Archiwum: #wiosna

Wielkanoc

Dla nas już tak naprawdę po, a wy jeszcze jeden dzień będziecie się objadać.

Przygotowania do każdych tradycyjnych świąt tutaj, to zawsze będzie wyzwanie, ale bardzo staramy się mu sprostać. Jako że, w USA poniedziałek to już nie święta, żaden Śmigus Dyngus, nie ma lania wody, to nastawiałam się tylko na jeden dzień świętowania, również spożywczo.

Moja rodzina ma kilka ulubionych potraw śniadaniowo – wielkanocnych ale przygotowanie ich tylko po to żeby zjeść raz to za mało, przygotowałam tyle, że mogliśmy jeść cały dzień i na koniec możemy powiedzieć, że jesteśmy usatysfakcjonowani.

A więc były. Jajka faszerowane do których farsz robię z żółtek, wędliny, sera, rzodkiewki i koperku z majonezem i musztardą, więc było prawie łatwo.

Zasmażane pieczarki faszerowane. Tutaj pojawiły się trudności, bo są dwa rodzaje pieczarek białe i ciemne i nie wiedziałam które wybrać, więc spróbowałam obu. Ciemniejsze lepsze, z farszem z tychże grzybów, cebulką, jajkiem i mozzarellą. Udało się, chociaż na koniec panieruję je w bułce tarce i amerykańska okazała się być przyprawiona więc były ciut za słone, ale dziewczyny powiedziały, że ok.

Sałatka z korniszonami zamiast ogórka kiszonego, ale reszta bez zmian. Korniszony też wyszukane, bo standardowe amerykańskie są słodkie, więc mam już znalezione jedne niemieckie i one są jak polskie.

Wędlina, z tą był duży problem, ale udawaliśmy, że smakuje jak nasza.

Biała kiełbasa po upieczeniu i spróbowaniu wylądował w koszu, bo nie udało się oszukać samych siebie, że przypomina naszą, była po prostu paskudna.

 Hitem dla mnie była ćwikłą z chrzanem, bo nie znalazłam ani ćwikły, ani chrzanu luzem. Okazało się, że nie doceniłam mojego męża, który wpadł na pomysł, że wasabi to też chrzan, więc kupił buraczki i wasabi i była ćwikła po japońsku.

 

Babki były ok. i w końcu mogłam piec dwie razem bo w moim przeogromnym piekarniku mieszczą się na jednym poziomie, mazurek zyskał uznanie rodziny, dziewczyny upiekły ciasteczka maślane i teraz chyba bardzo się cieszę, że to tylko jeden dzień, po dwóch miałabym duże problemy, a tak jutro 8.30 siłownia z moją portorykańską koleżanką i mam nadzieję, że wejdę we wszystkie swoje ciuchy.

 

Aaaaa zapomniałabym napisać, że odwiedziliśmy Kościół Polski i mieliśmy święconkę i ulegliśmy tradycji amerykańskiej, że zamiast zająca, który przynosi prezenty, było szukanie jajek. Czy mi się dobrze wydaje, ze w niektórych regionach Polski też jest taka tradycja?

 

six flags

Muszę przyznać, że bawimy się tutaj trochę więcej niż w Polsce i zwiedzamy, kiedy tylko się da. Tym razem padło na Saint Louis. Całą sobotę postanowiliśmy spędzić w parku rozrywki Six Flags. Dzieci oczywiście w siódmym niebie. Muszę powiedzieć, że samo miejsce nie wyglądało zachwycająco, widać po nim wiek, ale przeżycia mocne. Pierwsza kolejka, po przejechaniu której moje dzieci zapewniały mnie, że jest zupełnie spokojna przyprawiła mnie prawie o zawał, postanowiłam więc być ostrożna.

Następna wyglądała dość nobliwie, cała z desek, więc musi być spokojnie. Aaaaaaaaa jak to możliwe, żeby coś poruszające się po konstrukcji z desek rozwijało taką prędkość. Ledwo żyłam. Stałam się jeszcze bardziej podejrzliwa.

Kolejne kilka atrakcji spędziłam na pilnowaniu plecaków mojej rodziny, która bawiła się świetnie. Ja natomiast mogłam robić dla was zdjęcia, więc przynajmniej na coś się przydałam.

