sklepu i z balkonu. Okazało się, że oprócz wody mamy też fontannę, tylko była zepsuta. Woda płynąca ponoć działa kojąco. I świeci w nocy J

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ…

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ to materiał na osobną książkę, ale ja uczynię tylko krótki wpis, żeby was nie zamęczyć.

Po pierwsze prawo jazdy. W Stanach, z naszym prawem jazdy można jeździć pół roku. Niby długo, ale żeby ubezpieczyć kupione tu auto trzeba mieć amerykańskie prawo jazdy, bo inaczej opłaty są bardzo wysokie. Więc jak ktoś potrzebuje kupić auto to musi się sprężać. Ja na razie się uczę (i bardzo boję się tego amerykańskiego egzaminu). Więc na razie relacja męża, który jest farciarzem i zdał dzisiaj.

 Pierwszy raz do wydziału komunikacji poszedł jeszcze w listopadzie, chciał tylko sprawdzić jakie dokumenty są mu potrzebne, żeby podejść do egzaminu. Wszedł, wypełnił formularz, pani zrobiła mu zdjęcie, sprawdziła wzrok i powiedziała, że ma wszystko więc może iść do kabiny nr 2 i napisać test na komputerze. Szok, ale poszedł. Bardzo dużo pytań dotyczyło lokalnych kar, więc oczekiwań nie miał dużych. Wrócił do pani, która już prawie umawiała go na jazdę, ale sprawdziła, że jednak nie zdał. Na 27 pytań miał 20 dobrze, a trzeba mieć 24. Kolejny raz może podchodzić najwcześniej za tydzień. Za egzamin trzeba oczywiście zapłacić. Ile? 2 dolary! Czad!

Pani pokazała mu aplikację do nauki. Przez cały miesiąc codziennie zakuwał i udał się kolejny raz. Nie brał już wszystkich dokumentów, bo myślał, że już są w systemie. Błąd. Za każdym razem procedurę rozpoczynają od nowa. Więc wymagają wszystkiego. Najważniejsze dokumenty tutaj to prawo jazdy, numer ubezpieczenia społecznego i potwierdzenie zamieszkania. Wrócił po umowę najmu i pojechał z powrotem. Procedura od nowa. Formularz, zdjęcie, egzamin. Zdał teorię (tym razem 25 na 27), ale na jazdę musiał umówić się kilka dni później. Pojechał, znów zdjęcie. Zdał egzamin. Ale było zimno, więc na zdjęciu w prawie jady ma czerwony nos jak Mikołaj. Czas przedświąteczny więc zgadza się. Z urzędu wychodzi z prawem jazdy. Na razie w wersji papierowej, taka sama plastikowa przyjdzie pocztą. Koszt całkowity to 30 dolarów! Jak sam powiedział w Ameryce prawo jazdy to administracja w Polsce to gruby biznes!

 

A teraz trochę o teorii i zasadach. W USA można skręcać w prawo na czerwonym świetle, chyba, że jest tabliczka z napisem, że nie można. Czasami nad jednym pasem jest napis, że można nim jechać tylko jak jest więcej niż jedna osoba w aucie, albo więcej niż 2. Można przekraczać ciągłą linię, jak zjeżdża się na środkowy pas, żeby skręcić w lewo. Ten sam pas służy pojazdom jadącym z naprzeciwka, też skręcającym w lewo, więc trzeba uważać. Zarówno w pytaniach egzaminacyjnych, jak również w komunikatach wyświetlanych nad drogami pojawia się bardzo dużo idiomów i nazw własnych, więc trudno zrozumieć na początku o co chodzi. Np. swoją nazwę ma zdarzenie drogowe, podczas którego zahaczasz rowerzystę przy skręcie w prawo. Jest to prawy hak.

 20161204_103643 20161204_103652 20161204_104521 20161204_104643_002 20161204_125032 20161204_125040 20161204_125048 20161204_125133 20161204_125137 20161204_125151

Oj jeszcze dużo nauki przede mną.

 

Kolejną ciekawostką są tiry, które tu jeżdżą. Wyglądają jak na reklamie Coca- Coli. Mają ścięty przód. Wszystkie. Ładne są. (pomyślicie, że zwariowałam).

