Archiwum: #friends

aligatory i tabasco

Okazało się, że w okolicach Nowego Orleanu jest co zwiedzać. Tereny dookoła dość dzikie, składają się głównie z bagna. Ale czasami na bagnie zdarza się wyspa, jak na przykład ta na którą jedziemy. Nazywa się Avery Island i jest królestwem Tabasco. Plan jest taki. Zwiedzimy fabrykę a potem Jungle Gardens który ją otacza. Miejsce jak na wyspę przystało jest dość odludne.

Zwiedzanie fabryki odbywa się bez przewodnika, ale wszystko jest super oznakowane. Pierwszym przystankiem jest „miejsce pamięci” gdzie znajdują się wszystkie gadżety związane z tabasco. Można obejrzeć filmy o produkcji, zobaczyć urywki filmów, w których było pokazane tabasco i stare reklamy. Przechodzimy do kolejnych lokalizacji i możemy zobaczyć sadzonki papryk, beczki, w których przez 3 lata fermentują papryczki. Następnie mieszalnię, bo papryka mieszana jest z octem i innymi przyprawami. Możemy, z zza szyby oczywiście, zobaczyć linię produkcyjną, na której butelkuje się i pakuje różne rodzaje tabasco. Świetne miejsce a przy tym bardzo ładne, zupełnie nie jak większość fabryk. Świetnie utrzymane piękne budynki i niesamowite ogrody dookoła.

 

Na terenie wyspy znajduje się dom właścicieli i piękny ogród, którym ze względu na wielkość spokojnie mogą się podzielić ze zwiedzającymi.

Zwiedza się autem, co jakiś czas przystając na małych parkingach i wtedy można zrobić pętelkę na nogach, nie za dużo tego chodzenia. Za dużo ruchu mogłoby zabić przeciętnego Amerykanina.

Co jakiś czas widzimy znaki „uwaga aligatory”, więc chodzimy dość ostrożnie. Okazuje się, że faktycznie są, ale tylko małe, ale i te budzą respekt. Jeden syknął na mnie i pomimo tego, że stałam 2 metry od niego pisnęłam ze strachu. Kolejny punkt zaliczony. Widziałam aligatora „na żywo”, bez klatki. Żyję Hurrra.

Piękne kwiaty, bardzo dużo ptaków i biegające sarny tworzą dość bajkowy widok.

Najgorętsze uczucia cały czas rodzą się w nas na widok dębów. Są niesamowite. Przeczą prawom fizyki. Konary które sięgają po kilkanaście metrów w bok są prawie tak grube jak pień. I wszędzie zwieszający się hiszpański mech. Czasami sceny jak z horrorów. Dobrze, że słońce świeci.

parada na zielono

W Nowym Orleanie byliśmy tak naprawdę tydzień przed Świętem Patryka, ale okazało się, że właśnie w ten weekend odbywają się parady z tej okazji, bo w następny weekend już planowane są inne, a w piątki (czyli 17 marca) nie można zamykać ulic. Nas to cieszy. Pierwszy raz zobaczymy takie obchody, a że mój mąż urodził się właśnie 17 marca to możemy rozpocząć świętowanie jego urodzin. Na Paradę wybraliśmy się trochę wcześniej, chcieliśmy poszukać parkingu, znaleźć jakieś zielone rekwizyty i zająć dobre miejsca.

Pierwsze co nas zszokowało to ilość ludzi zgromadzona na ulicach i nastrój zabawy. Co kilka metrów zorganizowane były prawdziwe imprezy. Ludzie przyjechali z generatorami, głośnikami, zdecydowanie nie tylko z cichą muzyką dla siebie. Muza dla wszystkich. Porozbijane były namioty, porozstawiane fotele. Część rodzin miała przegryzki zimne, a część przyjechała z własnymi (nie małymi grillami). Przez chwilę myśleliśmy, że będzie kwitł handel, ale nie, to tylko na własny użytek. Niektórzy mieli przygotowane drabiny dla całej rodziny, łącznie z przygotowanymi specjalnie siedziskami dla dzieci. Z drabinami nie wiedzieliśmy o co chodzi. Rozpoczęcie opóźniało się znacznie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy bawili się na całego. W miarę wypitych alkoholi jeszcze lepiej. A my nie nauczeni, nie przygotowaliśmy się do zajęć. A w niedzielę w USA nie można kupić alkoholu w sklepach. Więc patrzyliśmy z lekką zazdrością.

