Dziewczyny w szkole mają tygodniową jesienną przerwę więc co my możemy zrobić, oczywiście planujemy kolejną wyprawę. Tym razem stawiamy na Great Smoky Mountains National Park, a tak naprawdę będziemy nocowali tuż za jego granicą w miejscu o cudownie brzmiącej nazwie Nantahala National Fores, w którym noclegi są o połowę tańsze. Chcemy pobyć trochę z przyrodą, mam nadzieję, że nam się to uda. Przez Airbnb znaleźliśmy cudowny domek w środku lasu, ale wiadomo jak to z ofertami z internetu, pomimo dokładnego sprawdzenia czasami okazuje się, że jest jakiś duży minus. Wiedzieliśmy z opisu, że lepiej zabrać ze sobą jedzenie i musimy do Pani zadzwonić godzinę przed dojazdem, bo potem już nie ma internetu. Trochę nie mogłam w to uwierzyć, ale to szczera prawda. Godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę. No i dobrze, zanosi się na prawdziwy odpoczynek. Ostatnie 40 minut przed dojechaniem do celu nie myślałam o internecie a tak naprawdę nie myślałam o niczym, tylko starałam się trzymać siedzenia, bo okazało się, że dojazd prowadzi drogą 129 zwaną Smokiem, która jest ulubioną drogą motocyklistów i kierowców samochodów zwanych naleśnikami, bo składa się z samych zakrętów i to jakich …. Na kilku zakrętach siedzieli ludzie z aparatami i trzaskali fotki, można potem wejść na stronę i kupić sobie zdjęcie, albo koszulkę ze zdjęciem z sobą z słynnej drodze. Niezłe.

Ledwo żywa dojechałam na miejsce, ale, ale wynagrodziło mi ono wszystkie niedogodności dojazdu. Totalny koniec świata. Cudowny drewniany domek z tarasem, po którym biegały wiewiórki. Ale niestety nie zrobiłam im zdjęcia, bo jak biegały to byłam zajęta gapieniem się na nie.

Oj strasznie rozwlekam się dzisiaj, ale mam tyle ciekawostek w głowie, że chciałabym przynajmniej częścią się z wami podzielić.

Pani wykupiła teren byłej szkoły, więc na środku lasu mieliśmy salę gimnastyczną i kort tenisowy, a na krzesełku koło biura było wifi. Przyznam się, że w czwartek już nie dałam razy nie skorzystać z krzesełka internetowego.

Pierwszy dzień zaczęliśmy ogniskiem z naszymi polskimi kiełbasami. Przygotowanie patyków przy świetle z latarki, prawdziwy survival.

Pierwszy poranek był ciepły, ale dżdżysty więc spokojnie wyruszyliśmy na sprawdzenie najbliższej okolicy uzbrojeni we wskazówki o najciekawszych miejscach od naszej gospodyni.

Przepraszam, ale znów muszę coś wtrącić. Amerykanie dzielą się z niewielkimi wyjątkami na dwie grupy turystów. Pierwsza zdecydowanie większa to ludzie, którzy jadąc np. w góry zatrzymują się w miasteczku bezpośrednio graniczącym z górami i przez góry przejeżdżają zatrzymując się na wyznaczonych parkingach w miejscach widokowych, trzaskają fotę i jadą dalej. Naprawdę nie kłamię. Drugą grupą są ludzie, którzy z namiotem znikają na tydzień na szlaku i nie boją się niedźwiedzi. My i kilka innych osób prezentowaliśmy trzecią zdecydowanie najmniej liczną grupę, bo wprawdzie jeździliśmy w różne miejsca, czasami strzelaliśmy foty w miejscach widokowych, ale najbardziej cieszyło nas, jak jednak mogliśmy przebyć jakąś drogę z parkingu na nogach, żeby zobaczyć coś ciekawego. A najpiękniejsze było to, że często w tych miejscach byliśmy sami, dzięki czemu mogliśmy naprawdę podelektować się miejscem.

I tak pierwszego dnia zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym sprzedają pyszny lokalny miód, który można oczywiście skosztować na miejscu, wyroby z miodu i z wosku, ale mają też mały budynek z informacjami o pszczołach, a dla dzieci dodatkową atrakcją jest zagroda z kurami i kozami. Pan właściciel dysponował szeregiem map i przewodników i również zaznaczył nam, gdzie naprawdę warto jechać i iść.

Po drodze przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko, w którym na szczęście był dość duży sklep, kupiliśmy świeże pieczywo i uzupełniliśmy prowiant na ognisko, ale okazało się, że nie mogliśmy tam kupić ani grama alkoholu, bo cała, tak jakby gmina to „dry country” czyli obszar bez sprzedaży alkoholu pytamy, dlaczego, a odpowiedź brzmi: bo ludzie nie chcieli. W Stanach, a szczególnie na południu nie jest to takie wyjątkowe.

Kolejny postój robimy w małej galerii ceramiki, której właścicielka zajmuje się również robieniem naturalnych serów. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że pani dziadek pochodzi z Gdańska. Zachwycamy się naczyniami, próbujemy ser, kupujemy naszym zdaniem najlepszy, z pomidorami i bazylią i dostajemy propozycję, że możemy się przejść chwilę pod górkę i zobaczyć ich gospodarstwo. Oczywiście korzystamy. Nigdy nie widziałam krowy, a raczej krówki z tak pięknymi oczami, jak ta dzięki której mam ten ser.

Wracając słyszymy wołanie pani właścicielki. Mam kolejnych gości z Poland. Idę i wołam Arka, a pani śmiejąc się mówi. Nie ekscytuj się tak, bo oni są z Poland, ale w Ohio. No to trochę się pośmialiśmy i pojechaliśmy zobaczyć tamę na jeziorze Fontana, a tak naprawdę na rzece Małe Tennessee, dzięki której powstało jezioro Fontana.

Niesamowite wrażenie, piękne widoki i bardzo ciekawie przygotowane centrum dla zwiedzających z tarasem widokowym. Można napawać się wielkością. Cudo

Po drodze do domu zatrzymujemy się przy drugiej tamie, która jest ciekawa o tyle, że to tutaj kręcili scenę w filmie „Ścigany”, w której Harrison Ford skacze z tamy. Byliśmy, widzieliśmy.

Dzień kończymy oczywiście ogniskiem, które dzisiaj jest doposażone w gigantyczne Marshmallow. Dzieciaki podekscytowane, ja podchodzę to tej tony cukru z wahaniem, ale okazuje się, że jak się dobrze przygotuje, to cała pianka zamienia się w ciągnącą się delikatną masę z lekko chrupiącą skórką. Wymiękam. Poproszę jedną.