W zamian za to, że byłam taka miła dla mojej rodziny zostałam na koniec z opalenizną robotniczo – chłopską, czyli, jak zdejmę koszulkę, to mam wrażenie, że cały czas mam ją na sobie. Ale pogoda cały dzień była cudowna, więc nie narzekam.

 

 

Odkryłam jeszcze ze dwie atrakcje dla siebie. Kolejka dla dzieci i łańcuchowa na wysokościach to było coś, co moje serce i głowa mogły przetrwać.

 

krokodyla daj mi luby

Planując wyjazd do Nowego Orleanu moja rodzina sporządziła 2 listy. Pierwsza – co chcemy zobaczyć, druga – co chcemy zjeść. Nie wiem na które przeżycia bardziej czekaliśmy, ale obie listy zostały zrealizowane.

 Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spróbowania słynnych kanapek Po- Boy w polecanej w przewodnikach knajpce Liuzza’s. Okazały się rekordem świata. Niby zwykła francuska bagietka z krewetkami i warzywami, ale wszystko wyśmienite. Pieczywo chrupiące, krewetki świeże, pyszny sos. Tanio nie było, ale smakowało niesamowicie. Można spróbować zrobić w domu.

 

Kolejnym punktem programu były słynne beignets, słodkie puszyste kwadratowe pączki posypane dużą warstwą cukru pudru. Jesteśmy szczęśliwe, całe w cukrze. Chyba trzeba będzie to wybiegać

 

Prawdziwą nowoorleańską jambalayę z kiełbaskami andouille spróbowaliśmy czekając na paradę. Była ok, ale ja często gotuję jambalayę w domu i jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego smaku. Ta oryginalna była cięższa, bardziej paprykowa i jakby wędzona. Oczywiście chcemy spróbować wszystkich owoców morza, bo tutaj są świeże i wyśmienite. Przed znanymi knajpkami w centrum ciągną się długie kolejki, dlatego my wybieramy te na uboczu, ale czasami i tak musimy poczekać na stolik. Średni czas oczekiwania – pół godziny, w Polsce raczej poszukalibyśmy innego miejsca, ale zaczynamy się chyba przystosowywać do nowej rzeczywistości. Przemiał jest niesamowity. Nasze serce podbija talerz dla dwojga, który spokojnie starczyłby dla naszej czwórki. Ostrygi, krewetki, krab, ryby. Wszystko godne powtórzenia. Pierwszy raz próbowałam ostryg i zgadzam się z teorią, że „smakują morzem” to jest niesamowite.

 

Wracając z królestwa tabasco namierzyliśmy knajpę u Dona, gdzie Arek dopchał się krewetkami przygotowanymi w sposób tradycyjny, czyli deep fry, a my spróbowałyśmy nowości. Krewetki faszerowane, okazały się tak naprawdę krewetką w farszu. Pyszne, chodź trochę tłuste, chociaż z nazwy grillowane. Amelia zrezygnowała z dania głównego i zamówiła dużą miskę gumbo. Które było kolejnym daniem na naszej liście. Amelia rzuciła się na zawartość talerz, ale po chwili zastygła z dziwną miną. Zupa nie wygląda zachęcająco, ale próbujemy o co chodzi. Smak okazuje się bardzo nie nasz. Ale naprawdę BARDZO. Podejmujemy jeszcze próbę wyłowienia kilku kawałków mięsnych i rezygnujemy z konsumpcji. Podzieliliśmy się z załamanym dzieckiem naszymi daniami, na szczęście starczyło dla wszystkich.

Jeszcze kilka ładnych dni hasło gumbo, wywoływało u nas salwy śmiechu. Co jemy jutro? Gumbo 🙂

 

Ostatnią jedzoną przez nas ciekawostką były prażnki z aligatora, które znaleźliśmy ostatniego dnia naszego pobytu. Generalnie nie polecam. Kilka kęsów było ok, to znaczy dawały się pogryźć, ale pozostałe były tak żylaste, że poddaliśmy się dość szybko.

 

 

Wiemy już, że uwielbiamy kuchnię Nowego Orleanu, ale kilku dań będziemy unikali.

aligatory i tabasco

Okazało się, że w okolicach Nowego Orleanu jest co zwiedzać. Tereny dookoła dość dzikie, składają się głównie z bagna. Ale czasami na bagnie zdarza się wyspa, jak na przykład ta na którą jedziemy. Nazywa się Avery Island i jest królestwem Tabasco. Plan jest taki. Zwiedzimy fabrykę a potem Jungle Gardens który ją otacza. Miejsce jak na wyspę przystało jest dość odludne.

