Archiwum: #USA

czerwono mi

Zapuszczając się coraz bardziej w te dzikie tereny (no dobra może wcale nie są aż takie dzikie, ale brzmi nieźle) dosłownie nadziewamy się na niesamowity znak. Wprawdzie czytałam wcześniej o tym miejscu, ale zdążyłam zapomnieć. A znak informuje nas, że znajdujemy się w miejscu niezwykłym. Wszystkie wody znajdujące się po prawej strony od tego punktu wpadają do Atlantyku, a wszystkie po lewej do Pacyfiku. Ale czad. Ogarniacie, nawet jak deszcz pada to kropelki spadają niedaleko siebie, ale pędzą do dwóch różnych oceanów. Jestem pod wrażenie, z lekka dochodzi do mnie, że zachowuję się jak wariatka, ale kto mi zabroni.

Jedziemy dalej, głowy na sprężynkach, bo wszystko dookoła jest mega ciekawe, i nagle dojeżdżamy do wielkiej czerwoności. Czuję się jakbym przeniosła się o tysiące kilometrów, bo jeszcze przed chwilą byłam otoczona zielonym lasem i ostrymi szarymi skałami a teraz nastała czerwoność i klimat praktycznie pustynny, no może czasami preriowy. Zmienność krajobrazu jest niesłychanie zaskakująca.

Zaopatrujemy się w mapę tych czerwoności. Park nazywa się Ogród Bogów i jak głosi tabliczka został przekazany przez prywatną rodzinę dla rozkoszy gawiedzi, której teren ma być udostępniany za darmo.

Zrobiliśmy tysiące zdjęć (oczywiście część wariackich) zachwycała nas każda czerwona skała. Kolory są naprawdę obezwładniające i bardzo ostre, oczywiście zmieniają się w zależności od tego czy są w słońcu czy w cieniu. Myślę, że bardzo ciekawe byłoby spędzić tam cały dzień i co godzinę robić zdjęcie jednej skałce, żeby zobaczyć, jak zmienia się jej kolor. Trzeba by tylko mieć kogoś donoszącego wodę, bo temperatury panują tam zdecydowanie pustynne.

Cały czas pełni wrażeń przenosimy się kawałek dalej, do kanionu, już nie czerwonego i moja odważna rodzinka decyduje się na wszystkie szalone rzeczy jakich można tam doświadczyć. Amelia i Arek na huśtawkę nad przepaścią a Tosia mniej trochę łagodniej, ale też kończy się wiszeniem nad przepaścią. Ja trzymając się za serce robię im zdjęcia.

ja i góra

Dziś miał być leniwy dzień. Śpimy, ile się da, spacerujemy, cieszymy się widokami, uzupełniamy ekwipunek, bo okazało się, że na ponad 3000 metrów słońce spala skórę w jedną sekundę. Przed chwilą było za chmurami, teraz wyjrzało na chwilę i już kark spalony. Oczy też potrzebują specjalnej ochrony, bo bez okularów polaryzacyjnych już po półgodzinie zaczynamy się czuć jakby ktoś nam sypnął w oczy garść piachu. Niespodziewanym zbiegiem okoliczności te wszystkie niedogodności omijają nasze dzieci wielkim łukiem. Proszę co znaczy młodość. Uzbrojeni po pachy ruszamy na przejażdżkę.

Nasz wybór pada na górę o nazwie Evans. Nie jest to zwykłe miejsce, bo na ponad 4000 tysiące metrów wjeżdża się samochodem. A co tam zdobędę czterotysięcznik.

Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Droga na górę trwała ponad pół godziny i widoki za każdym zakrętem pyły obezwładniające, wprawdzie ja od pewnego momentu siedziałam z zamkniętymi oczami (no prawie) bo jednak ciekawiło mnie wszystko, ale za każdym razem jak moja strona samochodu znajdowała się nad przepaścią to wydawałam okrzyki przerażenia. To, że jednak czasami odważałam się patrzeć zostało mi wynagrodzone, bo widziałam świstaka. Ale śmieszne stworzonko.

