Archiwum: #USA

doczekałam się

Pisałam wam, jak niefajnie żyje się bez łóżka, stołu, naczyń i jedną walizką ciuchów przez 7 tygodni. No to już mam fajnie. Siedzę sobie na swoim kochanym narożniku i piszę do was wygodnie.

Wczoraj był ten dzień. Przyjechali mili panowie i przywieźli nasze rzeczy. Szczerze mówiąc rozpakowywanie przypominało armagedon. Pracownicy firmy kurierskiej nosili kartony i zostawiali je w konkretnym pokoju, zgodnie z opisem. Następnie rozpakowali i skręcili meble, a my w tym czasie rozpakowywaliśmy kartony. To było wyzwanie nie lada, bo walczyliśmy z czasem. Chcieliśmy jak najwięcej rozpakować „na gotowo”, żeby pozbyć się opakowań. Firma wyjeżdżając zabrała wszystkie puste. A były ich miliony, a papierów w środku było zylion!!!!!!

Widziałam jak inna ekipa to pakowała, ale i tak myślę, że te papiery przez podróż jakoś się rozmnożyły. To jest możliwe prawda??? Wiem, że transport był ubezpieczony i wszyscy bardzo chcieli, żeby nic się nie zniszczyło, ale tyle papierów???? A co z lasami?

Walka była nierówna, ale już prawie wygraliśmy, pokój dzienny wygląda prawie jak w domu, dziewczyny też urządziły się od nowa. Tosia ma swój własny kącik zielonogórsko/zastalowski. W garderobie wiszą ciuchy. Okazało się, że trochę ich mamy. Nie obyło się bez głupawki w wykonaniu Tosi.

Mam już prawie swoją kuchnię, miseczki, pierdółeczki, pojemniczki, moje noże, ale najważniejsze jest to, że mam swoją nową zastawę. Przed wyjazdem postawiłam jeden warunek. Wyjadę, ale tylko z nowymi talerzami i to musi być Bolesławiec. Dwa miesiące dokonywałam wyboru i cały czas cyzelowałam listę. Pojechałam, kupiłam, przywiozłam do domu i nie obejrzałam ani jednego talerza, bo zaraz musiałam wszystko włożyć do kontenera. I dzisiaj nadszedł ten dzień. Mam je, moje cudne, piękne, polskie, wszystkie są najpiękniejsze. Niestety chyba w przepastnej ilości papierów zaginął jeden kubek, a wszystkich miałam po 2, ale dam radę.

Zaczęłam głębiej oddychać i po woli mogę zacząć nazywać to miejsce domem, bardzo powoli. Ale serce zostawiłam z wami.

Kaczki

Za nami kolejna atrakcja w iście amerykańskim stylu. Zauważyłam, że celebruje się tutaj każdą tradycję. Nic nie jest za mało ważne, żeby o tym pamiętać i oczywiście zrobić z tego atrakcję, która przyciąga tłumy.

 Znajomy Arka, który mieszkał w Hotelu Peabody zaprosił nas abyśmy przyjechali z dziećmi, bo jest tam duża atrakcja. Była, niesamowita.

Wchodzimy do hotelu a tam już tłumy ludzi, ledwo możemy się przecisnąć, aby coś widzieć. Na środek pięknego lobby wychodzi pan, który opowiada historię, jak to w 1930 roku (czyli strasznie dawno temu) ówczesny menadżer hotelu wrócił z polowania z przyjacielem pod wpływem bardzo dobrej whiskey, jeszcze w zabawowych nastrojach.  Postanowili wpuścić  kaczki, których używali jako wabiki  do hotelowej fontanny. Kaczki okazały się wielką atrakcją, więc zatrudniony został trener, który nauczył kaczki wychodzić z windy i biec prosto do fontanny.  Pokaz odbywa się dwa razy dziennie.Niezła atrakcja? Dzieciaki piszczą z radości.

