Archiwum: #florida

oko w oko

 

Kilka dni temu wróciliśmy z przedłużonego weekendu na Florydzie. Muszę wam o tym napisać, bo cały czasz jeszcze emocje we mnie buzują. Wprawdzie opowiedziałam już kilku moim znajomym, bo nie dałam rady zatrzymać wszystkiego w sobie. Emocje dosłownie wylewają się ze mnie. Muszę przyznać, że piszę dla was, ale też dla siebie, bo okazuje się, że z czasem emocje blakną i jak czytam moje własne wpisy po dłuższej przerwie to często mnie zaskakują.

No więc, znajomi zaproponowali nam wyjazd na 4 dni na Florydę, 8 godzin od nas oczywiście odpowiedź musiała brzmieć: tak. To był strzał w dziesiątkę, bo oni lepiej znają wybrzeże i znaleźli dom do wynajęcia w spokojnej miejscowości, bez jednego hotelu, więc było zdecydowanie mniej ludzi niż w ostatnio odwiedzonym przez nas miejscu. Pogoda pomimo nienajlepszych prognoz była cudowna. Ciepło, słonecznie, nawet w nocy temperatura była bardzo przyjemna i nie było żadnego komara. Pierwszego dnia morze przywitało nas dużymi falami, więc dzieciaki (nie tylko) skakały, pływały, nurkowały w rytm szaleństwa. Drugiego dnia morze było już spokojniejsze, woda zrobiła się turkusowa i można było zacząć obserwować morskie życie.

 

Popołudniami napychaliśmy się świeżymi rybami i krewetkami na zapas, bo były niesamowite. Wprawdzie chłopaki codziennie wieczorem chodzili na ryby, ale wszystko wypuszczali do wody twierdząc, że rozmiary są niezadowalające. Dzieciaki miały ubaw, po zmroku biegały z czołówkami po plaży szukając krabów. Każdy znaleziony wzbudzał dzikie okrzyki zadowolenia. Sposób łowienia chłopaków wzbudzał trochę kontrowersji. Wchodzili z wędkami po szyję do wody, a to po szyję, to było dość daleko od brzegu, zarzucali i spokojnym krokiem wracali do brzegu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad konsekwencjami jak jeden z chłopaków poszedł również na poranne połowy i przyniósł do domu do spróbowania 4 rekinki.

 

Po tych połowach jak szliśmy na plażę, to każdy każdego przekonywał, że przecież na płytkiej wodzie nic nam się nie stanie i oczywiście po chwili szaleństwa w wodzie już były takie same jak wcześniej. W pewnym momencie chcąc uciec trochę od dzieci odpłynęłyśmy z koleżanką trochę dalej i gadałyśmy kołysząc się na falach. W pewnym momencie jej mąż krzyczy do nas. Płetwa za wami. Pośmiałyśmy się trochę i gadamy dalej. Ale jak ludzie zaczęli pokazywać palcami w naszym kierunku to zaczęłyśmy się rozglądać i zobaczyłyśmy płetwę wystającą z wody. No tak szybko, to jeszcze nigdy nie płynęłam. Bo płetwa była duża. Jak już prawie byłyśmy na płytkim to usłyszałyśmy wołanie, że to nie rekiny, tylko delfiny. Kolega nam tłumaczył, że delfiny mają lekko zaokrągloną płetwę, a rekiny ostro zakończoną. No dobra. Jak już stałam tylko po pas w wodzie to mogłam nie uciekać w panice, tylko naprawdę przyjrzeć się co to za płetwa wystaje z wody. To naprawdę były delfiny. Zaczęły lekko skakać, żeby pokazać nam się w całej okazałości. Nie mogłam oderwać od nich wzroku do czasu, aż zobaczyłam duży cień przepływający metr ode mnie. Dostałam zeza rozbieżnego, bo koło mnie pływały dwie wielkie manty. Już dawno nie czułam się tak blisko natury. To było coś niesamowitego.

 Popołudniu pojechaliśmy kawałek dalej na plażę znajdującą się na terenie parku. To było bardziej dzikie miejsce, z gniazdami żółwi, wydmami i dużą ilością ptaków. Chłopaki zaczęli powtarzać akcję łowienia z wchodzeniem po szyję do wody i jak wyciągnął z wody rekinka to adrenalina skoczyła nam dość znacznie. Wprawdzie rekinek był mały i odzyskał wolność, ale za chwilę nasz sąsiad wyciągnął metrowego. Ok kąpiemy się dalej, ale zdecydowanie bliżej brzegu.  

 

Wieczór przeszedł w noc cudownym zachodem słońca, następnie księżyc w pełni pokazał co potrafi i chłopaki w końcu złowili ryby które można było zjeść. Jest sukces i będzie kolacje.

To był niezapomniany wyjazd. Pierwszy raz delfiny na wolności i przebywanie z przyrodą, niesamowitą przyrodą naprawdę oko w oko sprawiło, że co jakiś czas piszczałam z radości i czułam się ja dziecko.  

