Archiwum: #friends

jarmark

Wiosna rozgościła się na dobre więc zaczął się czas jarmarków, pojechałyśmy więc sprawdzić, jak jest. Lepiej? Gorzej? Podobnie?

Jeden z jarmarków odbywał się w małym miasteczku i zaraz na starcie zaatakował nas czerwony dwupiętrowy autobus, Tosia już miała ubaw, plac okazał się mega kolorowy. Stwierdzam, że jarmarki na całym świecie chyba wyglądają tak samo.

Najbardziej kolorowe były stoiska rockowej szkoły muzycznej i lokalnej grupy tancerek brzucha. Wszystko można zobaczyć na żywo, tancerki pominę milczeniem, ale szkoła rocka była niesamowita.

Było dużo stoisk z rękodziełem, największą popularnością cieszyły się chyba metalowe wiatraki, co druga osoba wychodziła zaopatrzona w wiatrak. Z produktów regionalnych był tylko miód, oczywiście spróbowany, kupiony, ale polski chyba lepszy i nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Nasz lepszy i tyle.

Ale najwięcej miejsca na placu zajmowały food trucki. W Polsce są stoiska, budki, a tutaj food trucki. Różnorodność duża, nie wszystko godne zaufania. Przynajmniej z wyglądu część wydawała nam się za sztuczna, taka trochę odgrzewana. Wiem, że nie wszystko da się zrobić tam na świeżo, ale część słynie z naprawdę dobrej jakości. Pomijam, że na zewnątrz było 30 stopni, więc w środku musiało być milion, ale obsługujący jakoś dawali radę.

Najbardziej popularne wśród amerykanów były corn dogi, czyli parówka w cieście kukurydzianym na patyku pieczona w głębokim oleju. Były również włoskie kiełbaski, polskie kiełbaski i duży wybór tacosów. Najpopularniejsze lody tutaj to po prostu chipsy mrożonej wody polane jakimś sokiem. Ja szczerze mówiąc nie ogarniam, jak można to jeść, a tym bardziej płacić za to, ale ludzie jedzą. O gustach ponoć się nie dysponuje.

Nasz wybór padł na kanapkę cubano i śniadaniową. Cubano bardzo chciała spróbować Amelia, chodziło to już po niej jakiś czas. Chyba pierwszy raz widzieliśmy ją w filmie „Szef”, który jest tak smakowity, że nie da się go oglądać na głodniaka.

Dania były niezłe, trochę za tłuste jak prawie wszystko tutaj, popite dość syntetyczną lemoniadą, chyba nie będziemy już powtarzały tych doświadczeń. Raz nam starczy.

zaskoczenia

Pierwszy wakacyjny weekend spędziliśmy nad jeziorem. Poznany tutaj bardzo miły Polak zaprosił nas na weekend do swojego domu nad jeziorem. Bardzo się ucieszyłam, bo to kolejne miejsce, które zobaczę, a cały czas mam główny cel: ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE.

Każdy wypad nad jezioro kojarzy mi się z przyrodą, spokojem, leniwym życiem na plaży i wodzie. Wiedziałam, że jedzie jeszcze dwóch znajomych, którzy wędkują, więc miałam nadzieję na świeże rybki. Tosia marzyła o wędkowaniu, więc będzie mogła spełnić swoje marzenia. Żyć nie umierać.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że dom nad jeziorem jest dwa razy większy od naszego domu w Polsce. Muszę zaznaczyć, w tym miejscu, że był to weekend pełen zaskoczeń, więc nie mogę nie powtarzać ciągle słowa zdziwienie, po prostu, nie mogę.

 

Pierwszym dużym zaskoczeniem było to, że Jerzy powiedział, że ma łódkę w przystani tzw. ponton boat. Bardzo się cieszymy, łódka na jeziorze przydatna rzecz, jak ją zobaczyłam, to prawie usiadłam ze zdziwienia. To była kanapa boat. W takich waruneczkach jeszcze nie pływałam. Kolejne asy wyciągnięte z rękawa to opona ciągnięta przez łódź, na której moje dzieci popiskiwały z radości, skutery wodne, na widok których nawet mąż się ucieszył, dla nas to było bardzo dużo atrakcji jak na jeden weekend. Dziewczyny chodziły z wiecznym uśmiechem, a i tak nie skorzystaliśmy ze wszystkich dostępnych atrakcji, zostały nam jeszcze narty wodne, ale to może następnym razem, bo z nadmiaru atrakcji możemy paść.