 

Przed rozpoczęciem nie wiedzieliśmy również dlaczego wszyscy mają wiadra, torby, ale wkrótce wyjaśniło się wszystko.

Tak naprawdę zabawa na paradzie nie byłaby wcale lepsza niż przed, ale co jakiś czas podchodził miły mężczyzna wręczał kwiatka w zamian za buziaka, mógł być w policzek, ale niektóre dziewczyny nie uznawały takich półśrodków. Oczywiście kwiatki nosiły również dziewczyny i wymieniały się za buziaki z panami. Mąż mój osobisty też się załapał. Przedmioty zrzucane z platform były oszałamiające. Na początku Tosia cieszyła się biegając i wyciągając ręce jak wszyscy dookoła, ale nawet stojąc spokojnie co jakiś czas obrywało się fantem. Trzeba było, być naprawdę uważnym, bo czasami leciały pluszaki, pojedynczy sznur korali, ale czasami cała paczka. Nie mała. Już wiemy po co drabiny, trudniej oberwać w głowę. A w kierunku ludzi leciały też warzywa i owoce. Nie mogę znaleźć skąd ta tradycja. Może ktoś wie?

Ziemniaki i cytryna były jeszcze w miarę bezpieczne, ale główki kapusty były już przerażające. Złapałam chyba trzy lecące na mnie. Naprawdę trzeba było się porządnie koncentrować, każda chwila nieuwagi groziła kontuzją. Cały zapas warzyw lądował w kartonie, który miał przygotowany siedzący koło nas na wózku pan. W miarę upływu czasu jak patrzyliśmy na siebie to wybuchaliśmy coraz głośniejszym śmiechem. Zdecydowanie warto było to zobaczyć.

nola

Ferie wiosenne postanowiliśmy spędzić w Nowym Orleanie. Oczywiście przed wyjazdem przeczytałam o NOLA bardzo dużo i mieliśmy 2 listy. Miejsca które chcemy odwiedzić i potrawy, których chcemy spróbować, bo przecież to jest najważniejsze na wyjazdach.

Popołudnie spędziliśmy spacerując po dzielnicy francuskiej. Na każdym kroku historia, piękne budynki, muzyka, kolory. Wyjątkowe są koronkowe wykończenia balkonów. Historię jaką przeszło to miasto widać po nazwach ulic, tablicach pamiątkowych. Można chodzić bez mapy, klucząc w plątaninie uliczek. Zaglądaliśmy oczywiście do sklepów z pamiątkami i na szczęście po za nielicznymi chińskimi pamiątkami można znaleźć te autentyczne, robione na miejscu.

 

Wzięliśmy udział w kilku ślubach, które odbywają się na ulicach, wśród tłumu turystów, z muzyką i uśmiechem. Jak ktoś planuje niekonwencjonalny ślub to polecam. Nowy Orlean kocha parady. Organizowane są mam wrażenie co chwilę. A każda parada to tysiące rozdawanych kolorowych korali. Miasto jeszcze jest ozdobione nimi po niedawnym Mardi Gras (czyli paradzie na zakończenie karnawału), a już zaczęto świętowanie Dnia Świętego Patryka. Parady odbywają się w kilku różnych częściach miasta.

 

Miasto owiane jest wieloma historiami, tuta ponoć żyje najwięcej wampirów. Można znaleźć sklepy z pamiątkami wampirzymi i zwiedzić najważniejsze dla nich miejsca. Tutaj również rozwinął się kult Voo Doo. W każdym sklepie można kupić laleczkę z instrukcją jak jej użyć, są muzea i wiele innych śladów.

 

Niezwykłym widokiem są cmentarze. Może dziwne jest zwiedzanie cmentarzy na wakacjach, ale te warto zobaczyć. Trumny nie leżą w ziemi, tylko umieszczane są w budowlach. Przyczyna jest taka, że miasto Nowy Orlean leży poniżej poziomu morza i kiedy Mississippi wylewała to ponoć trumny zakopane w ziemi płynęły ulicami. Dzieci moje na tą historię zareagowały wytrzeszczem.