A to moje laski wracające z podróży.

szalone emocje

Kolejny punkt programu naszych wakacji to odwiedziny w Universal Orlando Resort. Pierwszego dnia zwiedzamy Island of Adventure, a drugiego Universal Studio. Głównym punktem programu miały być atrakcje związane z Harrym Potterem i nie zawiodły one naszych oczekiwań, ale wszystkie inne też okazały się godne zobaczenia.

Ludzi przyjeżdża tu zylion, więc jest mega tłoczno, dość spore kolejki, ale pozytywne emocje jednak biorą górę.

Logistyka przygotowana. Na początek idziemy szybko do największych atrakcji, żeby były jak najmniejsze kolejki, bo godziny szczytu zaczynają się za godzinę. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się w Harry Potterowym Hogsmeade i Hogwarcie. Wszystko wygląda naprawdę jak w filmie, czujemy się oczarowani i zaczarowani. Przechadzamy się pięknymi uliczkami, zaglądamy do sklepów. Dziewczyny kupują sobie interaktywne różdżki, którymi w wyznaczonych miejscach można czarować.  Popijamy kremowe piwo, które ma faktycznie niesamowicie kremową pianę, kosztuje niestety jak wszystko tutaj bardzo dużo. Nie dajemy mu rady i połowa niestety ląduje w śmieciach, bo chcemy wejść do kolejnego sklepu. Hogwarts jest idealny, obrazy gadają i ruszają się, Albus Dumbledor wita nas w swojej komnacie a trójka głównych bohaterów przechadza się po korytarzach. Ostatnim przystankiem wizyty jest zakazana podróż. Niesamowita atrakcja, czujemy się jak byśmy brali udział w meczu quidicha, uciekali przed smokiem i zagubili się w zakazanym lesie.

Tak ja też jestem fanem Harrego Pottera. Nie wstydzę się powiedzieć tego głośno. Amelia jako największy potteromaniak wychodzi zapłakana ze szczęścia. Mi trzęsą się trochę kolana. Jest cudnie. Okazuje się, że technologia może zdziałać cuda.

 Drugi dzień Harrego Pottera to ulica Pokątna, Nocturn, sklep Freda i Georga, oraz Bank Gringota, w którym bierzemy udział w wielkiej ucieczce. Tym razem atrakcje zrobione są nawet 4D. Jedziemy szaloną kolejką do podziemi i przeżywamy atak Voldemorta. To jest coś. Znów muszę napisać, że wszystko jest zrobione genialnie z taką dbałością o szczegóły, że naprawdę można odlecieć.

 

Odwiedzamy również Jurassic Park, wszystkie dinozaury wokół nas żyją, są cudne i oczywiście straszą. Dużo emocji dają też pokazy Spidermana, Simpsonów, Transformersów i Facetów w Czerni. Nostalgię wywołuje podróż do świata ET. Ledwo żywa schodzę z rollercostera. Dzieci i mąż zachwyceni. Więc ok. Mumia przenosi nas do starożytnego Egiptu, oprócz emocji związanych z przygodą są też dodatkowe atrakcje w sklepie. Dziewczyny przebierają się w stroje, Tosia upiera się, że będzie jadła prażone pędraki. Ble. Ale ona zachwycona zajada. Chce, niech ma.

 

Jesteśmy ledwo żywi ze zmęczenia, były to bardzo intensywne 2 dni, ale emocje zostaną w nas na długo. Cała czas o nich gadamy, porównujemy. Co dla kogo było najlepsze, co najbardziej zaskakujące?

Szkoda, że nie mogę wam pokazać tego wszystkiego tak, jak my to widzieliśmy.

Z uśmiechem na twarzy

Poranny widok z naszego okna rozpoczął efekt całodziennego uśmiechu. Biała, piękna plaża, o poranku jeszcze dość pusta, z palmami, które robią niesamowity efekt na zdjęciach, zaczarowała nas.

 

Bay wach jak ze starego serialu wywołał nostalgię. Idziemy na molo, gdzie lokalne ptaki chyba są uczone jak pozować do zdjęć. Wcale się nas nie boją i są bardzo przyjazne.

 

Idziemy piechotą do Clearwater Marine Aquarium. Znamy je z filmów „Mój przyjaciel delfin 1 i 2”, przy oglądaniu których kręci mi się za każdym razem łezka w oku. Jedziemy na spotkanie z Winter i Hope, czyli delfinami których przygody kilka razy przeżywałyśmy jeszcze w Polsce. Ostatnio można było też zobaczyć akwarium w programie „Kobieta na krańcu świata”.

Winter, jest jedynym na świecie delfinem, który stracił płetwę ogonową i dla którego zrobiona została proteza. Historia jest niesamowita, aquarium również. Jest to miejsce, w którym się szanują zwierzęta, pomagają im i je badają, ale również pomagają wielu chorym i niepełnosprawnym dzieciom i dorosłym. Po sukcesie filmu miejsce jest doskonale przygotowane do zwiedzania, jest tam naprawdę wielu zwiedzających, ale wszyscy wolontariusze zwracają uwagę na to, że dzięki nim mogą się rozwijać i jeszcze lepiej działać. Pierwszym wolontariuszem na naszej drodze jest 75 letni sympatyczny i uśmiechnięty Polak, który w USA jest już od 72 roku.