Muszę przyznać, że Ameryka potrafi zadziwić. Oczywiście dookoła lobby znajdują się sklepy, w których można kupić wszystko z kaczkami. Biznes się kręci. Chociaż to konsumpcyjne podejście jest trochę męczące. Staramy się temu nie poddawać.

Impreza

Atmosfera świąteczna rozwija się pełną z parą. Mamy pierniki, mamy ozdoby, byliśmy na paradzie.

 

Ale mam też już za sobą, kolejne doświadczenie. Po raz pierwszy uczestniczyłam w firmowej świątecznej imprezie. Firma mojego męża zaprosiła, znajomy Hiszpan, którego żona wyjechała powiedział, że zaopiekuje się naszymi dziećmi, więc jedziemy. Ja oczywiście pytam jakie stroje? Przypominam, że kontener jeszcze nie dotarł, więc mam tylko tyle ile każdy zmieścił w swojej w walizce. Chodzę w tych rzeczach już 5 tygodni na okrągło, więc trochę mi się znudziły. Odpowiedź odnośnie stroju jest niepokojąca. Kobiety zazwyczaj sukienki, mężczyźni garnitury, ale będzie bardzo różnie. Podjęliśmy próbę, żeby ubrać się elegancko, pojechaliśmy do sklepu. Pierwszy, niedaleko od mieszkania jest TJ max.

Teraz znienawidzą mnie wszystkie czytające kobiety.

Jest np. elegancka piękna czerwona sukienka Calvina Kleina za 20 $.

Wybieramy rzeczy, ale nie jest tak dobrze. Oczywiście mam problem z rozmiarówką. Jest tylko amerykańska. Nie mam pojęcia co ma wziąć. Arek sobie jakość poradził, ja robię pierwsze podejście, za duże. Kolejne wybrane rzeczy. Też nie trafiłam z rozmiarem. Jak pomyślę, że musiałabym jeszcze wybrać buty, a widzę już minę mojego kochanego męża, który jest gotowy od 15 min, to rezygnuję z tych zakupów. Założę coś co mam, a tutaj na spokojnie przyjdę sobie na spacer i nie będę miała stresu czasowego.

 

Jedziemy. Impreza zaczyna się o 18. Jesteśmy punktualnie i prawie pierwsi. Czeka na nas wielka pusta sala z okrągłymi stolikami i miejscem do tańczenia. Po woli schodzą się goście. Bardzo żałuję, że nie mogłam zrobić wam zdjęć, ale rozrzut, jeżeli chodzi o stroje jest niesamowity. Na jednym biegunie są najbardziej dopracowane czarnoskóre kobiety. W długich sukniach prawie balowych z fryzurami jak na wesele, a na drugiej amerykańscy południowi mężczyźni w koszulkach, dżinsach i oczywiście bejsbolówkach na głowach. Nie myślcie, że zdejmują te czapki jak siadają do elegancko nakrytego stołu.

Najbarwniejszy jest miły starszy pan, który do daszka czapki ma przyklejoną taśmą klejąca gałązkę jemioły. Pomysłowy.

 

Zaczynają się tańce. Okazuje się, że na parkiet, ale tylko przy określonych piosenkach wychodzą grupki czarnoskórych kobiet i tańczą układy, takie jak na kowbojskich filmach. Jednak jestem w szoku, wygląda to niesamowicie. Jest chwila przełamania i do jednego z tych tańców dołącza jasnoskóra (jak mówi moja córka Tosia) znana mi już Boni. Lecę, będę tańczyła. Umiem.

Skok w przód, skok w tył, gibanie się w prawo, potem w lewo, prawa lewa wolno prawa lewa szybko i  znów skok. Czad.

 

Jeszcze ostatnia niespodzianka wieczoru. Loteria. Miłe panie wyczytują zwycięzców. Wygrywa ¼ Sali. Nasza nagroda to karta podarunkowa o wartości 25$ na zakupu w naszym sklepie spożywczym. I co macie takie przeżycia?  