20161204_103734 20161204_103724

No i drogi, których nawierzchnia czasami nie jest idealna, ale szerokość dróg poraża. Czteropasmówka koło nas to prawie droga osiedlowa. Dojazdowa do Memphis ma chyba 4 pasy w każdą stronę, ale są takie szerokie, że naszych zmieściłoby się sześć.

Memphis i Elvis

Pojechaliśmy w niedzielne południe do Memphis, żeby zobaczyć najbardziej znaną bluesową ulicę na świecie. Tu wszystko jest „Most famous of the World”. W centrum miasta jedna ulica jest zamknięta dla ruchu aut i to jest właśnie to. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś do szarej bajki wkleił kolorową kartkę. Wszystko błyszczy, rozbrzmiewa muzyka, full color.

20161204_112732 20161204_112804 20161204_113107 20161204_121028

Spokojnie spacerujemy, słuchamy muzyki i zaglądamy w wystawy sklepów. Można tu kupić wszystko co ma jakikolwiek związek z bluesem. Ja oczywiście biegam i robię zdjęcia i nagle … nie mogę uwierzyć własnym oczom. Na jednej z wystaw są zdjęcia znanych osób z sentencjami, które wygłosiły o Memphis i bluesie i z tej właśnie wystawy spogląda na mnie znajoma twarz. Papież Jan Paweł II, ale mało popularne zdjęcie z czasów młodości. Czuję wzruszenie.

20161204_112945 20161204_112958 20161204_113006

Z uśmiechem ruszamy dalej i wchodzimy do wielkiego sklepu z pamiątkami i rzeczami z czasów Elvisa. Naprawdę przenoszę się w lata 60- te, czuję jakby w każdej chwili do sklepu miał wejść Elvis.

 20161204_113119 20161204_113239 20161204_114000

Każda rzecz jaką bierzemy do ręki jest niesamowita. Dziewczyny rozbiegają się i tylo co jakiś czas słyszymy. Mamo zobacz. Tato chodź tu. Spędzamy tam ponad godzinę i wychodzimy z foremką do ciastek w kształcie gitary, kostką do grania na gitarze, kartkami świątecznymi z Elvisem i oczywiście słodyczami.

20161204_114922 20161204_114516 20161204_114506 20161204_114132 20161204_114126 20161204_114058 20161204_114956

Opuszczając dzielnicę bluesa mijamy Hard Rock Cafe i Amelka mówi, że marzy o tym, żeby zrobić sobie selfie w środku. Ok. Czekamy na zewnątrz. Wychodzi Amelia, a za nią pan, który nas woła. Mówimy, że nie będziemy teraz nic jedli, tylko córka chciała zdjęcia. Pan z uśmiechem przekonuje nas dalej. Ok, wchodzimy. Pan prowadzi Amelię na scenę, pokazuje, że może usiąść przy perkusji, daje jej pałeczki. Dostrzega Tosię siedząca z boku i biegnie po gitarę dla niej. To będzie fota. Bardzo dziękując wychodzimy z zadowolonymi dziećmi. Podoba mi się takie podejście.

20161204_122217 20161204_122155 20161204_121931

Father & daughter dance

Znów jestem umówiona z dziewczynami. Rozmawiam o tym z Martą. Ona jest Amerykanką z New Jersey, jej mama pochodzi Portorykanko i przeprowadziła się tutaj w czerwcu. Czuła się bardzo wyizolowana. Wcześniej mieszkała w dużym mieście, miała pracę, dostęp do wszystkiego i wielu znajomych. Tutaj mąż w pracy, córka w szkole i została sama. Po jakimś czasie stwierdziła, że dużo mam, które odprowadzają swoje dzieci na autobus też są nowe. Stoją same z nikim nie rozmawiają. Próbowała zaktywizować grupę. Wcale nie było to łatwe. Dużo rodzin to Chińczycy, Japończycy i Hindusi. Oni rozmawiają tylko ze sobą. Ale powoli zaczęło się udawać i na wzór wielkich organizacji powstała nasza mała. Germontown moms. Jesteśmy umówione na kawę. Fajnie.