 

Duże wrażenie zrobiła na nas dzielnica ogrodów. Kolorowe domy, domki i wielkie rezydencje. Dookoła wielu cudowne ogrody. Ulice są obsadzone niesamowitymi dębami, które wyglądają tu zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej. Powstrzymywaliśmy się, żeby rozbić zdjęcie każdemu. Bo każdy był wyjątkowy i niesamowity.

 

Wszyscy piszą, że to miasto inne niż wszystkie i to prawda. Jest to jedyne miasto w USA, gdzie można spożywać alkohol na ulicach i wszyscy z tego korzystają. Po zapadnięciu zmroku spacerowanie po słynnej Bourbon Street okazuje się zdecydowanie nieodpowiednie dla dzieci.

festiwal

W ostatnią w niedzielę w Tosi szkole odbywał się Multikulturalny Festiwal. Nauczyciele poprosili, aby rodziny, które pochodzą z innych stron świata przedstawili swoją kulturę, stroje, lub jedzenie.

Oczywiście uznałyśmy, że może być fajna zabawa więc, zgłosiłyśmy swój udział stawiając oczywiście głównie na jedzenie. To że lubię akcenty ludowe okazało się bardzo przydatne, bo miałyśmy piękny obrus, naczynia to oczywiście mój ukochany Bolesławiec (bardzo się o nie bałam, ale czegóż się nie zrobi, żeby pokazać swój kraj z jak najlepszej strony) wszystkie owinęłyśmy się pięknymi chustami. Posunęłam się nawet do tego, żeby zrobić Tosi wianek. Mam nadzieję, że będziecie z nas trochę dumni.

Jak to amerykańska organizacja wszystko było prawie zorganizowane, ale rodzice zawsze sobie poradzą, więc, odbyło się bez większych problemów. Można było spróbować potraw z całego świata. Naprawdę ciekawe przeżycie. Nasz stół otwierała Serbia, która serwowała między innymi ciastka identyczne jak nasze delicje. Musimy coś z tym zrobić.

Moja koleżanka z Jordanii przygotowała ciastka z mięsem i ziołami. Były naprawdę pyszne. Dużą reprezentację miały Chiny i Japonia. Wyglądało to jak mała rywalizacja. A najbardziej kolorowe były Indie. Nie wszystkie smaki były moje, ale spróbowanie oryginalnych domowych potraw było ciekawe.

 

Ja postawiłam na prostotę, czyli nasze naleśniki z serem na słodko i sałatka warzywna, którą jemy zawsze na Wielkanoc. Bardzo cieszę się, że udało mi się uzyskać smak prawie taki jak w Polsce.

Muszę się pochwalić, że po godzinie nie miałam już nic, a jeden chłopiec wracał po naleśniki chyba 5 razy z cudnie rozbrajającym uśmiechem.

 

Imprezę uważam za bardzo udaną. W maju podobny festiwal w szkole Amelki. Jakie maci pomysły na polskie dania, których nie trzeba podawać na gorąco?

 

A na koniec zdjęcie tablicy o Polsce, którą przygotowałam w szkole Amelki. Czasami wydaje mi się, że mam więcej zajęć dodatkowych związanych ze szkołą niż moje dzieci. Wiecie jak trudno było wybrać informacje, które mogą zainteresować małolatów. Odzew ze szkoły pozytywny.

wyjątkowa dyskoteka

Chyba powili zaczynamy wrastać w to nowe życie. Bo życie to zawsze ludzie. A coraz więcej rzeczy robimy z kimś. To miłe. Tym razem znów urodziny, ale inne, bo nie w polskim gronie, tylko ze znajomi z Tosi klasy. Urodziny odbywają się na lodowisku więc obie z Amelką też jesteśmy podekscytowane, bo może nam się uda skorzystać.

Jak już znajdujemy lodowisko, które znajduje się w jakiejś hali na końcu świata, okazuje się bardzo fajne, rozsądne cenowo i co najważniejsze całoroczne, więc będzie można orzeźwić się jak już przyjdą upały.

