Archiwum: #wyzwanie

mroźno? nie dla nas

Dzisiaj wspomnienie jednego z zimniejszych dni, kto nie musi nie wychodzi na dwór, ale my się nie poddaliśmy. Dla nas pogoda była iście zabawowa. Więc poszliśmy się pobawić. Plac zabaw w parku nieopodal jest świetny. Tak naprawdę to 4 różne place tematyczne, wszystkie miękkie, przygotowane do prawdziwego szaleństwa. Tosia oczywiście nie mogła odpuścić sobie ścianki wspinaczkowej, która przy tym nachyleniu jest superbezpieczna, więc mogła szaleć do woli. Dużo, lin, zjeżdżalni i trochę nietypowych atrakcji. Na placu zamontowane są rury, przez które można krzyczeć do siebie, proste urządzenia mogące służyć za instrumenty. Amelka próbowała uzyskać na nich jakieś dźwięki przypominające muzykę. Naprawdę proste rozwiązania, ale wciągające. Poszliśmy tylko na chwilę, a wyszliśmy z placu po 1,5 h. Wariactwo z filmikami slow motion spowodowało, że ledwo żyłam, bo biegałyśmy, skakałyśmy, sprawdzając jakie efekty wyjdą najlepiej. Szaleństwo na huśtawkach. Wszystko nas wciągnęło. Na koniec wybraliśmy na zwiedzanie parku, tym razem samochodem, bo jest on tak wielki, że nie da się tego zrobić na piechotę jednego dnia. Cały czas i we wszystkich przestrzeniach życia sprawdza się zasada, że tutaj wszystko jest większe. Przestrzenie są ogromne.

 

Na zdjęciach zostały uwiecznione również moje wyczyny.

Dzięki Tosi nauczyłam się robić lepiej na szydełku. Miało być ciepło więc wzięliśmy Tosi na wyjazd tylko jedną czapkę, która się zapodziała (ulubione słowo mojej rodziny) zaraz po przyjeździe.

-Mamo zimno mi, zrobisz mi czapkę?

-Ok.

Po południu.

– A może być z pomponem?

-Może.

Następnego dnia.

-A zrobisz mi jeszcze szalik?

-Ok.

Zrobiłam. Trzeciego dnia usłyszałam.

– W ręce jeszcze mi zimno.

Rękawiczek nie zrobię na pewno, ale mogę zrobić mitenki. Efekt macie na zdjęciu. Komplet zrobiony w ramach zapotrzebowania.

Znów o szkole

Trochę się do tego zbierałam, bo ten temat jest dla mnie bardzo ważny. Nie chcę przegiąć w żadną stronę i żeby była jasność będę chwaliła szkoły amerykańskie, ale to nie znaczy, że narzekam na polskie szkoły kompleksowo. Moje dziewczyny akurat trafiały na świetnych wychowawców, nauczycieli, dyrektorów. Narzekam na system w Polsce. Biorąc jeszcze pod uwagę to, co się dzieje teraz, przychodzi mi do głowy jedno. Brak szacunku. Dla dzieci, rodziców, nauczycieli.

Szkołą Tosi.

Bardzo bałam się jak dziewczyny poradzą sobie w nowej szkole. O zasadach przywożenia i odwożenia do szkoły już pisałam, ale cały czas nie mogę wyjść z zachwytu jakim ułatwieniem są autobusy odwożące i przywożące dzieci do szkoły. Dzieciaki uczą się samodzielności, ale są bezpieczne. Nie stoję w korkach, nie tracę czasu na wystawanie pod szkoła, nie biegam po niej szukając mojego dziecka.