 

Okazało się, że tak właśnie spędzają czas nad wodą amerykanie, a Jerzy jest tu już tyle lat, że zaczął brać z nich przykład, dla nas super. Jednym słowem było odjazdowo.

 

Próbowałam jeszcze zaszczepić w moim mężu miłość do wędkowania, bo uwielbiam świeże rybki, zobaczymy co z tego wyjdzie, ale będę starała się bardzo, bo chłopaki złapali trochę ryb i każda była pyszniejsza od poprzedniej, choć żadnej nie znałam wcześniej.

 

Ostatniego dnia popłynęliśmy, wspiąć się na górę/wyspę, żeby podziwiać widoki, które okazały się cudowne. Jezioro jest olbrzymie z wieloma zatokami, wpływa do niego pięć rzek. A nad górą cały czas latały orły, nie widziałam ich jeszcze z tak bliska, robią niesamowite wrażanie.

 

Przy wyspie czekała nas kolejna niespodzianka, czyli toaleta na wodzie. Prawie popłakałam się ze śmiechu. Wszyscy chcieli skorzystać.

 

Wracając popływaliśmy trochę w jeziorze, woda cudownie ciepła, jak u nas na koniec lata. Wysokie temperatur mają swoje plusy.

W tak zwanym między czasie dostałam informację, że w miejscowości, w której mieszkamy w tym czasie przeszło małe tornado, wiele zwalonych drzew, w naszej okolicy nie było prądu prawie przez dobę, a w niektórych częściach Memphis nie będzie przez kilka dni. Jeszcze bardziej cieszę się z naszego wyjazdu.

field day

Szkoły amerykańskie zaskakują mnie cały czas. Teraz u nas już ostatni tydzień przed wakacjami. Amelia załapała się na bal kończący szkołę. Nie ma to jak zacząć szkołę w listopadzie i załapać się na zakończenie w maju. Muszę przyznać, że polscy nastolatkowie byliby rozczarowani, bo bal trwał 2 godziny, od 6 do 8. Amelia i jej brazylijska koleżanka Gege zadowolone więc wszystko ok.

 

Tosi zakończenie szkoły wyglądało zdecydowanie inaczej. Field day, czyli cały dzień szaleństw na dworze i zaznaczam, że używam słowa szaleństwo z pełną rozwagą, bo to co się tam działo było naprawdę szalone. Wiedziałam, że będą konkurencje sportowe i zabawa. Dzień zapowiadał się znów bardzo ciepły, więc pojechałam to zobaczyć.

Dzisiaj czas na klasy 4, najpierw prezentacja a potem do boju.

 

Bardzo podobało mi się to, że dzieci niepełnosprawne nie były wyłączone z zabawy, brały w niej czynny udział, z lekką pomocą asystentów.

Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie jak nauczyciel chodził i oblewał dzieciaki wodą, przyznam, że miały ubaw, ja byłam trochę zaskoczona, bo po pikniku była godzina przerwy potem lunch i dopiero do domu, a one będą mokre, ale ok.

 

 

Zaczęłam być w szoku, jak zaczęły się konkurencje z wodą. Dzieciaki, które były bardziej zaangażowane kończyły mokre do ostatniej nitki, nie przesadzam, do ostatniej. Tosia podchodziła do zawodów z wielkim poświęceniem, więc pojechałam do domu po suche ciuchy.

 

 

Ostatnią konkurencją było przeciąganie liny, zapał dzieciaków był niesamowity, radość z wygranej również, ale wszyscy mieli na pociechę lody więc zadowolenie było pełne.

 

znów zabawa

Nie wiem, czy pamiętacie nasze zimowe szaleństwo na pobliskim placu zabaw? Tym razem wybrałyśmy się już wiosennie. Plac oczywiście pełny, ale nadal przyjemny i jest dużo miejsc w cieniu, gdzie rodzice mogą posiedzieć spokojnie, dzieciaki też współpracują ze sobą w miarę bezkonfliktowo. Fajne jest to, że w całym kompleksie można spędzić praktycznie cały dzień nie nudząc się. Więc najpierw szaleństwo na plaży, dzieciaki biegają na bosaka po piachu, chlapią się wodą, oczywiście wszystko wysycha w mgnieniu oka, bo temperatura nas nie oszczędza. A to ponoć dopiero początek. Wszyscy mi opowiadają historie, że w lecie jest tak gorąco, że człowiek czuje się, jakby włożył głowę do piekarnika. Zobaczymy.

