Archiwum: #wyprawy ze smakiem

czerwono mi

Zapuszczając się coraz bardziej w te dzikie tereny (no dobra może wcale nie są aż takie dzikie, ale brzmi nieźle) dosłownie nadziewamy się na niesamowity znak. Wprawdzie czytałam wcześniej o tym miejscu, ale zdążyłam zapomnieć. A znak informuje nas, że znajdujemy się w miejscu niezwykłym. Wszystkie wody znajdujące się po prawej strony od tego punktu wpadają do Atlantyku, a wszystkie po lewej do Pacyfiku. Ale czad. Ogarniacie, nawet jak deszcz pada to kropelki spadają niedaleko siebie, ale pędzą do dwóch różnych oceanów. Jestem pod wrażenie, z lekka dochodzi do mnie, że zachowuję się jak wariatka, ale kto mi zabroni.

Jedziemy dalej, głowy na sprężynkach, bo wszystko dookoła jest mega ciekawe, i nagle dojeżdżamy do wielkiej czerwoności. Czuję się jakbym przeniosła się o tysiące kilometrów, bo jeszcze przed chwilą byłam otoczona zielonym lasem i ostrymi szarymi skałami a teraz nastała czerwoność i klimat praktycznie pustynny, no może czasami preriowy. Zmienność krajobrazu jest niesłychanie zaskakująca.

Zaopatrujemy się w mapę tych czerwoności. Park nazywa się Ogród Bogów i jak głosi tabliczka został przekazany przez prywatną rodzinę dla rozkoszy gawiedzi, której teren ma być udostępniany za darmo.

Zrobiliśmy tysiące zdjęć (oczywiście część wariackich) zachwycała nas każda czerwona skała. Kolory są naprawdę obezwładniające i bardzo ostre, oczywiście zmieniają się w zależności od tego czy są w słońcu czy w cieniu. Myślę, że bardzo ciekawe byłoby spędzić tam cały dzień i co godzinę robić zdjęcie jednej skałce, żeby zobaczyć, jak zmienia się jej kolor. Trzeba by tylko mieć kogoś donoszącego wodę, bo temperatury panują tam zdecydowanie pustynne.

Cały czas pełni wrażeń przenosimy się kawałek dalej, do kanionu, już nie czerwonego i moja odważna rodzinka decyduje się na wszystkie szalone rzeczy jakich można tam doświadczyć. Amelia i Arek na huśtawkę nad przepaścią a Tosia mniej trochę łagodniej, ale też kończy się wiszeniem nad przepaścią. Ja trzymając się za serce robię im zdjęcia.

po zmroku

Ładna pogoda jak się okazuje daje dużo możliwości. Ten weekend upłynął nam pod hasłem kina plenerowego. Piątek był bardziej dla dzieci, pokaz odbywał się na skwerze przy centrum handlowym, jak się okazuje, niewiele trzeba, żeby zorganizować coś fajnego. Było trochę atrakcji dla dzieci, aby im pomóc zabić czas w oczekiwaniu na odpowiedni stopień ciemności. Dzieciaki dostały też, ciastka, trochę słodyczy, dyski do rzucania. Z tymi ostatnimi było trochę problemów, bo co chwilę ktoś obrywał w głowę. Była też mała loteria na zachętę i wyobraźcie sobie, że wygrałam bon na 20 dolarów na zakupy w Macy’s. Do takiego kina to ja mogę chodzić. My wyposażyliśmy się w koce i było całkiem przyjemnie, ale większość była jednak krzesełkowo – leżakowa.

 

W sobotę w naszym parku można było zobaczyć „Powrót do przyszłości”, klasyka, więc oczywiście zapadła decyzja, że idziemy. Tym razem Arek nie odpuścił krzesełek. Objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu najwygodniejszych, bo kupić tylko ładne i tanie to każdy głupi potrafi. Znaleźliśmy cudnie wygodne z całym potrzebnym osprzętem, czyli kieszonkami na napoje. Oczywiście Arek ma taki z lepszymi kieszonkami i do tego dołożył sobie najlepszy kubek termiczny w całym sklepie – YETI, bo oczywiści był mu niezbędnie potrzebny do życia. Wszystkie inne są oczywiście beznadziejne.