Szkoła Tosi to oczywiście budynek parterowy, więc bezpieczny. Jest zawsze zamknięta, żeby do niej wejść trzeba zadzwonić domofonem. Wchodzi się od razu do sekretariatu, więc nie ma możliwości, żeby ktoś niepowołany był w budynku

Ostatnio na fb pojawił się filmik o szkole idealnej, a ja pomyślałam, że taka jest właśnie szkoła Tosi. Jest szczęściarą. To bardzo ważne dla mnie. Wszyscy nauczyciele są bardzo mili, troszczą się o uczniów rozmawiają z nimi, opiekują się. Do piątej klasy dzieciaki na kolejne przedmioty przeprowadza nauczyciel, chodzi z nimi na lunch, nie ma pośpiechu, nerwów. Nie ma dzwonków. Wszystko odbywa się naturalnie. Jak nadchodzi termin testu i dzieci są nieprzygotowane, to pani przekłada termin, żeby je nauczyć. Tosia ma bezpłatnie codziennie 2-3 godziny angielskiego, którego uczą się w grupach po 2-4 osoby. Każda szkołą jest na to przygotowana, taki jest ich obowiązek.

Dzieciaki w szkole nie muszą siedzieć cały czas w ławkach, jak czują potrzebę pochodzenia to chodzą. Tutaj zwraca się bardzo dużą uwagę na potrzeby dzieci.

Tosia nie nosi do szkoły żadnych książek ani zeszytów, wszystko ma w klasie. Zadnie domowe mojego młodszego dziecka, to rozwiązywanie zadań z matematyki 45 minut tygodniowo, na stronie internetowej i są to raczej zadania w formie gier i zabaw i 20 minut czytania dziennie. Oczywiście dzieci mogą czytać to co chcą.

Bardzo podobało mi się to, że prezenty w szkole dla dzieci na święta, to książki. Każdy z domu przynosi jakąś przeczytaną i Pani dzieli między dzieciakami.

Ostatnio Tosi wypadł w szkole ząb, powiedziała pani, że to nic takiego, ale wszyscy byli innego zdania. Usłyszała, że jest to bardzo ważne wydarzenie, została zaprowadzona do pielęgniarki, od której dostała pojemniczek na ząb na zmieniającym kolor rzemyku, była zachwycona.

Nie ma mundurków, ale trzeba ubierać dzieci dość elegancko, w białe, granatowe, niebieskie, beżowe i szare rzeczy. Co jakiś czas jest free dress day, który wywołuje zawsze ekscytację. W szkole były już tańce ojców i córek, wieczór filmowy, a za 2 tygodnie zaczyna się wiosenny sezon aktywności pozalekcyjnych. Do wyboru jest pierwsza pomoc, zajęcia sportowe, teatralne, lego z elementami programowania. Większość jest płatna, ale rozsądnie i odbywają się w szkole, zaraz po lekcjach. Nie trzeba będzie 2 razy jeździć. Fajne rozwiązanie

Tosia uwielbia swoją szkołę, nigdy nie wraca smutna czy zestresowana. Nigdy nie powiedziała, że nie chce jej się iść, nigdy nie była przemęczona. Doskonale udaje się im zbilansować czas pomiędzy zabawą a nauką. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Trochę sama nie wierzę w to co widzę.

Szkoła Amelii to będzie druga historia.

wiosenne wyprawy

Zrobiło się dość wiosennie, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny dzień i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Zaakceptowany został pomysł wyprawy do ZOO. Słyszeliśmy, ze jest fajne więc, trzeba to ocenić naszym europejskim okiem. A, że moje dziewczyny, a zwłaszcza młodsza uwielbiają zoo, więc mamy porównanie, bo już kilka widzieliśmy.

Okazuje się, że wszystkie atrakcje są czynne od marca do października, teraz dostępna jest tylko część, ale i tak na parkingu stoi sporo aut.

Przy wejściu potwierdza się pierwsza różnica i jest to bardzo fajna opcja. W USA w większość tego typu miejsc jak muzea, ZOO, czy na akwaria można kupić roczną kartę członkowską. Za jednorazowe wejście do zoo zapłacilibyśmy 54 $ a karta rocznego wstępu kosztuje 99 $, więc oczywiście kupujemy kartę i przyjedziemy tu jeszcze nie raz.