Tosia oczywiście musi zwiedzić wszystkie części placu zabaw, my z Amelką włączamy się okazyjnie. Bardzo podoba mi się pajęczyna do wspinania, jest dość trudna, ale fajna, niezłe wyzwanie, a podłoże jest tak miękkie, że nawet jak ktoś spadnie to chyba nie ma ofiar.

 

 

W poszukiwaniu dalszych atrakcji zeszłyśmy z górki nad małe jeziorko, które są tu na każdym kroku i zaliczyłyśmy pierwsze w tym roku rowery wodne. Mam dwa spostrzeżenia. Po pierwsze są wygodniejsze niż te w Polsce i regulowana jest sprytnie odległość oparcia więc mogą pedałować bez problemu i dorośli i dzieci, a po drugie pedałuje się dużo ciężej niż na tych w Polsce i nie mam pojęcia z czego to wynika. Cena wypożyczenia nie powala więc prawie lenistwo na wodzie możemy powtórzyć. Nad wodą rozpięte są liny i Zip Line to będzie nasza następna rozrywka.

 

Oczywiście w parku zadbali również o część edukacyjną i jestem w szoku jaką mają tu różnorodność dębów, wprawdzie moja portorykańska koleżanka pokazywała mi zdjęcie pięknego kwitnącego drzewa upierając się, że to jest dąb, ale zdecydowanie trudno było mi uwierzyć.

 

W porze obiadowej dużo ludzi zaczęło rozkładać jedzenie na stołach, których jest tutaj sporo, a my spadamy jeść tym razem do domu, ale następnym razem pewnie przygotujemy się lepiej ?

color run

Za nami mega kolorowy dzień. Całe miasto postawiło na zdrowy styl życia. 5K Color Run, więc biegi. Impreza podzielona była na 2 części, najpierw 5 kilometrów standardowego biegu a potem 1 mila kolorowego biegu dla dzieci. Zapisaliśmy Tosię na bieg, ale nie obyło się bez małych problemów, bo była już zapisana, ale przy odbiorze numeru startowego i koszuli okazało się, że jej nie ma, wyszukanie było po nazwisku a nasze nazwisko zawsze jest przekręcane, więc musieliśmy zapłacić dwa razy wpisowe. Poszliśmy całą rodziną kibicować córce, ale przed samym startem zostałam namówiona przez moją znajomą żebym pobiegła z nią na 5 km, bo jest sama i będzie jej głupio. Więc na wariata rejestrowałam się i do startu dotarłyśmy spóźnione, cały peleton znikł nam z oczu. Na szczęście udało nam się dopaść stawkę i na metę dotarłyśmy zdecydowanie zadowolone i nie ostatnie. Dostałam medal, ręczniczek, wodę owoce, lody, pizzę. Bardzo mi się to podoba, zaczynam szukać takich imprez i zaczynam biegać.

 

Po tym jak zostałam już doświadczonym biegaczem, postanowiłam pobiec jeszcze na milę, żeby Tosia nie była sama. Pomimo tego, że to niby już była zabawa każdy dawał z siebie tyle ile mógł. Do mety dotarłyśmy jak tęcze. Ja już trochę ledwo żywa, ale nadal szczęśliwa. Z dumą obnosiłyśmy nasze kolory w drodze do domu.

 

Saint Louis

Po Świętach trochę cofniemy się w czasie. Wracam do naszej ostatniej wyprawy. Tym razem czas na Saint Louis.

Pierwszym punktem programu staje się szukanie miejsca parkingowego, bo mamy taki fart, że właśnie na nasz przyjazd zorganizowali maraton i zamknęli pół miasta. Po 45 minutach w końcu znajdujemy jakąś przejezdną drogę i parking.

 Najbardziej rozpoznawalnym elementem miasta jest wielki łuk znajdujący się nad rzeką. Okazuje się niesamowity i zdecydowanie większy niż przypuszczałam. Jest naprawdę olbrzymi. Miłe jest to, że dookoła pełno ludzi, dzięki imprezie maratonowej, więc jest wesoło, niestety remontują teren dookoła łuku i coś w samym łuku, i w związku z tym nie działa winda i nie możemy wjechać na górę, żeby podziwiać widoki i zrobić wam kilka fotek. Ale i tak spacer dookoła jest fajny. Można wejść pod łuk, gdzie znajduje się ściana z przedstawionymi różnymi ważnymi budynkami i monumentami w USA. Oczywiście ten łuk jest największy.