Jak dojechaliśmy na parking to miałam stan przedzawałowy.

Żeby nie było, że zdobyłam górę samochodem. Ostanie kilkaset metrów zakosami zdobyliśmy na nogach.

 

WESZŁAM NA 4314 METRÓW. WOW. NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ.

 

Możecie sobie wyobrazić widoki ze szczytu. Znów cały świat był mój. Gdyby ktoś rok temu założył się ze mną, że wejdę na czterotysięcznik to bym go śmiechem zabiła a właśnie tutaj jestem. Dość długo napawaliśmy się widokami i uczuciem szczęścia, ale jednak lekki ból głowy i małe oszołomienie spowodowane małą ilością tlenu dało o sobie znać.

W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze stado kóz górskich które obfotografowaliśmy ze wszystkich stron i zjechaliśmy trochę niżej przejść się już zdecydowanie mniej wymagającym szlakiem nad jeziorkiem.

Tutaj do widoków górskich doszła jeszcze niesamowita ilość kwiatów i poczułam się jak w niebie. To są chwile, które zostają w nas na zawsze. Dziękuję, że mogę tego doświadczać.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo trudna i radzenie sobie w nowej rzeczywistości też nie jest łatwe, ale to jest zdecydowanie nagroda za te wszystkie trudy. Cuda, które możemy tutaj odkrywać są bezcenne.

 

odkrywamy Colorado

Dotarliśmy do celu podróży. Jesteśmy teoretycznie w miejscowości, ale na samym jej końcu więc mamy święty spokój i cudowny widok na góry i jezioro. Tego mi było trzeba. Jak jestem nad morzem to wydaje mi się, że to lubię najbardziej, ale jak przyjeżdżam w góry to zmieniam jednak zdanie i tak na okrągło.

Jakoś blisko te góry dookoła, więc sprawdziliśmy na jakiej jesteśmy wysokości. Mieszkamy na 3000 metrów. O rany nigdy tak wysoko nie mieszkałam. Głowa trochę boli, ale mam nadzieję, że się szybko przystosujemy.

Oszczędzając wspomniane wcześniej kolano wybieram dla nas trasy raczej trekingowe z małymi podejściami. Pomimo tego widoki są cudne, niebo błękitne, piękne lasy i cudne jeziora. Nasz szlak prowadzi przez dolną część wodospadu. Na które ja się zatrzymuję a rodzina gna dalej. Idą zobaczyć jezioro, ale obiecali mi zdjęcia. Siedzę na skale i podziwiam piękne widoki gryziona przez bezlitosne komary, ale nawet to mi tak bardzo nie przeszkadza. Zawieszam się przy wodospadzie. Cały czas nie mogę się nadziwić, że weszłam na 3500 metrów i chodzę sobie i jest ciepło i nie ma śniegu, chociaż widać czasami małe skrawki w szczelinach górskich. W Europie na tej wysokości jest już poniżej zera i wieczny śnieg a ja w krótkim rękawku.

 

jedziemy

Jak zwykle droga przez Stany okazuje się bardzo ciekawym przeżyciem. Niespotykane dotąd widoki zawsze są ciekawe. Jedziemy Colorado. Zaraz po przekroczeniu granicy tego stanu, który zadziwia nas bezkresną płaskością po 13 godzinach podróży zatrzymujemy się na nocleg w maleńkim miasteczku. Hula po nim wiatr, zabudowa jest bardzo luźna, ratusz miejski wygląda jak mały stary pawilon handlowy, ale jest jedna atrakcja turystyczna – Karuzela. Stara, niesamowita, teraz schowana pod dachem. Kto na boga wybudował taką karuzelę na takim pustkowiu i dlaczego. Teoretycznie przy okazji budowania kolei, ale wciąż jest to dla mnie zaskakujące.