Parada

Świąteczna parada to kolejna nowa świąteczna tradycja. Zapowiedziana na sobotę lub w niedzielę, jeżeli w sobotę będzie padało. Taka była oficjalna informacja. Podoba mi się to. Nic na siłę, więc podane są 2 daty.

Policja obstawiała ulicę już od rana i wszędzie były porozmieszczane informacje na tablicach w jakich godzinach ruch będzie zamknięty. Obserwujący zaczęli gromadzić się już godzinę przed rozpoczęciem zajmując najlepsze miejsca. Wielu było bardzo profesjonalnie przygotowanych. Krzesełka, koce, napoje…. Miejsca jest naprawdę dużo.

My zajmujemy miejsce na łuku. Jesteśmy bardzo dobrze chronieni przez policję.

 

Zaczyna się parada. Pierwszy jedzie samochód policyjny i szeryf. Najważniejsza osoba w mieście. Potem wszystkie szkoły, przedszkola, kluby sportowe, skauci, cheerleaderki. Zaskakujące jest to, ile różnych osób prezentuje się na paradzie w tak małym mieście. Po dwóch godzinach poddajemy się. Najfajniejsze są orkiestry. Poziom orkiestr szkół jest niesamowity, mają taką moc, że za każdym przejściem mamy gęsią skórkę. Na początku w większości idą jeszcze osoby z flagami. Niesamowite wrażenie. Mieliśmy nawet pomysł, żeby iść razem z orkiestrą, ale dzieciaki się nie zgodziły, bo większość przechodzących częstowała cukierkami, czyli rzucała cukierkami w dzieciaki, które co chwilę staczały totalną walkę.

Byli jeszcze: weterani na wózkach, stajenka z muppetami, wszystkie ważne osoby w mieście, stare auta, strażacy, kościoły, firmy budowlane….

Mieliśmy swój zimowy kolędowo świąteczny korowód.

Soul Fish i Huey’s

Mamy już swoje ulubione miejsca jedzeniowe w Germantown.

Pierwsze, które nas zachwyciło smakowo, to Soul Fish Cafe. Można tutaj zjeść suma na kilka sposobów. Karta jest krótka, jak w większości tutejszych knajpek, jedzenie proste, w pysznej lekko pikantnej panierce, smażone na głębokim tłuszczu, więc wydawałoby się, że ciężkie, ale nie jest tak. Nie wiem, jak oni to robią.

Knajpka jest fajna między innymi dlatego, że podkreśla lokalny charakter, chociaż jest to sieciówka. Na ścianach wiszą zdjęcia z połowów, własnoręcznie wykonany sum. To miejsce nie jest bezosobowe.

W wielu miejscach dzieci dostają swoje menu, które zazwyczaj jest też kolorowanką. Dania z karty dla dzieci zazwyczaj są naprawdę tanie, ale nie wszędzie są dobre i wystarczająco duże dla 9 latki. Soul Fish zachwyca. Zwykłe dania kosztują ok. 12 -14 $, a dziecięce 5 -6 $ a porcje są prawie takie same. Więc akurat tutaj wykorzystujemy sytuację i Amelka też załapuje się na dziecięce menu. My bierzemy różne dania i następuje tradycyjna wymiana pożywienia.

 

W Amerykańskich knajpkach trzeba jednak pamiętać, że do ceny z menu zostanie doliczony podatek ok. 10 % i napiwek. Który jest praktycznie obowiązkowy i dość wysoki. Na rachunku często są podpowiedzi i jest to 15, 18 lub 20 %. Więc cena końcowa rośnie dość znacznie.