 

Pogoda na spędzenie wieczoru na dworze była cudna. Księżyc świecił jak szalony. Zjechało się bardzo dużo ludzi. Oczywiście oglądanie bez jedzenia to nie oglądanie, więc nieopodal zaparkowały food tracki. Amerykanie jak zawsze z pełnym wyposażeniem, przygotowani do oglądania. W ważnych chwilach publiczność okazywała swoje zadowolenia. W kinie nie można być głośno, ale to nie kino więc były i brawa. Fajowo.

six flags

Muszę przyznać, że bawimy się tutaj trochę więcej niż w Polsce i zwiedzamy, kiedy tylko się da. Tym razem padło na Saint Louis. Całą sobotę postanowiliśmy spędzić w parku rozrywki Six Flags. Dzieci oczywiście w siódmym niebie. Muszę powiedzieć, że samo miejsce nie wyglądało zachwycająco, widać po nim wiek, ale przeżycia mocne. Pierwsza kolejka, po przejechaniu której moje dzieci zapewniały mnie, że jest zupełnie spokojna przyprawiła mnie prawie o zawał, postanowiłam więc być ostrożna.

Następna wyglądała dość nobliwie, cała z desek, więc musi być spokojnie. Aaaaaaaaa jak to możliwe, żeby coś poruszające się po konstrukcji z desek rozwijało taką prędkość. Ledwo żyłam. Stałam się jeszcze bardziej podejrzliwa.

Kolejne kilka atrakcji spędziłam na pilnowaniu plecaków mojej rodziny, która bawiła się świetnie. Ja natomiast mogłam robić dla was zdjęcia, więc przynajmniej na coś się przydałam.

W zamian za to, że byłam taka miła dla mojej rodziny zostałam na koniec z opalenizną robotniczo – chłopską, czyli, jak zdejmę koszulkę, to mam wrażenie, że cały czas mam ją na sobie. Ale pogoda cały dzień była cudowna, więc nie narzekam.

 

 

Odkryłam jeszcze ze dwie atrakcje dla siebie. Kolejka dla dzieci i łańcuchowa na wysokościach to było coś, co moje serce i głowa mogły przetrwać.

 

komu gadżecik

Kontynuacją tematu konsumpcjonizmu są gadżety. To jest niesamowite, ale czasami zaczynam się dziwić jak można robić pewne rzeczy korzystając z niespecjalistycznych narzędzi. Jak można mieszać czekoladę po prostu łyżką lub zgarniać ciasta z blaszki przypadkowym narzędziem, które nawinie się nam pod rękę.

Tutaj możecie kupić przyrząd wyspecjalizowany do wykorzystania go w jednej konkretnej sytuacji. Nie dziwię się już, że Amerykanki mają takie olbrzymie kuchnie. Muszą mieć miejsce na to żeby to wszystko pomieścić.

Za każdym razem jak jestem w sklepie wyskakuje na mnie jakiś fajny gadżet i zazwyczaj łapię się na tym, że zastanawiam się czy aby na pewno go nie potrzebuję. Po czym na szczęście w większości przypadków stwierdzam. Ogarnij się naprawdę dasz rady bez tego.

Kilka gadżetów

Łyżka do nakładania ciasta do mufinkowych foremek. Zawsze starczała mi łyżka. Znaczy byłam nieprofesjonalna.

 

Łyżka do mieszania czekolady z wbudowanym termometrem, żeby nie trzeba było używać dwóch rąk. Sprytne

 

Czy wydaje wam się, że możecie upiec ciastka bez specjalnej szufelki do zdejmowania ich z blaszki. Wstyd.

 

A może próbowaliście jeść awokado bez specjalnego narzędzia. To już całkiem dramat

 

Zdecydowanie wolę kroić warzywa na zupę siedząc, ale jak ktoś woli na stojąco. To proszę bardzo gadżecik.

 

A może zamiast szmatki do umyci kuchenki mikrofalowej ktoś chciałby angry mama. Czemu zaraz wściekła mam, a nie tato albo córka. Muszę ich pozwać. Czuję się obrażona.

 

 

Przepraszam za jakość zdjęć, ale trzęsły mi się ręce, bo zawsze czuję się jak czub, kiedy chodzę po sklepie i co chwilę wyciągam telefon i robię foty. Jak aresztują mnie za szpiegostwo przemysłowe, to będzie wasza wina. Proszę o paczki do aresztu.

Smacznie w Porto

Wszyscy jadąc do Porto dowiadują się, że najbardziej typowe potrawy regionalne to suszony dorsz i kanapka francesinha i to jest prawda, ale warto też próbować wszystkich innych wspaniałości.