Wróciłam z kawy i lekko kręci mi się w głowie. Była z nami też mama Marty i nie licząc jej byłam zdecydowanie starsza od reszty. Czyżbym oszalała i takie decyzje podejmuje się wcześniej? Ale co tam!!!!  8 kobiet każda z innym akcentem i przyznam, że jak zaczęły rozmawiać o ubezpieczeniach poporodowych to odpadłam i przestałam starać się zrozumieć. Bo choć rozumiałam słowa to mechanizmów już nie. Ale popłoch wywołało zupełnie coś innego. Dzisiaj wieczorem jest w szkole Father & daughter dance. Super. Pójdą pobawią się. A tu moje mamy zaczynają pokazywać sukienki, złote buty, stroiki na ręce i opowiadają, jak szykowały mężom garnitury. Ratuuuunku. Nie mam nic takiego. Większość naszych rzeczy płynie. W szafie Tosi nie ma nawet nic eleganckiego a co dopiero na bal.

img-20161202-wa0003 img-20161202-wa0004 img-20161202-wa0005

Uzgadniamy z Tosią, że nie zdążymy jechać po nic balowego. Coś wykombinujemy i ewentualnie dokupimy buty. No więc czarne rajstopy i czarna koszulka, do tego Amelki spódniczka, która kiedyś była moja, zwężona w pasie na 8 zakładek. (jak dobrze, że mam jeszcze przyzwyczajenie z pracy i w kosmetyczce zawsze igłę i nitkę). Jeszcze fajna fryzura. Tutaj ja pokazuję co potrafię i jedziemy po buty.

20161202_175808

 Nie mogę przestać się śmiać.

Oczywiście nie było czarnych lub szarych eleganckich butów. I oto w jakich moja córka poszła na elegancki bal. Błyszczące trampki, które dodatkowo świecą jak się robi krok. Pełnia szczęścia za 30 $. Wszyscy padną, a co tam.

20161202_211534

Wracają. Szczęśliwi, uśmiechnięci i wybawieni, Tosia najedzona słodyczami po dziurki w nosie. Wszyscy mówili, że ma fajne buty. Zobaczymy co wykombinujemy za rok. Ufff męczący dzień, ale wesoły.

Atmosfera świąteczna

Niby podobnie jak u nas, ale jednak inaczej. W Polsce w sklepach widać mikołaje już w listopadzie, ale w domach dopiero przed samymi świętami. Tutaj jest już ogólne szaleństwo. W większości domów są już choinki, ozdoby na domach, balkonach, a nawet na niektórych samochodach. Niektóre widoki jak z rodziny Griswoldów, ale nie wszędzie mogę zrobić fotę, bo większość domów oglądam z auta.

I tu kolejny przepis ruchu drogowego. Jak na drodze jest ograniczenie prędkości do 55 mil to znaczy również, że nie można jechać mniej niż 45 mil. Można za to dostać mandat. Więc jak jest duży ruch to mój mąż nie chce się zatrzymywać, żebym mogła zrobić fajne zdjęcie. Straszne.

20161201_175132 20161201_175235 20161201_175354 20161201_175507

W niektórych miastach organizowane jest włączanie światełek świątecznych na rynku. Jeżeli oczywiście w miasteczku jest rynek, bo w wielu nie ma. Są domy, osiedla z mieszkaniami i sklepy. Duuuuużo sklepów. Wybieramy się na imprezę świąteczną do pobliskiego Collierville. Impreza zaczyna się o 17 a kulminacja ma być koło 19. W miasteczku są tłumy. Cały przekrój wiekowy. Jedni wolontariusze w asyście policji rozdają gorącą czekoladę, u innych można dostać małe pianki do czekolady. Raj dla dzieci. Większość osób nosi okulary, które wyglądają jak do filmów 3D. Dostajemy i my. Okazuje się, że jak się w tych okularach spojrzy na światło to widać mikołaje. Każdy punk świetlny to Mikołaj. Niesamowite. Oczywiście wywołuje piski szczęścia u dzieci. Zapomniałam napisać, że jedziemy tam ze znajomą hiszpańską rodziną. Dziewczyny bawią się świetnie i dogadują w językach międzynarodowych, głównie z użyciem rąk. Zabawa jest przednia. Aż tu nagle (prawie jak w bajce), po występie chóru pojawia się Mikołaj i odlicza razem z tłumem. Stało się. Rozbłysło tysiąc świateł. Teraz w naszych okularach mikołai jest też tysiąc. Ufff. Fajna było

20161201_184912 20161201_185621

20161201_192418 20161201_192556 20161201_192604

Postanowiliśmy nie sprzeciwiać się tradycji i zakupiliśmy ozdobę do powieszenia na drzwiach zewnętrznych. Asymilujemy się. Ale choinka będzie przed samymi świętami.