Okazuje się, że będzie po co. ZOO jest olbrzymie, jesteśmy tam kilka godzin i nie dotarliśmy do wszystkich zakątków. Niektóre miejsca zatrzymują nas na dłużej. Jest też fajne urządzone, zwierzęta są dość blisko nas, część można zobaczyć przez plastikową szybę, więc przy odrobinie szczęścia można stanąć oko w oko z tygrysem. Część zwierzaków jest na wspólnym wybiegu, po kilka gatunków, więc czują się chyba bardziej jak w realu. Super były też koniki morskie, które wyglądały jak nakręcone zabawki. Nemo puścił do mnie oko. Tęsknię za nurkowaniem.

Jest kilka hitów. W budynku, gdzie są egzotyczne ptaki zbudowany jest kawałek lasu deszczowego i ptaki latają po całym obiekcie. Siedzą na gałęziach i można ich prawie dotknąć. W pewnym momencie czytamy tablicę z opisem gatunków i ptak żartowniś przelatuje mi i Tosi przed samą twarzą. Cha chaaa jest moc.

Bardzo lubię też akcenty lokalne w takich miejscach.  Jest i tutaj. Zbudowana została cała farma ze zwierzakami, więc przechadzamy się wśród kur, kaczek, owiec i koni, obserwując młyn wodny i całe otoczenie. Tutaj wszystkie zwierzęta można dotykać, więc co kawałek jest punkt mycia rąk. Fajne. Strefę tą kończy dom w stylu kolonialnym, poddajemy się wiec pokusie i siadamy z Arkiem na werandzie, na bujanych fotelach. Południowcy pełną gębą.

Ale miejsce, gdzie mogłabym siedzieć godzinami to Zambezia river. Fantastyczne miejsce, gdzie zakochałam się w hipopotamach, które na lądzie bardzo nieporadne pod wodą pokazują co potrafią. Duże przeszklenia w brzegu rzeki pozwalają nam podglądać te niesamowite zwierzęta. Biegam piszcząc ze szczęścia od okna do okna podążając za pływającymi stworami. Są cudne. Z trudem daję się odciągnąć. Przy wyjściu trochę koją mnie flamingi śpiące na jednej nodze, ale i tak hipcie wygrały.

Nie widzieliśmy też wielu wydarzeń organizowanych codziennie, jak nap karmienie żyraf, czy popisy gry na bongo w naszym ulubionym zakątku. Na pewno tu wrócimy i to nie raz.

Emocje i uśmiech na twarzy

To był bardzo fajny dzień. Przed południem spokój, potem Amelia wróciła ze szkoły, oczywiście pełna relacja. Poszłyśmy z nią po Tosię okrężną spacerową drogą (bez swetrów). Cudna pogoda. Wrócił Arek, wspólny obiad i na spokojnie, po instruktarzu wydanym dziewczynom, które zostawały same w domu, jedziemy na koncert. Jest 17, więc jeszcze trochę korków, ale już o 17.30 parkujemy nieopodal FedexForum. Leniwym krokiem idziemy przez Beale St., która już tętni życiem, stoliki na zewnątrz, muzyka na żywo. Mamy już klimat imprezowy. Odnajdujemy knajpę Coyote Ugly, której nowojorska wersja występowała w filmie z udziałem naszej rodaczki Izy Miko.

O 18 zaczynają wpuszczać do hali, myślimy, że będą tłumy, ale jest spokojnie, kilka niedługich kolejek, oczywiście kontrola przy wejściu. Wszystko bardzo na luzie. Oczywiście nie możemy darować sobie koszulek z naszego pierwszego koncertu tutaj. Mam wrażenie, że koszulki kupują wszyscy. Idziemy sprawdzić nasze miejsca, które niestety są dość odległe, bo jak dowiedzieliśmy się o koncercie to już wszystkie najlepsze były sprzedane. Ale co tam. Jesteśmy zszokowani, bo 15 minut przed rozpoczęciem hala jest prawie pusta. Wprawdzie miejsca na płycie to też numerowane krzesełka, więc nikt nie musi być pierwszy, żeby zająć miejsce przy barierce, ale mimo wszystko.