Kolejną przerwę robimy sobie w Denver. Miasto bardzo nam się podoba, jest dość europejskie, ludzie chodzą po ulicach, wylewają się z knajpek. Minusem jest bardzo duża ilość bezdomnych, a plusem ciekawe parki i bardzo artystyczny duch miasta. Spotykamy wiele ciekawych instalacji. Fajną wystawę z chińskimi znakami zodiaku, oczywiście robimy sobie fotki przy swoich znakach. Mijamy kolorowe budynki biblioteki i podziwiamy piękny park z wielkim budynkiem Kapitolu.

Na razie Colorado na plus, ale zostawiamy za sobą cywilizację i ruszamy w góry, które wyrastają znienacka i robią na nas  olbrzymie wrażenie.

IMG_4916

 

kolorowy tydzień

Oj to by bardzo ekscytujący tydzień dla Tosi. Zaczęło się od zabawy w szkole na świeżym powietrzu, czyli weszliśmy w pierwszą fazę zakończenia roku szkolnego. Nauczona doświadczeniem z zeszłego roku Tosia miała przygotowany cały komplet świeżych ciuchów, do przebrania po szaleństwie i stare buty do wyrzucenia na koniec, bo nie nadawały się do niczego innego. Tegoroczne zawody były nazwane Olimpijskie i wszystkie klasy reprezentowały inne państwo. Tosi klasa z dumą nosiła barwy Polskie. Bardzo to było poruszające

  

 Kolejne ważne wydarzenie to Lekkoatletycznych Mistrzostwa Okręgu. Pogoda dopisała aż za dobrze i muszę powiedzieć, że po 2 godzinach w 34 stopniach w pełnym słońcu, kiedy zaczęły się Tosi najważniejsze konkurencje ja czułam, że nie mogę oddychać i chodzić a co dopiero biegać czy skakać. Więc naprawdę duży szacunek dla dzieciaków. Tosi udało się zdobyć medal w skoku wzwyż. Rodzice bardzo dumni.

Wręczenie ze względu na pogodę zostało odłożone i nasze dzieciaki dostały swoje trofea na imprezie kończącej sezon, po wręczeniu i napełnieniu żołądków odbyły się kolejne zawody, tym razem kręgle, ale było więcej zabawy niż prawdziwej konkurencji.

 

No i najważniejsze. Zakończenie szkoły. Wzruszające, ale na luzie. Tematem przewodnim imprezy były Hawaje, było więc mega kolorowo. Po krótkiej części oficjalnej dzieciaki czytały nazwiska a nauczyciele i dyrektor wręczali Certyfikaty ukończenia szkoły i kolorowe kwiaty. Nie obyło się bez wstydliwych momentów, bo nie wiem czemu w trakcie całej uroczystości z brawami lub wiwatami wyrywali się tylko nieliczni rodzice. Mój sąsiad, tato koleżanki Tosi krzyknął imię swojej córki jak wyczytano jej imię i stwierdził, że musiał zrobić jej odrobinę obciachu. Ja stwierdziłam, że nie jestem taka odważna, więc zadeklarował, że może zrobić to za mnie, co też uczynił. Dobrze, że można liczyć na pomoc dobrych ludzi, w zawstydzeniu własnej córki.

Na koniec nauczyciele obrzucili dzieciaki kolorowymi piłkami i zaprosili na poczęstunek.

Dla mnie dodatkowo ważne było jeszcze jedno. Na ścianie szkoły, którą Tosia opuszcza po półtora roku uczęszczania wisi potwierdzenie wyczynów drużyny biegowej, których Tosia jest współautorem. Zostawia tutaj po sobie jakiś ślad. Fajnie

oczarowana

Czuję się oczarowana. W ramach poszerzania horyzontów wybrałyśmy się z dziewczynami (Arek odwiedza Polskę) na balet, na Piotrusia Pana. Nie wiedziałam czego się spodziewać, bo to nasz pierwszy raz. Najpierw zachwyciło nas miejsce. Orpheum Theatre, wygląda jak teatr z poprzedniej epoki w najlepszym tego słowa znaczeniu. Piękny wystrój wnętrz wprowadził nas w wyjątkowy nastrój. Balet poprzedzony został krótkim filmem pokazującym przygotowania do spektaklu i zapowiadało się nieźle, bo podziewałam się prostej scenografii, a dostałam coś dokładnie przeciwnego. Scena wyglądała bajkowo, postacie w cudownych strojach latały pod niebo i tańczyły cudownie. Nie myślałam, że to będzie tak duża produkcja, momentami na scenie było ponad 15 tańczących osób.