20161201_081210

Powoli ogarniam

Myślałam, że przez jakiś czas mój dzień będzie wyglądał tak samo. Rano śniadanie, dziewczyny do szkoły, ja kręcę się po domu, uczę się do  egzaminu na prawo jazdy (na moim mogę jeździć tylko pół roku), coś napiszę, poszukam fajnego miejsca do zwiedzenia, potem spacer lub siłownia (zdecydowaliśmy się na wynajem mieszkania, bo wszystkie z trzema sypialniami są tak duże jak nasz dom w Polsce, a plusem jest to, że mamy w cenie najmu dostęp do siłowni i basenu)  i czas na zrobienie obiadu. Znajomi na razie tylko wirtualnie. (Dziękuję wam wszystkim, jesteście wielcy, tyle dobrej energii…)

20161129_105942 20161129_110004

A tu okazuje się, że, już drugiego dnia szkoły moja córka wraca informacją, że mama jej koleżanki jest Polką i mieszkają na tym samym osiedlu co my. Chwila rozmowy i już trochę mi lepiej.

Następnego dnia poznaję grupę zakręconych mam, które w ostatnim czasie przeprowadziły się do Germantown i organizują sobie regularne spotkania, poznają nowe miejsca, wymieniają się przydatnymi informacjami. Tak więc znam już: Martę, Tracy, Nancy, Jocy i Rawan.

20161130_133426 20161130_133431

AAAAAAAAAAA. Mam za sobą pierwsze babskie wyjście w Stanach. Było bardzo fajnie. Dużo śmiechu. Byłyśmy, jak głosił szyld, w najsłynniejszej na świecie knajpce ze smażonym kurczakiem. Muszę przyznać, że był świetny. Chrupiąca panierka, delikatny, wilgotny, ostry. Super. Potem Tracy poszła kupić pączki do cukierni niedaleko. Okazuję się znów, że najlepsza w całym Tennessee. Więc my też idziemy, ale tylko zobaczyć (cały czas staram się nie jeść glutenu, czasem mi nie wychodzi). Zapach jest powalający. Na ladach chyba, 20 rodzajów pączków. Jak obsługa dowiaduje się, że jestem nowa, w moją stronę z dość daleka leci pączek z okrzykiem, „welcome”. Udało mi się go złapać. Jestem cała w lukrze, ale pączek jest wart grzechu.

No i jeszcze jedna ważna informacja. Marta pożycza mi prawdziwe naczynia. Koniec jedzenia na plastikach!!!!!!

School day

Dzisiaj dziewczyny idą pierwszy raz do amerykańskiej szkoły; nie wiem kto bardziej przeżywa. Ja czy one.

W szkole czekają na nas. Amelia – lat 14 – idzie do 8 klasy do Houston Middle School, a Tosia do 4-tej w Farmington Elementary School. W Stanach klasy liczy się ciągiem, a nie od nowa w każdej szkole, więc tak naprawdę idą do takich samych klas do których chodziły.

Houston Midlle School. Amelia, zwana od dziś Emilią, zostaje wypytana jakie miała w szkole przedmioty rozszerzone, dostaje swój plan lekcji, panią, która będzie się nią opiekowała i wyrusza na zwiedzanie szkoły. Wszyscy są bardzo mili; mówią, że gdyby miała problem – ma przyjść i poprosić o pomoc. Oczy jej się świecą na wiadomość, że za 50 $ kaucję dostanie laptopa. Ze szkoły wychodzi uśmiechnięta od ucha do ucha, przyprowadzona przez nauczyciela do auta pod parasolem, bo strasznie leje deszcz.