 

Drugą knajpką jest Huey,s, obecnie cudnie przystrojony na święta. Ma atmosferę trochę irlandzkiego pubu, a hamburgery tam są niesamowite. Ma też tradycję. Każdy hamburger przebity jest wykałaczką, którą można spróbować wbić w sufit wydmuchując ją przez słomkę. Ta sztuczka wychodzi tylko Arkowi i to nie zawsze. Nasze wykałaczki wykonują lot koszący. Trzeba bardzo uważać, żeby nie trafić komuś do talerza. Niektórzy śmiałkowie celowali między śmigła wiatraka na suficie i jak widać kilku się powiodło, ale wyobrażam sobie te latające wykałaczki, które trafiły w obracające się śmigło. Raz w roku. Nie wiemy jeszcze, kiedy. Goście typują, ile jest wykałaczek. Wszystkie są zbierane i ten kto był najbliżej trafienia dostaje nagrodę. Fajne nie?

Znacie jakieś knajpki z takimi fajnymi tradycjami?

Ja znam jeszcze jedną, ale to na Starym Kontynencie. Moi znajomi winotekę pod Rzymem w której kelner chodził między stolikami i grał na trąbce, przy czym zaglądał w oczy co ładniejszym klientkom. Klient mógł postawić szoty całej załodze i wtedy rozlegał się dzwonek. Wszyscy z obsługi podchodzili do baru (nawet kucharze) i dodawali sobie energii do pracy. Był też rowek, który przebiegał przez cały kamienny blat baru i podłogę, aż do drzwi, czasami wlewali tam mocny alkohol i zapalali. Niesamowite wrażenie. (Lida i Andrea pozdrawiam was bardzo)

Szykujemy się do świąt

No to mamy już ozdobę na drzwiach. Światełka kupione. Nawet zawieszone.

 Będziemy piekły pierniki.

Jedziemy na zakupy. Mąka i miód są. Cukier brązowy z przypraw cynamon i chilli, będę robiła mix, no i proszek do pieczenia. Kupiłyśmy też blaszki, foremki, papier do pieczenia dostałam od Marty. Amerykanie czasami jak coś jest w promocji to kupują to bez opamiętania. Marta rozdawała papier do pieczenia, bo stwierdziła że ma zapas do końca życia.

Zagniatamy na cztery ręce ciasto. Dziewczyny oczywiście pomagają. Pod koniec zagniatania okazuje się, że zapomniałyśmy o kakao (już drugi raz nie zagniatam) i o wałku do ciasta. Arek został wysłany do sklepu. Ciasto odpoczywa. Wałek mamy. Produkcja taśmowa. Są pierwsze pierniki. Próbujemy. Jakby słonawe. Co to może być przecież nic nie dodawałyśmy!!!!!! Sprawdzamy wszystko. Proszek do pieczenia jest słony na maxa, a Tosia szczodrze sypnęła pełną łyżeczkę. Dużo lukru i będzie dobrze, albo będziemy udawały, że to jak ze słonym francuskim karmelem. Sól tylko dla podbicia smaku J

20161204_180804 20161204_180807 20161204_180816 20161204_180823

Za to przybory do dekorowania kupiłyśmy świetne i dekorowanie idzie na super. Mamy zajęcie na kilka wieczorów.

20161204_204625 20161204_204632 20161204_204635

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ…

Przepisy, drogi i to co po nich jeździ to materiał na osobną książkę, ale ja uczynię tylko krótki wpis, żeby was nie zamęczyć.

Po pierwsze prawo jazdy. W Stanach, z naszym prawem jazdy można jeździć pół roku. Niby długo, ale żeby ubezpieczyć kupione tu auto trzeba mieć amerykańskie prawo jazdy, bo inaczej opłaty są bardzo wysokie. Więc jak ktoś potrzebuje kupić auto to musi się sprężać. Ja na razie się uczę (i bardzo boję się tego amerykańskiego egzaminu). Więc na razie relacja męża, który jest farciarzem i zdał dzisiaj.