Najpierw krótki popis na perkusji, a potem zapowiadany support, który też jest fajny. Trąbka, trzy saksofony, zaczyna bujać.

Przed rozpoczęciem koncertu właściwego cała hala jednak jest pełna. Oczywiście są różnice, które nie dają nam spokoju. Prawie wszyscy dookoła coś jedzą, nachosy, frytki, kurczaki, popcorn. Straszne. Jesteśmy przecież na koncercie.

No i zaczyna się. Niesamowita energia, oprawa, nagłośnienie. Jesteśmy oczarowani. Ja wyglądam jakbym wygrała milion dolarów, cieszę się jak wariatka. Oczywiście zaczynają od klasyki. Na szczęście wszyscy wstają i można się pobawić. Efekty świetlne są niesamowite, nie wiem na co ma patrzeć. Dostaję zeza rozbieżnego. Antonny Kiddis zdejmuje koszulkę i mogę na żywo zobaczyć tatuaż na jego plecach, który jeszcze za czasów przedinternetowych rozpracowywaliśmy z moim mężem, zatrzymując kasetę video. Arek marzył o takim samym i ma.

Ze sceny bije niesamowita energia. Jestem oczarowana, podekscytowana, szczęśliwa, naładowana dobrą energią. Po wyjściu, w nadal dość ciepłą noc widzę kolejną amerykańską różnicę. Przed halą stoją w rządku wielkie limuzyny. Czyli VIP-y też się bawiły, i to jak widać na pełnym wypasie.

 

W domu jesteśmy przed 23. Nie wierzę, że to dzieje się na prawdę. Cały czas głowa mi się kiwa w rytm muzyki. Oj będę miała duże problemy z zaśnięciem.

Duże miasto

Nigdy nie chciałam mieszkać w dużym mieście, ale zawsze trochę zazdrościłam moim znajomym, którzy w takim mieszkali. Zazdrościłam tego, że mogą iść na fajny koncert bez zarywania całego dnia albo całej nocy. Bez dodatkowych kosztów. Bez problemu. Kolejny aspekt to zakupy. Wiem też, ilu moich znajomych z Zielonej Góry jeździł do Poznania, Wrocławia, Berlina na zakupy ciuchowe, bo jest większy wybór i jest taniej, czy np. do Ikei.
Wyobrażacie sobie moją radość, jak znalazłam w skrzynce katalog Ikei. Okazało się wtedy, że 15 minut od nas za kilka dni otwierają Ikeę. Wszyscy których znam, a szczególnie hiszpańska rodzina, która przeprowadziła się bez mebli, nie mogli doczekać się. Zdjęcia z przed startu mam właśnie od nich. Istne szaleństwo. W dniu otwarcia było tyle przecen i prezentów, że kolejka zaczęła ustawiać się już 2 dni wcześniej. Namioty przed Ikeą tego jeszcze nie widziałam. Dla pierwszych 40 osób za darmo były sofy Ektorp.


Fajnie jest. Właśnie wróciliśmy z moim nowym miejscem „do pracy”, mogę też dokupić dziewczynom komody do kompletu. Nie muszę rezygnować z ulubionych drobiazgów do kuchni, świeczek i serwetek. A najważniejsze jest to, że mogę jechać do po każdą drobnostkę jak tylko mi się przypomni.
Okazało się, że drugie dobrodziejstwo też mam. Pół godziny od nas jest FedExForum, w którym odbywają się mecze NBA na które jak tylko może jeździ mój mąż. Są też koncerty. W czwartek idziemy na koncert Red Hot Chili Peppers. Hura. Koło domu mam takie koncerty!!! Ceny nie zabijają, więc śmieję się od ucha do ucha. Bardzo się cieszę i aż nie mogę uwierzyć. Napiszę, jak było!!!!
I okazuje się, że wcale nie muszę mieszkać w dużym mieście, żeby korzystać z tych dobrodziejstw. Lubię to już trochę moje, zielone, spokojne miasteczko. To dobre strony.