 

Saint Luis jest bardzo ładne, bo zachowało się tam dużo starych budynków, które konkurują z nowoczesnymi wieżowcami, naprawdę przyjemna zabudowa. Można pospacerować, jak ktoś chce się poczuć księżniczką to może przejechać się dyniową bryczką. Dla każdego coś miłego. Wprawdzie miasto mogłoby być jeszcze piękniejsze, gdyby nie wielopoziomowe autostrady które przecinają historyczną cześć miasta. Ale tu są rzeczy ważne i ważniejsze. Komunikacja jak się okazuje jest ważniejsza. Wprawdzie nie dałam radę zrobić zdjęć, ale wyobraźcie sobie stare kościółki 2 metry od drogi oddzielone betonowym murem. Dla nas niezrozumiałe, jak można tak zepsuć historyczne centrum miasta.

 

Mieliśmy też prawdziwą nagrodę, a był nią mecz, i to nie byle jaki, Baseball w wykonaniu drużyny Saint Louis Cardinals. Przeciwników nie pamiętam. Całe miasto zdawało się świętować. Większość ubrana w koszulki, czapki, bluzy, wszystko klubowe. Jak jedna wielka rodzina. Na ulicach muzyka i dużo imprez towarzyszących. Poszliśmy obejrzeć stadion, który robi duże wrażenie. Niesamowite były rzeźby upamiętniające pierwszą drużynę Cardinals.

Na kolana powalił nas sklep klubowy. Oczywiście po za standardowymi koszulkami, można było znaleźć ciuchy i buty wielu znanych marek z produkcjami specjalnie dla kibiców i muszę przyznać, że powaliły mnie kolana tenisówki, bo były w klimacie, ale bez wielkich napisów. Ale cena też mnie powaliła, zatem obyło się, bez zakupów.

Kawałek meczu obejrzeliśmy z balkonu knajpy bez konieczności kupowania biletów, których zresztą nie było, wszystko wyprzedane. Straszne nudy, prawie nic się nie dzieje. Ale oni jedzą i piją więc spokojnie wytrzymują te 3 – 4 godziny.

 

Wracając zatrzymaliśmy się w małym miasteczku na obiad i powiedzcie mi proszę, że nie wygląda na typowe westernowe miasteczko. Trochę jak wymarłe, ale jedzenie pyszne i knajpka klimatyczna.

Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu. Cały czas dziwnie się czuję nazywając to miejsce domem.

Wielkanoc

Dla nas już tak naprawdę po, a wy jeszcze jeden dzień będziecie się objadać.

Przygotowania do każdych tradycyjnych świąt tutaj, to zawsze będzie wyzwanie, ale bardzo staramy się mu sprostać. Jako że, w USA poniedziałek to już nie święta, żaden Śmigus Dyngus, nie ma lania wody, to nastawiałam się tylko na jeden dzień świętowania, również spożywczo.

Moja rodzina ma kilka ulubionych potraw śniadaniowo – wielkanocnych ale przygotowanie ich tylko po to żeby zjeść raz to za mało, przygotowałam tyle, że mogliśmy jeść cały dzień i na koniec możemy powiedzieć, że jesteśmy usatysfakcjonowani.

A więc były. Jajka faszerowane do których farsz robię z żółtek, wędliny, sera, rzodkiewki i koperku z majonezem i musztardą, więc było prawie łatwo.

Zasmażane pieczarki faszerowane. Tutaj pojawiły się trudności, bo są dwa rodzaje pieczarek białe i ciemne i nie wiedziałam które wybrać, więc spróbowałam obu. Ciemniejsze lepsze, z farszem z tychże grzybów, cebulką, jajkiem i mozzarellą. Udało się, chociaż na koniec panieruję je w bułce tarce i amerykańska okazała się być przyprawiona więc były ciut za słone, ale dziewczyny powiedziały, że ok.

Sałatka z korniszonami zamiast ogórka kiszonego, ale reszta bez zmian. Korniszony też wyszukane, bo standardowe amerykańskie są słodkie, więc mam już znalezione jedne niemieckie i one są jak polskie.

Wędlina, z tą był duży problem, ale udawaliśmy, że smakuje jak nasza.

Biała kiełbasa po upieczeniu i spróbowaniu wylądował w koszu, bo nie udało się oszukać samych siebie, że przypomina naszą, była po prostu paskudna.