Najbardziej chyba spodobał mi się dzwoneczek, postać zagrana była genialnie, każdy foch tego cudownego stworzenia wywoływał śmiech i oklaski. Fajnie czasami znaleźć się w bajce. Przy wyjściu spotkała nas kolejna niespodzianka, w holu teatru spotkaliśmy odtwórców głównych ról, każdy mógł sobie zrobić z nimi zdjęcie, było to naprawdę bardzo miłe. Fajne zakończenie wyjątkowego wydarzenia.

 

A wiecie co było dodatkowo dobre, że było to wyjście na próbę, więc nie chciałam kupować drogich biletów i kupiłam najtańsze, po 10 dolarów od głowy, ale okazało się że balkon jest tak skonstruowany że było naprawdę dobrze wszystko widać, więc miałyśmy fajne wyjście w super cenie.

 Po drodze do auta nadal byłyśmy w kolorowych nastrojach.

prawie wielkanoc

Mmmm jak ja uwielbiam wiosnę. To jest moja ulubiona pora roku. Ostatnio przeczytałam, że wiosna jest kusząca i zdecydowanie się z tym zgadzam. Wiosna kusi nas kolorami, kwiatami i słońcem. W Stanach Święta Wielkanocne przypominają bardziej radowanie się z początku wiosny niż święto religijne. Wprawdzie świętuje się w piątek, sobotę i niedzielę, czyli zgodnie z ważnymi wydarzeniami w kościele katolickim, a poniedziałek jest już zupełnie zwykłym dnie. Ale trudno dopatrzyć się prawdziwych symboli świąt, nie widać tłumów z palmami w niedzielę i koszyczkami ze święconką w sobotę. Dziewczyny oczywiście tęsknią najbardziej za lanym poniedziałkiem, bo była to zawsze szansa, żeby trochę poszaleć. Jak było zimno to rujnowały dom, a jak ciepło, albo prawie ciepło to wariowały na dworze, a tutaj zamiast szaleć muszą ubrać się w mundurki i maszerować do szkoły.

 

W Stanach najważniejszym wydarzeniem przed Świętami są polowania na jajka, które są organizowane przez wszystkie instytucje jakie przychodzą wam do głowy. Dzieciaki biegają po parkach, skwerach, ogrodach i raczej zbierają niż szukają kolorowych plastikowych jajek wypełnionych słodyczami. Jest to dość łatwe do wykonania nawet w domu, bo w każdym sklepie można za grosze kupić te plastikowe jajka do wypełnienia czym kto sobie życzy.

Sprawdzałam, czy Amerykanie mają jakieś specjalne dania świąteczno-wielkanocne i okazuje się, że nie. Nie jedzą też śniadania wielkanocnego w naszym wydaniu, tylko bardziej uroczysty (albo i nie) obiad. Nie wiedzą co tracą. Moja rodzina już od tygodnia wylicza co będzie jadła na wielkanocne śniadanie, nie może zabraknąć żadnego elementu, który zawsze był na polskim stole. A więc, oczywiście będą jajka nadziewane, sałatka warzywna, szyneczka (niestety tym razem ze sklepu, a nie wędzona przez dziadka), pieczarki faszerowane jajkiem i serem żółtym, panierowane i smażone, no i oczywiście ćwikła z chrzanem, z którym będzie najwięcej problemu. Pewnie będziemy też się bili, czy robimy babkę i mazurek, sernik i mazurek czy babkę i sernik. Jak przeżyjemy polowanie i walkę o ciasta to skończymy jak wszyscy Polacy z wypchanymi do granic możliwości żołądkami i wyrazem zadowolenie na twarzach. Mam nadzieję, że pogoda będzie łaskawa na tyle, że będzie można to wszystko wybiegać albo wyspacerować, a jak nie to nie i też będzie dobrze.