Zaczyna się oczywiście od szaleństwa i tortu (oczywiście lodowego) w sali urodzinowej, więc dzieciaki szaleją i wcinają słodkości, a my z Amelią zawieszamy się za szybą i oglądamy amerykański sport narodowy Curling. Cały czas nie możemy się nadziwić, bo oglądamy jakieś zawody, ale gdzie emocje? Nie możemy się połapać kto jest z kim w drużynie, ale czasami szczotkowanie rozśmiesza nas prawie do łez. Oooooo widać zwycięzców. Okazali trochę emocji. Hura. Gratulujemy.

Teraz przygotowanie lodowiska i dzieciaki mogą ruszać na lód. Okazuje się, że to jazda nocna i oświetlenie iście dyskotekowe, muzyka również. Wszystkie trzy uzbrojone wychodzimy na lód. Łyżwy to zabawa mojego dzieciństwa wiec staram się nie dać plamy. Udaje się. Ani razu nie miałam bliższego kontaktu z lodem. Dziewczyny trochę bardziej poobijane, ale szczęśliwe. Nogi bolą nas, już nie na żarty więc uciekamy do domu, ale zabawa była przednia. Musimy tu wrócić.

Polacy nie gęsi

Muszę przyznać, że cały czas myślałam, że Polska to dla Amerykanów nieodgadnione miejsce na mapie gdzieś daleko. Tak się pokazuje ich we wszystkich programach, że na proste pytanie dotyczące Europy odpowiadają niestworzone historie. A tutaj spotkało mnie zaskoczenie. Na pytanie skąd jesteś? Odpowiadamy z Polski. I bardzo często jest to wstęp do rozmowy, bo wiele osób coś tam wie o Polsce. Odpowiedzi które usłyszałam, to np. Mam sąsiadów Polaków mają na nazwisko Czajkowscy. Moja córka pół roku studiowała w Wiedniu i dzięki temu udało jej się zwiedzić Polskę. Wy tam macie bardzo dobre jedzenie, pyszne pierogi. Moja babcia była Polką. Zwiedzałam kilka razy Europę i byłam w Berlinie to niedaleko.

Naprawdę nie spodziewałam się tego. A jest to przyznaję bardzo miłe. Jesteśmy postrzegani bardzo pozytywnie. Oczywiście pewnie zmienia się to w zależności od miejsca w Stanach i zupełnie inaczej jest w Chicago, ale tutaj na naszym południu nie spotkałam się z jakimś negatywnym skojarzeniem.

Niesamowite było to jak Polska pierwszy raz objawiła mi się podczas zakupów. Był to mój kochany półmisek bolesławiecki, który znalazłam w TJ Maxxie, ale na tym nie koniec.

Kupiłam sobie książkę kucharską z daniami light a tam przepis na pierogi z kapustą. Wprawdzie punkt pierwszy brzmiał, kupić mrożone pierogi z ziemniakami i cebulą, czyli tak naprawdę przepisu na pierogi nie było, ale pierogi były.

Zwieńczeniem była kiełbasa, którą znalazłam ostatnio. Kielbasa!!! Pisana prawie po polsku. I nie jest to produkt skierowany do Polaków, bo jest ich w tej okolicy niewielu.

Tak więc, Polacy nie gęsi i swój język mają. A okazuje się również że mamy tradycję i produkty znane na całym świecie. Ta dam.

lans

Jako że pogoda sprzyjająca, to weekend wykorzystujemy na wyprawy w poszukiwaniu wiosny, a jest to o tyle przyjemniejsze, że jeździmy z Amelka na nowych rowerach. Zakup ich to oczywiście również była przygoda.

No więc po przeszukaniu internetu, bo wiadomo, że taniej, jednak decydujemy się na pójście do sklepu, bo dane podane przy opisie produktów są zdecydowanie nie wystarczające i boimy się, że przyjdzie nie to co powinno. W sklepie obsługa przemiła, pan wypytuje nas oczywiście gdzie będziemy jeździły, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze jest to żeby rower był piękny. To oczywiste dla wszystkich kobiet. No dobra, i żeby miał aluminiową ramę, bo nasze poprzednie stalowe rowery przyprawiały nas o zawał na myśl, że trzeba je gdzieś wnieść.