Zwiedzanie fabryki odbywa się bez przewodnika, ale wszystko jest super oznakowane. Pierwszym przystankiem jest „miejsce pamięci” gdzie znajdują się wszystkie gadżety związane z tabasco. Można obejrzeć filmy o produkcji, zobaczyć urywki filmów, w których było pokazane tabasco i stare reklamy. Przechodzimy do kolejnych lokalizacji i możemy zobaczyć sadzonki papryk, beczki, w których przez 3 lata fermentują papryczki. Następnie mieszalnię, bo papryka mieszana jest z octem i innymi przyprawami. Możemy, z zza szyby oczywiście, zobaczyć linię produkcyjną, na której butelkuje się i pakuje różne rodzaje tabasco. Świetne miejsce a przy tym bardzo ładne, zupełnie nie jak większość fabryk. Świetnie utrzymane piękne budynki i niesamowite ogrody dookoła.

 

Na terenie wyspy znajduje się dom właścicieli i piękny ogród, którym ze względu na wielkość spokojnie mogą się podzielić ze zwiedzającymi.

Zwiedza się autem, co jakiś czas przystając na małych parkingach i wtedy można zrobić pętelkę na nogach, nie za dużo tego chodzenia. Za dużo ruchu mogłoby zabić przeciętnego Amerykanina.

Co jakiś czas widzimy znaki „uwaga aligatory”, więc chodzimy dość ostrożnie. Okazuje się, że faktycznie są, ale tylko małe, ale i te budzą respekt. Jeden syknął na mnie i pomimo tego, że stałam 2 metry od niego pisnęłam ze strachu. Kolejny punkt zaliczony. Widziałam aligatora „na żywo”, bez klatki. Żyję Hurrra.

Piękne kwiaty, bardzo dużo ptaków i biegające sarny tworzą dość bajkowy widok.

Najgorętsze uczucia cały czas rodzą się w nas na widok dębów. Są niesamowite. Przeczą prawom fizyki. Konary które sięgają po kilkanaście metrów w bok są prawie tak grube jak pień. I wszędzie zwieszający się hiszpański mech. Czasami sceny jak z horrorów. Dobrze, że słońce świeci.

lans

Jako że pogoda sprzyjająca, to weekend wykorzystujemy na wyprawy w poszukiwaniu wiosny, a jest to o tyle przyjemniejsze, że jeździmy z Amelka na nowych rowerach. Zakup ich to oczywiście również była przygoda.

No więc po przeszukaniu internetu, bo wiadomo, że taniej, jednak decydujemy się na pójście do sklepu, bo dane podane przy opisie produktów są zdecydowanie nie wystarczające i boimy się, że przyjdzie nie to co powinno. W sklepie obsługa przemiła, pan wypytuje nas oczywiście gdzie będziemy jeździły, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze jest to żeby rower był piękny. To oczywiste dla wszystkich kobiet. No dobra, i żeby miał aluminiową ramę, bo nasze poprzednie stalowe rowery przyprawiały nas o zawał na myśl, że trzeba je gdzieś wnieść.

Z tych pięknych, pan opowiedział nam o dwóch. Jeden jego zdaniem to Europan Style, a drugi Beach Style. No właśnie widziałam je w internecie i wyglądają dziwnie. Co to? Rowery do jeżdżenia po plaży? Okazuje się, że nie, po prostu do lansu na nadmorskich promenadach. Ja będę lansowała się w lesie, bo oczywiście zakochałam się właśnie w tym. Amelia wybrała Europan Style, czyli po prostu przypominający rower holenderski, czyli kozę. Ale Europa Style brzmi lepiej. Znacznie lepiej. W ramach dokonywania wyboru mogłyśmy się oczywiście na nowych rowerach przejechać i po przygotowaniu ich specjalnie dla nas, (język marketingu zawsze obecny) możemy ruszać na wyprawy. Tosia oczywiście strasznie nam zazdrości i narzeka, że musi się poruszać na swoim starym odziedziczonym po siostrze stalowym rumaku, więc pewnie nie obejdzie się bez zakupu za jakiś czas trzeciego pięknego roweru. Ale na razie jesteśmy gotowe na wyprawy, szczególnie, że na szlaku rowerowym znalazłyśmy stację naprawy rowerów, na wszelki wypadek. Fajny pomysł.