 

autem po plaży

Przemieszczamy się, ale w dalszym ciągu nie opuszczamy Teksasu, tym razem odkrywamy wybrzeże. Wjazd do miasta o nazwie Corpus Christi jest dość przerażający, ponieważ otaczają nas same rafinerie jak okiem sięgnąć, dziwne dla nas jest to, że to wszystko firmy prywatne. Patrząc na skalę wyobrażam sobie fortuny właścicieli.

Ale my uciekamy nad morze. Władze chyba starają się nie dopuścić do dewastacji wybrzeża, bo prawie całe to park pod chronioną min. ze względu na żółwie i ptaki. Czyli jest nadzieja, że przemysł nie zabił środowiska.

Mieszkamy prawie nad samym morzem, plaże są szerokie, czyste i prawie puste, ale co jest dla nas zaskakujące można po nich jeździć autem, wprawdzie tylko 15 mil na godzinę, ale pomimo wszystko jest to zaskakujące, kiedy na plaży zamiast znaku zakazu wjazdu napotykamy tylko ograniczenie prędkości.

Z tego co zdążyliśmy zaobserwować ludzie tego nie wykorzystują w zły sposób. Widzieliśmy np. scenkę jak rodzina wjechała busem. Rozstawili boisko do siatkówki plażowej, wyciągnęli grilla, pobawili się, a jak odjechali to pozbierali wszystko grzecznie i nawet ślad po nich nie został.

Oczywiście nie ograniczyliśmy się do jeżdżenia po plaży, ale również przemierzaliśmy ją na własnych nogach, spacerując, biegając, maszerując, ale zawsze przy okazji słuchaliśmy szumu morza, który zawsze jest cudownie odprężający.

Moje dzieci zapowiadały, że bez względu na pogodę wykąpią się w morzu, ale nawet te twardziele poddały się po kilku dniach. Nie omieszkały za to wykorzystać kilku cieplejszych godzin i wskoczyły do basenu, w którym woda na szczęście była podgrzewana, bo inaczej zostałabym posądzona o znęcanie się nad nimi.

jaskinie

Teksas postanowił, że zamrozi nas na śmierć, więc chcąc się przed tym bronić, tym razem uciekliśmy pod ziemię.

Odkryliśmy, że na obrzeżach San Antonio są ciekawe jaskinie, zajechaliśmy na miejsce i wzrokiem szukałam góry, do której będziemy wchodzić, ale okazało się, że góry nie ma, do jaskiń wchodzi się poniżej poziomu gruntu. Zobaczymy. Ciekawostka.

Kupiliśmy nietanie bilety na dwa rodzaje zwiedzania. Miła pani w okienku zapewniła nas, że to będą dwa zupełnie osobne miejsca, więc postanowiliśmy zaryzykować. Pierwsze zwiedzanie mieliśmy dosłownie za chwilę. Zaczęło się krótkim wykładem o historii odkrycia jaskiń i informacją, że pod żadnym pozorem nie można dotykać niczego w jaskiniach. Jest to przestępstwo za jakie idzie się do więzienia. Tak to prawda. Pan wytłumaczył, że jaskinia jest dobrem narodowym, a dotykanie stalaktytów, lub stalagmitów powoduje, że przestają one rosnąć, więc jest to przestępstwo.

Jaskinie okazały się niesamowite. Pierwszym ważnym czynnikiem naszego zachwytu było to, że na dole panowała stała temperatura ok 20 stopni, więc w końcu zrobiło się przyjemnie.

Widoki powalały na kolana i otwierały nam paszcze. Chodziliśmy więc z rozdziawionymi otworami gębowymi i podziwialiśmy niesamowite twory w niesamowitych kolorach.