Spędzamy tam chyba 3 godziny oglądając jak troskliwie opiekują się delfinami, podają im leki i badają je. Bardzo podobają się nam wielkie żółwie, małe manty, które można pogłaskać, akwaria z konikami morskimi. Głośny śmiech wywołuje nurek przebrany za Mikołaja, bo przecież jest okres świąteczny, chociaż, przy 28 stopniach na dworze zupełnie tego nie czujemy.

 

Wybieramy się również na misję statkiem, pływamy między wyspami i zatoką, podziwiając piękne widoki, całą drogę słuchamy o zwierzętach zamieszkujących zatokę meksykańską i oglądamy ciekawe okazy ryb, krabów i muszli. Przybijamy na chwilę do muszlowej wysepki i możemy zejść pochodzić w kółko i pozbierać muszle, chociaż te największe są w kawałkach. Mimo tego wyspa robi niezwykłe wrażenie. Gdyby nie ci wszyscy ludzie wokół nas, można by powiedzieć, że byliśmy na bezludnej wyspie, bo nikt jej nie zamieszkuje.

 

Jest super. Wracamy spokojnie do hotelu i idziemy na plażę, bo zbliża się zachód słońca. Cudownie miękki i ciepły piasek, setki mew i słońce pokazujące jakie potrafi wyczarować kolory. Setki zdjęć. Trzeba będzie coś wybrać, ale będzie trudno. Tosia oczywiście szaleje w morzu. Amelia z książką, Arek zadziwiony patrzy na nas, a ja nie wiem, gdzie się patrzeć. Jest pięknie, tylko wymazałbym tych wszystkich ludzi, wolałabym być tu sama. Chociaż nie ma głośnej muzyki i nawoływania sprzedawców.

 

Jest tu tak bajecznie i kolorowo, że wszystko wygląda jak kiczowaty przerysowany obrazek. Ale niesamowite jest to, że to wszystko istnieje. Przyroda jest niesamowita i wybiega daleko po za nasze oczekiwania i wyobrażenia.

No to w drogę…

No to wyruszyliśmy w naszą pierwszą dużą amerykańską podróż. Sama nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chyba nigdy nawet nie marzyłam o takiej możliwości. Wyjazd zaplanowany jest przede wszystkim dla dzieciaków. Miał to być super prezent świąteczny na poprawę nastrojów, bo jak rezerwowałam wszystko, 3 miesiące temu to myślałam, że aklimatyzacja moich dzieci będzie dużo trudniejsza.

Jedziemy autem, bo lubimy i przy okazji zobaczymy jeszcze kilka stanów po drodze. Byliśmy dzisiaj w pięciu. Tennessee, Missisippi Alabama, Giorgia i Floryda. To jest nasz cel. Drogi szerokie, do Atlanty były prawie puste, piękne ukształtowanie terenu, dookoła tylko zieleń, o tej porze roku trochę przygaszona. W nagrodę dostajemy piękny w schód słońca. Obwodnice Atlanty niestety zaskoczyły nas korkami i aż do Florydy były naprawdę tłoczno. Ale również ciekawie. Na drodze mijaliśmy np. przewożone domy.

Zgodnie z zasadą, że w Ameryce wszystko jest duże zaskoczyła mnie wielkość kamperów, i przyczep kempingowych, które były rozmiarów autobusów i w większości miały doczepione jeszcze samochody osobowe. Na Florydzie nawigacja pokazywała kilka wypadków i korki, przerzuciła nas więc na boczne drogi, które okazały się niesamowite. Wielkie połacie porośnięte dziwnymi drzewami, krajobraz taki, jakby zza krzaka miał wyłonić się aligator. I porozrzucane po tym pustkowiu niewielkie domki. Małe miejscowości, jak z filmów drogi Po raz kolejny poczułam się nierzeczywiście. Jak bym obserwowała kogo na ekranie telewizora. Udało nam się zobaczyć także zachód słońca i już w prawie kompletnych ciemnościach dojechaliśmy do Clearwater, czyli celu naszej wycieczki. Po drodze jeszcze jedna typowa scena.

Jedziemy spokojnie i nagle na sygnale, w naszą stronę pędzą 3 straże pożarne. Dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym zderzyły się 2 auta. Stoją tam już 3 wozy policyjne. Policjant wyskakuje na środek drogi zatrzymuje nasz pas i puszcza ruch z naprzeciwka. Nie mógł to być duży wypadek i musiał się darzyć zaledwie 2 -3 min. wcześniej więc obstawa aut ratowniczych bardzo nas zaskakuje. Nie widziałam w Polsce stłuczki, która wywołałaby taką reakcję, a tutaj jest to norma. Policja na drodze była naprawdę co kawałek i cały czas działała.