Dorsz czyli bacalhau występuje we wszystkich postaciach i we wszystkich jest fantastyczny, pod warunkiem, że jest dobrze przyrządzony, a tak jest w prawie wszystkich knajpkach. Miejsce do jedzenia wybieramy na nos i oko, czyli zaglądamy ludziom w talerze, patrzymy jakie są porcje, czy ładnie wyglądają,  jakie są miny jedzących i jakie unoszą się zapachy? Ważne jest czy jest dużo wolnych stolików i oczywiście jakie są ceny. Jeszcze w Polsce spisałam sobie w telefonie potrugalskie nazwy wszystkich interesujących mnie potraw. A więc: małże, krewetki, ośmiornica, kalmary, różne gatunki ryb. Zdecydowanie przydało się, bo w mniej znanych miejscach obsługa często mówi tylko po portugalsku.

bacalau-a-bras  malze porto-233 porto-390

Bacalhau a bras to było nasze odkrycie jeszcze na wyjeździe w Lisbonie, za każdym razem jest trochę inny, odkrywa smaki, których nie znamy. Kolejna odsłona, tym razem związana z Porto nierozerwalnie to bacalhau a douro z dodatkiem krewetek i kawałkiem smażonego dorsza. Jest to danie, którym może najeść się każdy głodomór.

W małej knajpce na Vila Nova de Gaia odkrywamy proste danie z krewetek, które powala nas na kolana i wracamy tam przez dwa wieczory, jedząc krewetki nawet na deser. Nasze serce podbiła tam również bardzo przyjemna i szczera obsługa. Kelner mówi nam po cichu, po próbie zamówienia kalmarów, że kalmary nie, bo mrożone, ale krewetki super świeże.

porto-751

Najlepszą doradę znalazłyśmy na Rynku Bolhao. Przyniesiona świeżutka ,ze stoiska obok, prosta, grillowana z solą morską. Na deser, kilka kroków dalej kupiłyśmy: figi, marakuje, papaję. Żyć nie umierać. Potem w maleńkiej knajpce pyszne cafe pingalo i pastel de nata. Hmmm….

Porto w Porto

Przynajmniej w jedno popołudnie, (najlepiej nie weekend, bo wtedy jest za tłoczno) trzeba przejść na drugą stronę mostu. Trafiamy do dzielnicy Vila Nova de Gaia, która jest królestwem porto. Tutaj wzdłuż rzeki znajdują się miejsca do degustacji i piwnice wszystkich większych dystrybutorów porto. Koniecznie trzeba sprawdzić, kiedy możemy umówić się na zwiedzanie i przynajmniej w jednej piwnicy posłuchać o historii tego cudownego wina.

douro-1 douro

My wybrałyśmy się  na zwiedzanie do piwnicy Calem. Koszt 6 Euro zawierał w sobie półgodzinne zwiedzanie z przewodnikiem                   i degustację 2 rodzajów porto. Dowiedziałyśmy się bardzo wielu ciekawostek. Oczywiście nie zdradzę wszystkiego, ale pan przewodnik pięknie i naprawdę prostym angielskim opowiadał, skąd bierze się smak wina, w jaki sposób zatrzymywana jest fermentacja, jak robi się wino porto Tawny, a jak Ruby. Dlaczego leżakowanie wina odbywa się w piwnicach wzdłuż rzeki Douro, a nie na winnicach jak dzieję się chyba ze wszystkimi innymi gatunkami wina. Niesamowitą informacją było to, że co kilka lat wszystkie piwnice w Porto są zalewane przez rzekę, ale okazuje się, że nie jest to problemem. Dębowe beczki w których przechowywane jest wino są tak wytrzymałe, że wszyscy biorą sobie wtedy wolne i bez żadnego stresu czekają aż rzeka ustąpi.

calem

Delektując się pysznym winem, którego koszt za kieliszek (nie bardzo starego) to ok. 2 Euro, a butelka ok. 12 Euro, możemy przechodzić od winiarni do winiarni. Oczywiście nie byłybyśmy sobą gdybyśmy nie zapuściły się w piękne wąskie uliczki, szukając czegoś niezwykłego i udało się. Cudowna prawie pusta piwnica Real Companhia Velha podbiła nasze serca. Tam próbowałam najlepszego białego wytrawnego porto  i cudownego słodkiego Moscatela. Nie poprzestałyśmy na kieliszku tylko wyszłyśmy z butelką.

sandemaan porto-281 moscatel

Porto Subiektywnie

Portugalia to miejsce, które odczuwam każdą komórką mojego ciała. To po prostu miłość.

Przed każdym wyjazdem staram się poczytać  trochę o miejscu do którego jadę. Z przewodników czy wpisów internetowych dowiaduję się najważniejszych informacji o kulturze, największych atrakcjach turystycznych  i lokalnym jedzeniu. Planowanie podróży wprowadza w stan euforii i przedłuża cieszenie się podróżą.

ocean-i-ja

Zwiedzanie każdego miasta zaczynamy od sprawdzenia  komunikacji, ale Porto jest „do schodzenia”. Z komunikacji korzystałyśmy tylko po to aby dostać się nad ocean i na lotnisko. Potem  wyznaczamy sobie główne miejsca, które chcemy zobaczyć – reszta przyjdzie sama. Każdego dnia wieczorem myślimy gdzie wybierzemy się  następnego dnia. Plany oczywiście są często zmieniane, bo coś nas zachwyci i zajmie dużo więcej czasu, albo odwrotnie – pogoda też czasami płata figle, ale bez tego nie byłoby przygody.