Przerwę między jednym, a drugim zwiedzaniem spędziliśmy w ciepłym sklepiku z pamiątkami, które prezentowały się bardzo ciekawie, ale miały zdecydowanie nieciekawe ceny.

Na miejsce zbiórki zgłosiliśmy się z lekkim ociąganiem, bo temperatura na zewnątrz dalej nie zachwycała.

Nasza druga wycieczka okazała się jeszcze bardziej interesująca od pierwszej, bo tym razem zeszliśmy aż ponad 54 metry po ziemię. Schodząc krętymi schodami oglądaliśmy takie cuda, że nie myślałam nawet, że trzeba będzie wejść z powrotem pod górę.

W tym wyjątkowym miejscu, oprócz najbardziej znanych formacji skalnych można było zobaczyć te zupełnie wyjątkowe. Jedne z nich nazywały się wstążki, a inne słomki i oczywiście swoje nazwy wzięły od tego jak wyglądały. Tyma razem schodząc prawie ocieraliśmy się o skały, a wstążki wydawały się miękkie w dotyku, więc naprawdę z trudem powstrzymałam się, żeby ich nie dotknąć. Słomki były natomiast cienkie jak słomki i naprawdę puste w środku. Natura jest niesamowita.

Największa atrakcja czekała na nas na samym końcu. Doszliśmy do miejsca, w którym kończyła się przygotowana trasa, przed nami była już tylko ciemność lekko rozświetlona, znajdującymi się koło nas światełkami. Przed samą barierką znajdowało się kilka ławek, pan przewodnik poprosił nas żebyśmy usiedli i przygotowali się na wyłączenie świateł. W miejscu, w którym się znajdowaliśmy nie było żadnego naturalnego źródła światła. Po wyłączeniu sztucznego było naprawdę niesamowicie. Można było przyłożyć sobie rękę do samego nosa i ręki naprawdę nie było widać. Ponoć na świecie takie miejsca z naturalnym brakiem światła można znaleźć tylko w nielicznych jaskiniach i głębinach morza.

Absencja światła. Niesamowite doświadczenie. Powiało grozą.

misje

W ten chłodny pochmurny dzień, zamiast ryczeć nad naszym losem (dlaczego nie jest ciepło???? Co to za jakiś szatański front tutaj przyszedł??? Najstarsi górale nie pamiętają czegoś takiego) wyruszamy na podbój misji.

Oprócz Alamo, (o którym już pisałam) w San Antonio jest ich pięć dawnych klasztorów, do obejrzenia wybieramy te najlepiej zachowane. Pierwsza znajduje się trochę na pustkowiu, jest to dość duży teren więc dzięki temu spacer mamy już zaliczony.

Wszystko jest dosyć klasyczne, zadziwiają nas tylko mieszkania znajdujące się w murze okalającym misję, z zewnątrz mur wydaje się tylko murem, a tu taka niespodzianka, wszystko jest dość proste i puste. Szukamy resztek ogrodów, lub jakichkolwiek oznak czym zajmowali się mnisi, ale okazuje się, że niczym. Tym mocno różnią się od klasztorów europejskich. Na mapie misji widzimy zaznaczone drzewa pod którymi modlili się mnisi, takie pod którymi odpoczywali, ale nic związanego z pracą. Zadziwiające. Druga misja jest mniejsza i położona wśród nowoczesnych budynków więc trudniej poczuć ducha miejsca, ale próbujemy.

 

Natchnieni wyruszamy na dalsze poszukiwania i zatrzymujemy się przy chińskim ogrodzie herbacianym. Na szczęście nie wszystkie rośliny ogarnęły, że jest zima i jest zimno i możemy się trochę pocieszyć oznakami wiosny Nie wiemy do końca czemu on jest herbaciany, ale domyślamy się, że chodzi o to, że w tych pięknych okolicznościach przyro dy można napić się herbaty.

 

Lubię takie zwiedzanie miejsc nieoczywistych i często niespektakularnych, bo zazwyczaj są zdecydowanie bardziej zaskakujące i tajemnicze od hitów przewodnikowych.