Z tych pięknych, pan opowiedział nam o dwóch. Jeden jego zdaniem to Europan Style, a drugi Beach Style. No właśnie widziałam je w internecie i wyglądają dziwnie. Co to? Rowery do jeżdżenia po plaży? Okazuje się, że nie, po prostu do lansu na nadmorskich promenadach. Ja będę lansowała się w lesie, bo oczywiście zakochałam się właśnie w tym. Amelia wybrała Europan Style, czyli po prostu przypominający rower holenderski, czyli kozę. Ale Europa Style brzmi lepiej. Znacznie lepiej. W ramach dokonywania wyboru mogłyśmy się oczywiście na nowych rowerach przejechać i po przygotowaniu ich specjalnie dla nas, (język marketingu zawsze obecny) możemy ruszać na wyprawy. Tosia oczywiście strasznie nam zazdrości i narzeka, że musi się poruszać na swoim starym odziedziczonym po siostrze stalowym rumaku, więc pewnie nie obejdzie się bez zakupu za jakiś czas trzeciego pięknego roweru. Ale na razie jesteśmy gotowe na wyprawy, szczególnie, że na szlaku rowerowym znalazłyśmy stację naprawy rowerów, na wszelki wypadek. Fajny pomysł.

Pieszo, rowerem, nieważne, ruszamy. Szukamy wiosny.

Jest. Cudna. Zawsze najbardziej cieszą mnie pierwsze wiosenne kwiaty, bo oprócz tego, że są piękne, są znakiem, że będzie radośniej. Podczas naszej wyprawy tym razem pieszej napotykamy kilka zaskakujących rzeczy. Próba dojścia do pobliskiego parku zakończyła się niepowodzeniem, bo albo nie było przejścia na drugą stronę ulicy, albo chodnik kończył się nam niespodziewanie.

Po drodze znalazłyśmy dowód na to, że ktoś bardziej niż my czeka na wiosnę. Pomalował sobie trawę na zielono!!!!! Nie mogłyśmy uwierzyć. Takie coś to tylko w Polsce w PRL- u i w filmach z tego czasu, ale nie na żywo w USA???? O rany.

walentynki

Przyznam się do tego, że myślałam, że Walentynki w Stanach będą się wylewały z każdego kąta, że będą wszechobecne i obezwładniające, a okazuje się, że tak nie jest.

Walentynki są, widać je. Na kilku drzwiach widziałam wianki z sercami, widać je w sklepach, restauracje przygotowują specjale oferty walentynkowe, w telewizji zapowiadane są też filmy romantyczne. Ale nic nie odbywa się z przesadą. Wygląda to trochę jak nasz dzień kobiet. Naprawdę nie ma przesady. W szkołach dzieci rozdają sobie kartki, w podstawówkach dodatkowe są imprezy, ale też bez zadęcia. Tosia ma zaplanowane 45 minutowe spotkanie z klasą ze słodyczami i napojami.

W sklepach bardziej widać już ozdoby na Święta Wielkanocne, jest ich sto razy więcej niż walentynkowych. Walentynki to powiedzenie, rodzicom znajomym i dziadkom: Kocham Was, Lubię Was. Tutaj, gdzie więzy między ludzkie są trudniejsze i chyba luźniejsze niż w Polsce. Penie wynika to z tego, że dużo osób migruje i nie przywiązują się do miejsc i ludzi. Jest to fajny pozytywny dzień, bez wielkich prezentów i naprawdę nie tak komercyjny jak mi się wydawało.

Amelia najwięcej energii włożyła w robienie kartek dla polskich znajomych, a Tosia dzielnie ozdabiała kartki dla całej amerykańskiej klasy i dla nauczycieli.

W Polsce, chyba przez to że jest tak samo dużo przeciwników jak i zwolenników Walentynek robi się na ten temat wiele szumu. Tutaj jest spokojniej.