Niespodziewana przygoda

Niespodziewana przygoda. Wracaliśmy z naszych Florydzkich wakacji i po kilku godzinach, już bardzo potrzebowaliśmy rozprostować kości. Przy drodze co jakiś czas pojawiały się tablice informujące o atrakcjach w okolicy, ale właśnie ta na tyle zwróciła naszą uwagę (nie oszukujmy się, zwróciła uwagę mojego męża), że postanowiliśmy zjechać kawałek i zrobić sobie przerwę w podróży i zobaczyć The Tallahassee Automobile And Collectibles Museum

Chwila na internecie i mamy potwierdzenie, że muzeum samochodów jest, są niestety bilety wstępu i teoretycznie jest otwarte w Nowy Rok, co było dość zaskakujące. Jedziemy. Moja wstępna deklaracja brzmiała, że idę na spacer, a nie do muzeum, ale zostałam zakrzyczana przez rodzinę i poszłam. Weszliśmy do olbrzymiego budynku, który na 2 piętrach prezentował przecudnej urody samochody, motocykle, zdjęcia Prezydentów Stanów Zjednoczonych, kolekcję pianin i wiele, wiele innych. Muzeum jest chyba prywatne, rodzinne, przynajmniej tak wygląda. Przywitał nas miły pan, który zapytał skąd jesteśmy i opowiedział nam o kilku eksponatach, szczególnie podkreślając, że kilka samochodów, które tu stoją mają przejechane 0 kilometrów

Muszę przyznać, że mimo braku mojego zainteresowania autami miejsce mnie oczarowało, błyszczące, śliczne, jak z dawnych filmów. Widzieliśmy też kilka ciekawostek, jak pojazd, którym było wiezione na pogrzeb ciało Abrahama Lincolna, list gończy za mordercą, który wygląda tak jak w westernach. Było to trochę jak podróż w czasie. Stało kilka batmobili, auto, które wyglądało jak pociąg. Oczywiście nie można było niczego dotykać, ale wszystko było na wyciągnięcie ręki.

Tak sobie myślę, że jest dużo takich miejsc w życiu, koło których przechodzimy nie zauważając ich i nie wiemy nawet co nas ominęło J

Przełomy

[social_warfare]Przełom roku powoduje, że zaczynamy podsumowywać, wymyślać nowe wyzwania. Ja myślę cały czas. Bardzo intensywnie, zmusza mnie do tego nowe życie. Ubiegły rok to taki przełom, którego nigdy się nie spodziewałam i nie mogłam się do niego przygotować. Nie mogę go porównać do niczego innego co się wydarzyło w moim życiu, a starałam się, żeby działo się dużo. Przełomem było też to że, zaczęłam pisać o mojej przygodzie, ale też o uczuciach. Nie da się tego oddzielić. Żebym mogła być szczera, muszę pisać o tym co czuję. Zauważyłam, że część wpisów powstaje tak, że opisuję wydarzenia i dopiero jak zaczynam czytać to co napisałam naturalnie dopisuję co wtedy czułam. Czasami jest to bardzo trudne. Dzielić się sobą z innymi, znaczy też poddawać się ich ocenie. Na razie jestem przerażona za każdym razem jak robię nowy wpis. Może kiedyś się do tego przyzwyczaję.