Wszystkie szkoły w Stanach pracują w ustalonych godzinach. Nie jest tak, że dzieci przychodzą i wychodzą o różnych porach. W okolicach szkół w czasie przywożenia i odwożenia dzieci stoi policja, która kieruje ruchem, pod szkołę zajeżdża się tzw. car line, w której stoją grzecznie wszyscy. Dzieci doprowadzane są do auta przez nauczycieli.

Farmington Elementary School

20161128_152237

Tosia, od dziś zwana Tosha, jest wyściskana przez wszystkich, kiedy stoimy w sekretariacie czekając na zakończenie formalności. W szkole jest oddział przedszkolny i klasy od 1 do 5. Tosia idzie do czwartej. Pani pokazuje nam korytarz klasy 4-tej, gdzie znajduje się kilka sal lekcyjnych. Ma przydzielonych do nauki 3 nauczycieli, w tym jedną panią, która będzie uczyła ją angielskiego. Na dobry początek pani przydziela jej 2 kumpelki mówiąc, to są twoje „buddy”. One mają się opiekować Tosią i pokazywać, gdzie trzeba iść. Nikt z zewnątrz nie może wchodzić do szkoły, a jeśli jest umówiony, tak jak my, i tak nie ma innej drogi wejścia, jak przez sekretariat, więc dzieciaki są bezpieczne, bo naprawdę nikt nie kręci się po szkole.

Po zajęciach Tosię roznosi energia, opowiada o wszystkich koleżankach i każdej lekcji. W szkole dostała laptopa z translatorem, żeby było jej łatwiej. Na matematyce rozumiała wszystko. Na żadnej lekcji dzieci nie muszą siedzieć w ławkach – mogą chodzić, pić, jeść, więc oczywiście zachwyt pełen.

 

Jutro pojadą do szkoły school busem, który odjeżdża z naszego osiedla. Amelia ma szkołę od 8.00 do 15.00, a Tosia od 8.30 do 15.30.

20161129_080807 20161129_080814 20161129_080436 20161129_071452 20161129_071435 20161129_071038

I’m walking in Memphis

Dzisiejszy dzień upłynął po znakiem Mississippi. Już długo przed wyjazdem, ta rzeka często gościła w moich myślach, bardzo chciałam ją zobaczyć. Wiąże się z nią tyle historii, że założyłam, iż musi być wyjątkowa.

Jedziemy do Memphis.

Widok po wyjściu z samochodu wywołuje uśmiech. Piękne słońce (choć jeszcze chłodno) i niesamowity widok na rzekę i teren spacerowo – joggingowy. Idziemy.

20161126_103530 20161126_100057 20161126_101754 img_0584

Ciekawie ukształtowany teren z placami zabaw i dość wymagającą ścieżką zdrowia, z którą próbują się mierzyć moje dziewczyny – oczywiście wciągając kilka razy nas do działania – pochłania nam 2,5 h.

20161126_103209_003 20161126_102326_007

Chodząc nucimy I’m walking in Memphis. Po rzece, wcale nie leniwej, przepływają co chwilę olbrzymie barki a wzdłuż wybrzeża, co kawałek czytamy historie o ludziach związanych z tą rzeką. Jedna z nich to opowieść o mężczyźnie, który małą łódką o nazwie ZEV uratował 23 osoby z nurtu rzeki. Na dłuższy moment zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym tą chwilę. Niesamowite wrażenie.

20161126_105934

img_0594 img_05861 20161126_103706 20161126_103403

Słońce postanowiło dać z siebie wszystko i pomimo zapowiadanych 9 stopni i wiatru od rzeki, jest bardzo rześko, wiosennie. Już dość zmęczeni docieramy do auta i postanawiamy zobaczyć jedną z atrakcji Memphis, czyli piramidę, w której obecnie znajduje się duże centrum handlowe dla „ludzi lasu”. Nie żartuję! To było niesamowite. Oczywiście trochę kiczowate i przesadzone, ale… łał.

20161126_120909 20161126_115358 20161126_121816 20161126_121746

W drodze powrotnej wpadamy na rybkę. Soul Fish Cafe. Muszę przyznać, że lepszej ryby jeszcze nie jadłam i pierwszy raz w życiu próbowałam suma.