 Pierwszy raz do wydziału komunikacji poszedł jeszcze w listopadzie, chciał tylko sprawdzić jakie dokumenty są mu potrzebne, żeby podejść do egzaminu. Wszedł, wypełnił formularz, pani zrobiła mu zdjęcie, sprawdziła wzrok i powiedziała, że ma wszystko więc może iść do kabiny nr 2 i napisać test na komputerze. Szok, ale poszedł. Bardzo dużo pytań dotyczyło lokalnych kar, więc oczekiwań nie miał dużych. Wrócił do pani, która już prawie umawiała go na jazdę, ale sprawdziła, że jednak nie zdał. Na 27 pytań miał 20 dobrze, a trzeba mieć 24. Kolejny raz może podchodzić najwcześniej za tydzień. Za egzamin trzeba oczywiście zapłacić. Ile? 2 dolary! Czad!

Pani pokazała mu aplikację do nauki. Przez cały miesiąc codziennie zakuwał i udał się kolejny raz. Nie brał już wszystkich dokumentów, bo myślał, że już są w systemie. Błąd. Za każdym razem procedurę rozpoczynają od nowa. Więc wymagają wszystkiego. Najważniejsze dokumenty tutaj to prawo jazdy, numer ubezpieczenia społecznego i potwierdzenie zamieszkania. Wrócił po umowę najmu i pojechał z powrotem. Procedura od nowa. Formularz, zdjęcie, egzamin. Zdał teorię (tym razem 25 na 27), ale na jazdę musiał umówić się kilka dni później. Pojechał, znów zdjęcie. Zdał egzamin. Ale było zimno, więc na zdjęciu w prawie jady ma czerwony nos jak Mikołaj. Czas przedświąteczny więc zgadza się. Z urzędu wychodzi z prawem jazdy. Na razie w wersji papierowej, taka sama plastikowa przyjdzie pocztą. Koszt całkowity to 30 dolarów! Jak sam powiedział w Ameryce prawo jazdy to administracja w Polsce to gruby biznes!

 

A teraz trochę o teorii i zasadach. W USA można skręcać w prawo na czerwonym świetle, chyba, że jest tabliczka z napisem, że nie można. Czasami nad jednym pasem jest napis, że można nim jechać tylko jak jest więcej niż jedna osoba w aucie, albo więcej niż 2. Można przekraczać ciągłą linię, jak zjeżdża się na środkowy pas, żeby skręcić w lewo. Ten sam pas służy pojazdom jadącym z naprzeciwka, też skręcającym w lewo, więc trzeba uważać. Zarówno w pytaniach egzaminacyjnych, jak również w komunikatach wyświetlanych nad drogami pojawia się bardzo dużo idiomów i nazw własnych, więc trudno zrozumieć na początku o co chodzi. Np. swoją nazwę ma zdarzenie drogowe, podczas którego zahaczasz rowerzystę przy skręcie w prawo. Jest to prawy hak.

 20161204_103643 20161204_103652 20161204_104521 20161204_104643_002 20161204_125032 20161204_125040 20161204_125048 20161204_125133 20161204_125137 20161204_125151

Oj jeszcze dużo nauki przede mną.

 

Kolejną ciekawostką są tiry, które tu jeżdżą. Wyglądają jak na reklamie Coca- Coli. Mają ścięty przód. Wszystkie. Ładne są. (pomyślicie, że zwariowałam).

20161204_103734 20161204_103724

No i drogi, których nawierzchnia czasami nie jest idealna, ale szerokość dróg poraża. Czteropasmówka koło nas to prawie droga osiedlowa. Dojazdowa do Memphis ma chyba 4 pasy w każdą stronę, ale są takie szerokie, że naszych zmieściłoby się sześć.

Black Friday

Dzisiaj magiczny i osławiony Black Friday. Nie do końca jesteśmy do niego przygotowani. Okazuje się, że niektóre sklepy otwierają po północy, w innych trzeba mieć dodatkowe kupony, wydruki. Naszym celem są dzisiaj laptopy, bo bardzo zależy nam na łączności ze światem. W sklepie kolejka przed wejściem, ale bez afer. Spokojnie po otwarciu sklepu wszyscy wchodzą do środka, w większości uzbrojeni w kartki, gazetki, wiedzą co chcą i po wejściu każdy idzie do swojego produktu (czasami łapią po 2,3 rzeczy, także np. telewizory). My błądzimy przy półkach z laptopami. Te najwięcej przecenione zostały wykupione o północy, ale coś wybierzemy.