Większość osób które mnie znają postrzegają mnie jako osobę silną i odważną. I jest to prawda, ale okupiona bardzo wieloma wątpliwościami i lękami. To tak jak z decyzją o wyjeździe. Było oczywiste, że spróbujemy. Nie myślałam, że może być inaczej. Zawsze próbuję nowych rzeczy i podejmuję wyzwania, ale to co się działo w mojej głowie, ile nocy nie przespałam i jak bardzo się bałam, to wiem tylko ja. Oczywiście starałam się, żeby te gorsze emocje mną nie owładnęły i robię to cały czas, staram się być silna. Ale oczywiście nadal czasami dopada mnie coś…

Po moich doświadczeniach stwierdzam, że naprawdę możemy wszystko. Zawsze byłam przeciwnikiem takich truizmów, ale zaczynam na to patrzeć inaczej. Stawiajmy sobie cele które są wyzwaniami, ale nie są skierowane przeciwko nam i nie powodują frustracji. Teraz np. codziennie stresuję się, że nigdy nie będę mówiła po angielsku tak jak byłby to mój język, którym mówię o urodzenia. Ale za chwilę staram się przekonać siebie do czego innego. Czy ja muszę mówić, aż tak dobrze? Czy nie wystarczy mi to, że będę się dogadywała spokojnie na wszystkie tematy bez konieczności używania wszystkich możliwych idiomów? Nie muszę. Nie chcę stawiać sobie takiego celu. Będę starała się mówić jak najlepiej. I koniec.

Nie mam noworocznych postanowień, mam postanowienia codzienne. Nie chcę zmieniać swojego życia z nowym rokiem. Chcę, żeby trwało rozwijało się. Jak dzieję się coś dobrego, mówię temu tak, a jak coś mi się nie podoba to staram się to zmienić. Czasami osiągnięcie celu trwa bardzo długo, czasami cele zmieniają się, wyzwania pojawiają się niespodziewanie. Ale podejmujmy wyzwania, próbujmy nowych rzeczy.

Miejmy siły, żeby żyć, cieszmy się tym co mamy, starajmy się, żeby było jeszcze lepiej.

 

I jeszcze z innej beczki.

Wczoraj miałam żółty zachód słońca. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Zdjęcie oczywiście nie oddaje tego co działo się na dworze.

No to w drogę…

No to wyruszyliśmy w naszą pierwszą dużą amerykańską podróż. Sama nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chyba nigdy nawet nie marzyłam o takiej możliwości. Wyjazd zaplanowany jest przede wszystkim dla dzieciaków. Miał to być super prezent świąteczny na poprawę nastrojów, bo jak rezerwowałam wszystko, 3 miesiące temu to myślałam, że aklimatyzacja moich dzieci będzie dużo trudniejsza.

Jedziemy autem, bo lubimy i przy okazji zobaczymy jeszcze kilka stanów po drodze. Byliśmy dzisiaj w pięciu. Tennessee, Missisippi Alabama, Giorgia i Floryda. To jest nasz cel. Drogi szerokie, do Atlanty były prawie puste, piękne ukształtowanie terenu, dookoła tylko zieleń, o tej porze roku trochę przygaszona. W nagrodę dostajemy piękny w schód słońca. Obwodnice Atlanty niestety zaskoczyły nas korkami i aż do Florydy były naprawdę tłoczno. Ale również ciekawie. Na drodze mijaliśmy np. przewożone domy.

Zgodnie z zasadą, że w Ameryce wszystko jest duże zaskoczyła mnie wielkość kamperów, i przyczep kempingowych, które były rozmiarów autobusów i w większości miały doczepione jeszcze samochody osobowe. Na Florydzie nawigacja pokazywała kilka wypadków i korki, przerzuciła nas więc na boczne drogi, które okazały się niesamowite. Wielkie połacie porośnięte dziwnymi drzewami, krajobraz taki, jakby zza krzaka miał wyłonić się aligator. I porozrzucane po tym pustkowiu niewielkie domki. Małe miejscowości, jak z filmów drogi Po raz kolejny poczułam się nierzeczywiście. Jak bym obserwowała kogo na ekranie telewizora. Udało nam się zobaczyć także zachód słońca i już w prawie kompletnych ciemnościach dojechaliśmy do Clearwater, czyli celu naszej wycieczki. Po drodze jeszcze jedna typowa scena.