 Hitem dla mnie była ćwikłą z chrzanem, bo nie znalazłam ani ćwikły, ani chrzanu luzem. Okazało się, że nie doceniłam mojego męża, który wpadł na pomysł, że wasabi to też chrzan, więc kupił buraczki i wasabi i była ćwikła po japońsku.

 

Babki były ok. i w końcu mogłam piec dwie razem bo w moim przeogromnym piekarniku mieszczą się na jednym poziomie, mazurek zyskał uznanie rodziny, dziewczyny upiekły ciasteczka maślane i teraz chyba bardzo się cieszę, że to tylko jeden dzień, po dwóch miałabym duże problemy, a tak jutro 8.30 siłownia z moją portorykańską koleżanką i mam nadzieję, że wejdę we wszystkie swoje ciuchy.

 

Aaaaa zapomniałabym napisać, że odwiedziliśmy Kościół Polski i mieliśmy święconkę i ulegliśmy tradycji amerykańskiej, że zamiast zająca, który przynosi prezenty, było szukanie jajek. Czy mi się dobrze wydaje, ze w niektórych regionach Polski też jest taka tradycja?

 

six flags

Muszę przyznać, że bawimy się tutaj trochę więcej niż w Polsce i zwiedzamy, kiedy tylko się da. Tym razem padło na Saint Louis. Całą sobotę postanowiliśmy spędzić w parku rozrywki Six Flags. Dzieci oczywiście w siódmym niebie. Muszę powiedzieć, że samo miejsce nie wyglądało zachwycająco, widać po nim wiek, ale przeżycia mocne. Pierwsza kolejka, po przejechaniu której moje dzieci zapewniały mnie, że jest zupełnie spokojna przyprawiła mnie prawie o zawał, postanowiłam więc być ostrożna.

Następna wyglądała dość nobliwie, cała z desek, więc musi być spokojnie. Aaaaaaaaa jak to możliwe, żeby coś poruszające się po konstrukcji z desek rozwijało taką prędkość. Ledwo żyłam. Stałam się jeszcze bardziej podejrzliwa.

Kolejne kilka atrakcji spędziłam na pilnowaniu plecaków mojej rodziny, która bawiła się świetnie. Ja natomiast mogłam robić dla was zdjęcia, więc przynajmniej na coś się przydałam.

W zamian za to, że byłam taka miła dla mojej rodziny zostałam na koniec z opalenizną robotniczo – chłopską, czyli, jak zdejmę koszulkę, to mam wrażenie, że cały czas mam ją na sobie. Ale pogoda cały dzień była cudowna, więc nie narzekam.

 

 

Odkryłam jeszcze ze dwie atrakcje dla siebie. Kolejka dla dzieci i łańcuchowa na wysokościach to było coś, co moje serce i głowa mogły przetrwać.

 

krokodyla daj mi luby

Planując wyjazd do Nowego Orleanu moja rodzina sporządziła 2 listy. Pierwsza – co chcemy zobaczyć, druga – co chcemy zjeść. Nie wiem na które przeżycia bardziej czekaliśmy, ale obie listy zostały zrealizowane.

 Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spróbowania słynnych kanapek Po- Boy w polecanej w przewodnikach knajpce Liuzza’s. Okazały się rekordem świata. Niby zwykła francuska bagietka z krewetkami i warzywami, ale wszystko wyśmienite. Pieczywo chrupiące, krewetki świeże, pyszny sos. Tanio nie było, ale smakowało niesamowicie. Można spróbować zrobić w domu.

 

Kolejnym punktem programu były słynne beignets, słodkie puszyste kwadratowe pączki posypane dużą warstwą cukru pudru. Jesteśmy szczęśliwe, całe w cukrze. Chyba trzeba będzie to wybiegać

 

Prawdziwą nowoorleańską jambalayę z kiełbaskami andouille spróbowaliśmy czekając na paradę. Była ok, ale ja często gotuję jambalayę w domu i jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego smaku. Ta oryginalna była cięższa, bardziej paprykowa i jakby wędzona. Oczywiście chcemy spróbować wszystkich owoców morza, bo tutaj są świeże i wyśmienite. Przed znanymi knajpkami w centrum ciągną się długie kolejki, dlatego my wybieramy te na uboczu, ale czasami i tak musimy poczekać na stolik. Średni czas oczekiwania – pół godziny, w Polsce raczej poszukalibyśmy innego miejsca, ale zaczynamy się chyba przystosowywać do nowej rzeczywistości. Przemiał jest niesamowity. Nasze serce podbija talerz dla dwojga, który spokojnie starczyłby dla naszej czwórki. Ostrygi, krewetki, krab, ryby. Wszystko godne powtórzenia. Pierwszy raz próbowałam ostryg i zgadzam się z teorią, że „smakują morzem” to jest niesamowite.