Polacy za granicą

Polonia w okolicach Memphis nie jest duża, ale kilku Polaków już poznaliśmy. Jest to przyjemne, że można  po za domem i beż użycia skypa porozmawiać w języku ojczystym. Ci którzy przyjechali tutaj już jako dorośli ludzie, są zazwyczaj fajni i otwarci. Przyjeżdżając tutaj musieli przejść przez trudny czas załatwiania formalności. Z usłyszanych historii, nasz była najprostsza. Ktoś załatwił wszystko za nas.

Żadna historia nie jest taka sama, ale bardzo dużo osób potwierdza teorię, że najwięcej przyjeżdża tu osób z Małopolski i Podhala, chociaż znaleźliśmy też nielicznych reprezentantów Ziem Zachodnich.

Mentalność polska ma się dobrze również za granicami. W Memphis była jedna organizacja polonijna, ale się pokłócili i są już dwie i kłócą się nadal.

Udało się stworzyć szkołę, w której w soboty dzieci uczą się języka polskiego. Moje córki zaangażowały się pomoc i co tydzień zostają nauczycielkami. Wyobrażacie sobie jakie są dumne z siebie.

Tosia i Amelka zostały zaproszone na urodziny córki naszych znajomych. Dzieciaki szalały, a rodzice rozmawiali i w końcu słyszałam w USA rozmowy o polityce. Wszyscy ojcowie podpierający ściany komentowali decyzje nowego Prezydenta. Zdania były oczywiście podzielone, więc dyskusja zażarta.

A ja po chwili nie dałam rady i zamiast siedzieć grzecznie na ławeczce jak inne mamy zaczęłam szaleć z moimi córkami na dmuchanych zjeżdżalniach. Na zdjęciach wyglądam jak dziecko z dysfunkcjami. A co tam?

mroźno? nie dla nas

Dzisiaj wspomnienie jednego z zimniejszych dni, kto nie musi nie wychodzi na dwór, ale my się nie poddaliśmy. Dla nas pogoda była iście zabawowa. Więc poszliśmy się pobawić. Plac zabaw w parku nieopodal jest świetny. Tak naprawdę to 4 różne place tematyczne, wszystkie miękkie, przygotowane do prawdziwego szaleństwa. Tosia oczywiście nie mogła odpuścić sobie ścianki wspinaczkowej, która przy tym nachyleniu jest superbezpieczna, więc mogła szaleć do woli. Dużo, lin, zjeżdżalni i trochę nietypowych atrakcji. Na placu zamontowane są rury, przez które można krzyczeć do siebie, proste urządzenia mogące służyć za instrumenty. Amelka próbowała uzyskać na nich jakieś dźwięki przypominające muzykę. Naprawdę proste rozwiązania, ale wciągające. Poszliśmy tylko na chwilę, a wyszliśmy z placu po 1,5 h. Wariactwo z filmikami slow motion spowodowało, że ledwo żyłam, bo biegałyśmy, skakałyśmy, sprawdzając jakie efekty wyjdą najlepiej. Szaleństwo na huśtawkach. Wszystko nas wciągnęło. Na koniec wybraliśmy na zwiedzanie parku, tym razem samochodem, bo jest on tak wielki, że nie da się tego zrobić na piechotę jednego dnia. Cały czas i we wszystkich przestrzeniach życia sprawdza się zasada, że tutaj wszystko jest większe. Przestrzenie są ogromne.

 

Na zdjęciach zostały uwiecznione również moje wyczyny.

Dzięki Tosi nauczyłam się robić lepiej na szydełku. Miało być ciepło więc wzięliśmy Tosi na wyjazd tylko jedną czapkę, która się zapodziała (ulubione słowo mojej rodziny) zaraz po przyjeździe.

-Mamo zimno mi, zrobisz mi czapkę?

-Ok.

Po południu.

– A może być z pomponem?

-Może.

Następnego dnia.

-A zrobisz mi jeszcze szalik?

-Ok.

Zrobiłam. Trzeciego dnia usłyszałam.

– W ręce jeszcze mi zimno.

Rękawiczek nie zrobię na pewno, ale mogę zrobić mitenki. Efekt macie na zdjęciu. Komplet zrobiony w ramach zapotrzebowania.