Pieszo, rowerem, nieważne, ruszamy. Szukamy wiosny.

Jest. Cudna. Zawsze najbardziej cieszą mnie pierwsze wiosenne kwiaty, bo oprócz tego, że są piękne, są znakiem, że będzie radośniej. Podczas naszej wyprawy tym razem pieszej napotykamy kilka zaskakujących rzeczy. Próba dojścia do pobliskiego parku zakończyła się niepowodzeniem, bo albo nie było przejścia na drugą stronę ulicy, albo chodnik kończył się nam niespodziewanie.

Po drodze znalazłyśmy dowód na to, że ktoś bardziej niż my czeka na wiosnę. Pomalował sobie trawę na zielono!!!!! Nie mogłyśmy uwierzyć. Takie coś to tylko w Polsce w PRL- u i w filmach z tego czasu, ale nie na żywo w USA???? O rany.

wiosenne wyprawy

Zrobiło się dość wiosennie, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny dzień i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Zaakceptowany został pomysł wyprawy do ZOO. Słyszeliśmy, ze jest fajne więc, trzeba to ocenić naszym europejskim okiem. A, że moje dziewczyny, a zwłaszcza młodsza uwielbiają zoo, więc mamy porównanie, bo już kilka widzieliśmy.

Okazuje się, że wszystkie atrakcje są czynne od marca do października, teraz dostępna jest tylko część, ale i tak na parkingu stoi sporo aut.

Przy wejściu potwierdza się pierwsza różnica i jest to bardzo fajna opcja. W USA w większość tego typu miejsc jak muzea, ZOO, czy na akwaria można kupić roczną kartę członkowską. Za jednorazowe wejście do zoo zapłacilibyśmy 54 $ a karta rocznego wstępu kosztuje 99 $, więc oczywiście kupujemy kartę i przyjedziemy tu jeszcze nie raz.

Okazuje się, że będzie po co. ZOO jest olbrzymie, jesteśmy tam kilka godzin i nie dotarliśmy do wszystkich zakątków. Niektóre miejsca zatrzymują nas na dłużej. Jest też fajne urządzone, zwierzęta są dość blisko nas, część można zobaczyć przez plastikową szybę, więc przy odrobinie szczęścia można stanąć oko w oko z tygrysem. Część zwierzaków jest na wspólnym wybiegu, po kilka gatunków, więc czują się chyba bardziej jak w realu. Super były też koniki morskie, które wyglądały jak nakręcone zabawki. Nemo puścił do mnie oko. Tęsknię za nurkowaniem.

Jest kilka hitów. W budynku, gdzie są egzotyczne ptaki zbudowany jest kawałek lasu deszczowego i ptaki latają po całym obiekcie. Siedzą na gałęziach i można ich prawie dotknąć. W pewnym momencie czytamy tablicę z opisem gatunków i ptak żartowniś przelatuje mi i Tosi przed samą twarzą. Cha chaaa jest moc.

Bardzo lubię też akcenty lokalne w takich miejscach.  Jest i tutaj. Zbudowana została cała farma ze zwierzakami, więc przechadzamy się wśród kur, kaczek, owiec i koni, obserwując młyn wodny i całe otoczenie. Tutaj wszystkie zwierzęta można dotykać, więc co kawałek jest punkt mycia rąk. Fajne. Strefę tą kończy dom w stylu kolonialnym, poddajemy się wiec pokusie i siadamy z Arkiem na werandzie, na bujanych fotelach. Południowcy pełną gębą.

Ale miejsce, gdzie mogłabym siedzieć godzinami to Zambezia river. Fantastyczne miejsce, gdzie zakochałam się w hipopotamach, które na lądzie bardzo nieporadne pod wodą pokazują co potrafią. Duże przeszklenia w brzegu rzeki pozwalają nam podglądać te niesamowite zwierzęta. Biegam piszcząc ze szczęścia od okna do okna podążając za pływającymi stworami. Są cudne. Z trudem daję się odciągnąć. Przy wyjściu trochę koją mnie flamingi śpiące na jednej nodze, ale i tak hipcie wygrały.

Nie widzieliśmy też wielu wydarzeń organizowanych codziennie, jak nap karmienie żyraf, czy popisy gry na bongo w naszym ulubionym zakątku. Na pewno tu wrócimy i to nie raz.