 

Wracając z królestwa tabasco namierzyliśmy knajpę u Dona, gdzie Arek dopchał się krewetkami przygotowanymi w sposób tradycyjny, czyli deep fry, a my spróbowałyśmy nowości. Krewetki faszerowane, okazały się tak naprawdę krewetką w farszu. Pyszne, chodź trochę tłuste, chociaż z nazwy grillowane. Amelia zrezygnowała z dania głównego i zamówiła dużą miskę gumbo. Które było kolejnym daniem na naszej liście. Amelia rzuciła się na zawartość talerz, ale po chwili zastygła z dziwną miną. Zupa nie wygląda zachęcająco, ale próbujemy o co chodzi. Smak okazuje się bardzo nie nasz. Ale naprawdę BARDZO. Podejmujemy jeszcze próbę wyłowienia kilku kawałków mięsnych i rezygnujemy z konsumpcji. Podzieliliśmy się z załamanym dzieckiem naszymi daniami, na szczęście starczyło dla wszystkich.

Jeszcze kilka ładnych dni hasło gumbo, wywoływało u nas salwy śmiechu. Co jemy jutro? Gumbo 🙂

 

Ostatnią jedzoną przez nas ciekawostką były prażnki z aligatora, które znaleźliśmy ostatniego dnia naszego pobytu. Generalnie nie polecam. Kilka kęsów było ok, to znaczy dawały się pogryźć, ale pozostałe były tak żylaste, że poddaliśmy się dość szybko.

 

 

Wiemy już, że uwielbiamy kuchnię Nowego Orleanu, ale kilku dań będziemy unikali.

brad pitt i ja

W ramach pokręcenie się po okolicy w ostatnim dniu naszej wyprawy pojechaliśmy zobaczyć plantację trzciny cukrowej. Plantacje widzieliśmy w wielu amerykańskich filmach, a teraz wiele oryginalnych przerobionych jest na muzea. Do wyboru było kilka wszystkie położone wzdłuż Mississippi ale wybór był prosty. Oak Alley gdzie kręcona była część filmu „Wywiad z wampirem”, czyli Brad Pitt był tam. Będę zatem i ja.

Okolica przywitała nas cudnym słońcem i przecudnym statkiem, który zacumował nieopodal plantacji. Zaczęło się więc świetnie i zostaliśmy prawie przeniesieni w czasie o 100 lat wcześniej.

 

 

Zwiedzanie zaczęło się dość nostalgicznie, bo zaczęłam opowiadać Tosi jak to kiedyś było i w czasie opowieści sama byłam w szoku jak szybko zapominamy. Przyzwyczajamy się do nowej sytuacji, zapominamy, jak cierpieli ludzie, którzy tutaj mieszkali, jak byli traktowani, jeszcze tak niedawno. To zmiana na dobre.

 

 

Wychodząc z czworaków zapominamy trochę o nostalgii. Cieszymy się nadal zielenią, zakochujemy się w dębach jeszcze bardziej. Przechadzamy się aleją biegnącą w stronę rzeki i czekamy na zwiedzanie głównego budynku.

 

 

Jest ciekawy, z fajnymi historiami, stołem i krzesłami przystosowanymi dla ludzi o wzroście ok 150 cm, więc wygląda trochę jak dla dzieci, ale najważniejsze, że tymi korytarzami chodził Brad Pitt, no dobra Tom Cruise też ?

 

 

Historia na wyciągnięcie ręki, podana w prosty sposób.

Na koniec musimy zadbać o nasze podniebienia i pożegnać się z kuchnią południa.

Przygotowujemy się do drogi i to też jest przeżycie, bo po południowej Alabamie jeździ się głównie po mostach, ale nie są to zwykłe mosty, ciągną się kilometrami, po olbrzymich rozlewiskach, między jeziorami, rzekami. Wyglądają tak jakby z zza każdego krzaka miał wyskoczyć olbrzymi aligator. Ale niestety pomimo tego, że całą drogę wyciągałam szyję nie zobaczyłam żadnego.