20161125_075807

Początki w Stanach nie są łatwe. Trzeba przejść wiele procedur i zazwyczaj wszystkie po kolei, trudno jest coś przyspieszyć. Wiza, konto, ale bez karty kredytowej, bo do tego potrzebny jest numer ubezpieczenia społecznego, więc wniosek o numer, czekamy. W większości miejsc, gdzie podpisuje się na coś umowę, sprawdzają rating kredytowy, którego oczywiście nie mamy bo… W wielu miejscach wymagają lokalnego dowodu tożsamości, czyli prawa jazdy. Trzeba zdać egzamin. To jeszcze przed nami.  Za pół roku życie powinno okazać się prostsze.

Wracamy do piątkowych zakupów. Przy kasie okazuje się, że płatność tylko kartą kredytową – nie mamy, lub czekiem – nie działa, nie wiemy czemu. Pan grzecznie nam wszystko odkłada i jedziemy po gotówkę. Uffff. Udało się.  Kupując cokolwiek w US trzeba pamiętać, że przy kasie do ceny podanej na półce zostanie doliczony podatek, więc warto sprawdzić jaki jest w danym Stanie, żeby obyło się bez niespodzianek.

Jedziemy po telewizję i internet. Pytanie pierwsze. ID? Nie mamy, ale działa wiza. Pytanie drugie. Rating? Nie mamy. Trzeba zapłacić 350 $ za instalację i brak ratingu. Trochę boli, ale chcemy żyć normalnie i mieć kontakt ze światem. Pół roku oczekiwania to za dużo.

Dopada nas zmęczenie więc na doładowanie akumulatorów jedziemy coś zjeść. Chili’s. Obsługa jak zwykle bardzo uprzejma. Zamawiam żeberka. Pyszne, ale trochę mało. Za średnie danie lunchowe płaci się od 10 do 15 $, plus oczywiście podatek i napiwki.

Oszołomiona światem zapominam robić foty knajpek, w których jemy i pysznych potraw, ale obiecuję –

poprawię się.

Po kilku dniach pojawia się pan, który montuje nam internet. Trwa to 2,5 godziny…. Przecież nikomu się nie spieszy. Wszystko działa, ale instalacja jest zaskakująca. W Polsce to by nie przeszło. Nasz internet to dość spora skrzynka (którą na szczęście mamy w sypialni) podłączona do 3 gniazdek. Co ja mam z tym zrobić? Jak to zasłonić?

20161204_160047

 

Decyzja. Jadę.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo szybka i jakby po za mną. To się po prostu zdarzyło. Tak więc: mój mąż pojechał do pracy, córki do szkoły, a ja jeszcze nie wiem po co, ale wiem, że bardzo dużo zostawiłam w Polsce. Są osoby i moje “rzeczy” za którymi tęsknię tak, że aż boli.  Przyznaję, że jest też kilka rzeczy, od których uciekłam. Moje życie zmienia się tak bardzo, że staje się nierzeczywiste.

 

Pakujemy kontener. Cały nasz dobytek zobaczymy już na miejscu, za kilka tygodni. Od tej chili żyjemy „na walizkach”, czasami w spartańskich warunkach.

 kontener

Ja, zawsze w biegu, pracująca na najwyższych obrotach, ciągle w rozjazdach, biegająca na wszystkie dodatkowe aktywności, zawsze w otoczeniu znajomych i przyjaciół zostaję sam na sam z sobą i z moją rodziną. Kocham ich bardzo, ale dociera do mnie, że czas jaki do tej pory spędzałam tylko z nimi był na prawdę rzadkością a teraz są oni i ja. Zobaczymy jak to będzie.