W Porto mieszkałyśmy 200 metrów od Katedry Se, i Rua Santa Catarina – to  handlowa ulica  Porto. Dojście na piechotę  w dowolne miejsce w centrum nie zajmowało nam więcej niż 20 minut.

Moim zdaniem zwiedzanie należy zacząć od górnej części mostu Ponte de D. Luis I, jeżeli traficie na słoneczny dzień widoki są niesamowite.

z-mostu

Jak już zakochacie się w Porto, a jest to nieuniknione, można zejść schodami na dolny poziom i udać się na spacer wzdłuż rzeki. Po lewej stronie cisza i spokój, po prawej kawiarnie, restauracje i sklepy z pamiątkami. Piękne zapachy, kolory, dużo uśmiechów, ciekawe elementy architektury i wąskie uliczki. Odchodząc od rzeki trafiamy na plac Henryka Żeglarza, Pałac Giełdy i kościół św. Franciszka jedyny gotycki kościół w Porto. Niestety wejścia do Pałacu i Kościoła są płatne.

wiodok-na-douro

Odchodząc od rzeki można znaleźć prawie tajemne schody między budynkami i wejść na górny poziom gdzie znajduję się punkt widokowy Miradouro da Vitoria,  widok na rzekę i Katedrę SE. Tam też można odpocząć w maleńkiej kafejce, gdzie zmawiając cafe pingalo i pastel de nata płacimy ok.1,3 E. Można tam poznać wspaniałego właściciela, który mówi tylko po portugalsku, ale rozmawiamy z nim pół godziny i nie wiem jak, ale rozumiemy cześć z tego co mówi. Tłumaczy nam, że żeby przejść do toalety trzeba się schylić, bo on jest mały i jak budował to patrzył na siebie.

Porto subiektywnie

Porto subiektywnie

cafe-pingalo-pastel-de-nata

cafe pingalo i pastel de nata

W zależności od tego ile czasu będziecie siedzieli w kafejkach, barach, restauracjach tyle zostanie na zwiedzanie, czasami trudno zachować proporcje.

Kolejnym miejscem, które zachwyca jest Katedra SE, dotąd widziana tylko z daleka. Od strony rzeki trzeba się  trochę  do niej powspinać, z górnej części jest doskonale widoczna i bardzo łatwo ją namierzyć. W katedrze warto poświęcić kilka Euro i wejść na dziedziniec gdzie ściany zdobią  piękne azulejos i ciekawe zbiory muzealne, na szczęście nie za dużo turystów wybiera tę opcję więc można się zapomnieć i pooglądać wszystko na spokojnie.

katedra-se

katedra-se1katedra-se

Potem trzeba trochę zagubić się w Porto. Na dłuższą chwilę zawieszamy się po wejściu do Dworca Sao Bento, bo odbiera nam głos na widok cudownych azulejos. Idziemy ulicą Santa Caterina, zwiedzamy Targ Bolhao, gdzie oczywiście robimy przerwę na posiłek, Plac Aliados, a potem na azymut. Co jakiś czas znajdujemy piękne place, odkrywamy cudne budynki, bądź elementy architektury.

aliadosplac

W piątek i sobotę wieczorem warto wybrać się na Aliados i zobaczyć  jak bawią Portugalczycy, spokojne w dzień ulice zamieniają się w jedną wielką imprezę, Największy ruch zaczyna się koło 12 w nocy, więc do tego czasu możemy pooglądać Porto nocą.

porto-noca

widok-wieczorem

W najcieplejszy dzień naszego wypoczynku  warto wybrać się nad ocean. Większość przewodników poleca malowniczy kurs tramwajem, ale są one zazwyczaj bardzo zatłoczone i nie jeżdżą punktualnie, dlatego lepszym rozwiązaniem jest autobus. Ocean tchnie taką mocą, że cieszymy się jak dzieci, robimy setki zdjęć każdej fali, a potem odpoczywamy między skałami ciesząc się słońcem. We wrześniu plaże są prawie puste a pogoda cudowna. Na pożegnanie oceanu idziemy do latarni morskiej i na molo Felgueiras. Tam jesteśmy tylko my i ocean.

ocean-1

widok-ocean