Jedziemy spokojnie i nagle na sygnale, w naszą stronę pędzą 3 straże pożarne. Dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym zderzyły się 2 auta. Stoją tam już 3 wozy policyjne. Policjant wyskakuje na środek drogi zatrzymuje nasz pas i puszcza ruch z naprzeciwka. Nie mógł to być duży wypadek i musiał się darzyć zaledwie 2 -3 min. wcześniej więc obstawa aut ratowniczych bardzo nas zaskakuje. Nie widziałam w Polsce stłuczki, która wywołałaby taką reakcję, a tutaj jest to norma. Policja na drodze była naprawdę co kawałek i cały czas działała.

 

Szykujemy się do świąt

No to mamy już ozdobę na drzwiach. Światełka kupione. Nawet zawieszone.

 Będziemy piekły pierniki.

Jedziemy na zakupy. Mąka i miód są. Cukier brązowy z przypraw cynamon i chilli, będę robiła mix, no i proszek do pieczenia. Kupiłyśmy też blaszki, foremki, papier do pieczenia dostałam od Marty. Amerykanie czasami jak coś jest w promocji to kupują to bez opamiętania. Marta rozdawała papier do pieczenia, bo stwierdziła że ma zapas do końca życia.

Zagniatamy na cztery ręce ciasto. Dziewczyny oczywiście pomagają. Pod koniec zagniatania okazuje się, że zapomniałyśmy o kakao (już drugi raz nie zagniatam) i o wałku do ciasta. Arek został wysłany do sklepu. Ciasto odpoczywa. Wałek mamy. Produkcja taśmowa. Są pierwsze pierniki. Próbujemy. Jakby słonawe. Co to może być przecież nic nie dodawałyśmy!!!!!! Sprawdzamy wszystko. Proszek do pieczenia jest słony na maxa, a Tosia szczodrze sypnęła pełną łyżeczkę. Dużo lukru i będzie dobrze, albo będziemy udawały, że to jak ze słonym francuskim karmelem. Sól tylko dla podbicia smaku J

20161204_180804 20161204_180807 20161204_180816 20161204_180823

Za to przybory do dekorowania kupiłyśmy świetne i dekorowanie idzie na super. Mamy zajęcie na kilka wieczorów.

20161204_204625 20161204_204632 20161204_204635

Decyzja. Jadę.

Decyzja o przeprowadzce do Stanów była bardzo szybka i jakby po za mną. To się po prostu zdarzyło. Tak więc: mój mąż pojechał do pracy, córki do szkoły, a ja jeszcze nie wiem po co, ale wiem, że bardzo dużo zostawiłam w Polsce. Są osoby i moje “rzeczy” za którymi tęsknię tak, że aż boli.  Przyznaję, że jest też kilka rzeczy, od których uciekłam. Moje życie zmienia się tak bardzo, że staje się nierzeczywiste.

 

Pakujemy kontener. Cały nasz dobytek zobaczymy już na miejscu, za kilka tygodni. Od tej chili żyjemy „na walizkach”, czasami w spartańskich warunkach.

 kontener

Ja, zawsze w biegu, pracująca na najwyższych obrotach, ciągle w rozjazdach, biegająca na wszystkie dodatkowe aktywności, zawsze w otoczeniu znajomych i przyjaciół zostaję sam na sam z sobą i z moją rodziną. Kocham ich bardzo, ale dociera do mnie, że czas jaki do tej pory spędzałam tylko z nimi był na prawdę rzadkością a teraz są oni i ja. Zobaczymy jak to będzie.