Archiwum: Agnieszka

trzydzieści jeden

Mam za sobą kilkudniową podróż i najpierw wytłumaczę co to była za impreza i dlaczego na nią jechałam, bo to jest zdecydowanie ciekawe. W Stanach popularna jest nadal sprzedaż bezpośrednia coś w stylu naszego Oriflame, ale sposób sprzedaży jest inny. A więc przedstawiciele robią coś w rodzaju spotkań towarzyskich, na których przedstawiają i sprzedają swoje produkty. Osoba organizująca spotkanie zawsze dostaje jakieś większy prezent, a wszyscy uczestniczy jakieś drobne gratisy, bo zawsze to jest coś w rodzaju zabawy czy loterii, np. bingo i można coś wygrać. Byłam na kilku takich pokazach. Zawsze mnie ktoś prosił, bo żeby otrzymać większy prezent to trzeba zwołać przynajmniej ok. 5 osób.  Czasami produkty są żenujące, czasami dziwne, zdarzają się też niezłe. Na pokazie firmy kosmetycznej zaznaczyłam na początku, że jestem alergikiem i prawie miałam spokój, bo Pani miała tylko dwa produkty dla alergików.

 Moja portrorykańska koleżanka, która zrezygnowała z prawdziwej pracy jak urodziły jej się dzieci, żeby mieć dla nich czas, zaczęła sprzedawać produkty firmy „trzydzieści jeden”. Tak nie pomyliłam się taka jest nazwa firmy. Firma produkuje torby, w większości materiałowe, wszelkiego rodzaju, torby termiczne, lunchowe, kosmetyczki, wkłady to torebek, że nie przekładać całej zawartości tylko złapać cały wkład. Generalnie rzeczy, które mają nam ułatwić życie. Ważnym założeniem firmy jest też to, że każdy produkt może być personalizowany. Mogę sobie zamówić torebkę i napisać na niej AGA, ale Agnieszka już nie, bo za dużo znaków. Ceny toreb są dość wysokie, a po dodaniu personalizacji już naprawdę zdecydowanie przesadzone, szczególnie jak zwrócimy uwagę na stosunek ceny do jakości. Ale ponoć w Ameryce można sprzedać wszystko i jak się okazuje jest to chyba prawda.

 

No więc moja koleżanka planowała 4 dniowy wyjazd na coroczną konwencję i zaproponowała, że zabierze mnie jako gościa. Wyjazd? Ja? Zawsze. Nie trzeba nawet pytać. Ja zadałam kilka pytań o konwencję. No więc uwaga zlot 9000 bab, które mają się ubrać na różowo. Jakiś procent facetów też będzie, bo niektóre przyjeżdżają z mężami, którzy bez wyjątku nazywani są HOT, czyli Husband of Thirty One.

Plan zakładał, że wyjedziemy w środę koło południa, dojedziemy do Louisville po 5 godzinach, prześpimy się w prawdziwie amerykańskim domu jej koleżanki i następnego dnie 3 godzinna podróż do Columbus w stanie Ohio. Dobry plan.

Pobyt w Columbus rozpoczęłyśmy od zameldowania się w hotelu, który był przygotowany na przyjęcie gości konferencji. Muszę przyznać, że to pierwsza impreza, na której byłam tutaj, która była przygotowana bez zarzutu i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wzięłyśmy udział w zorganizowanym zwiedzaniu centrum dystrybucyjnego firmy, w którym pokazana była nowa kolekcja jesienna. Widziałam biuro szefowej -założycielki, całą linię produkcyjną, uśmiechniętych pracowników, którzy dość często dziękowali paniom zwiedzającym, że dzięki nim mają pracę. Coś naprawdę niesamowitego. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Oczywiście uczestniczki wycieczki były nastawione na maxa entuzjastycznie, co chwilę biły brawo, śmiały się w głos i wydawały okrzyki zadowolenia. Nie wierzę i nie mogę się doczekać, jak będzie wyglądała wieczorna impreza, ale o tym w następnym odcinku. Mam nadzieję, że was nie zanudziłam.

po zmroku

Ładna pogoda jak się okazuje daje dużo możliwości. Ten weekend upłynął nam pod hasłem kina plenerowego. Piątek był bardziej dla dzieci, pokaz odbywał się na skwerze przy centrum handlowym, jak się okazuje, niewiele trzeba, żeby zorganizować coś fajnego. Było trochę atrakcji dla dzieci, aby im pomóc zabić czas w oczekiwaniu na odpowiedni stopień ciemności. Dzieciaki dostały też, ciastka, trochę słodyczy, dyski do rzucania. Z tymi ostatnimi było trochę problemów, bo co chwilę ktoś obrywał w głowę. Była też mała loteria na zachętę i wyobraźcie sobie, że wygrałam bon na 20 dolarów na zakupy w Macy’s. Do takiego kina to ja mogę chodzić. My wyposażyliśmy się w koce i było całkiem przyjemnie, ale większość była jednak krzesełkowo – leżakowa.

 

W sobotę w naszym parku można było zobaczyć „Powrót do przyszłości”, klasyka, więc oczywiście zapadła decyzja, że idziemy. Tym razem Arek nie odpuścił krzesełek. Objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu najwygodniejszych, bo kupić tylko ładne i tanie to każdy głupi potrafi. Znaleźliśmy cudnie wygodne z całym potrzebnym osprzętem, czyli kieszonkami na napoje. Oczywiście Arek ma taki z lepszymi kieszonkami i do tego dołożył sobie najlepszy kubek termiczny w całym sklepie – YETI, bo oczywiści był mu niezbędnie potrzebny do życia. Wszystkie inne są oczywiście beznadziejne.

 

Pogoda na spędzenie wieczoru na dworze była cudna. Księżyc świecił jak szalony. Zjechało się bardzo dużo ludzi. Oczywiście oglądanie bez jedzenia to nie oglądanie, więc nieopodal zaparkowały food tracki. Amerykanie jak zawsze z pełnym wyposażeniem, przygotowani do oglądania. W ważnych chwilach publiczność okazywała swoje zadowolenia. W kinie nie można być głośno, ale to nie kino więc były i brawa. Fajowo.

powrót

Po powrocie do Stanów. Jak to dziwnie brzmi. Zawsze wracałam do Polski. No ale na razie tak będzie. No więc, jak już wróciłyśmy to znów wiele rzeczy zaczęło mnie zaskakiwać. Pierwszą była fauna i flora.

Uderzyła mnie wszechogarniająca zieleń. Jestem w szoku, w lipcu są tutaj temperatury takie jak we Włoszech czy Hiszpanii a tam o tej porze roku trawa jest żółta, większość roślin jest podeschnięta od upałów, a tutaj wcale dużo nie pada, a wszystko zielone. Zagadka do wyjaśnienia. Ktoś? Coś?

 

A drugie to flora. Wszystko tutaj jest duże. Osa jest większa od polskiego szerszenia, lata tutaj strasznie dużo innych osobników, których nie potrafię nazwać, ale są ogromne. Biegające wszędzie jaszczurki już nie robią na nas takiego wrażenia, ale jak odzywają się cykady to dźwięk jest, jak od dużej autostrady. No dobra przyjemniejszy, ale jest naprawdę głośno. Cieszy mnie wielkość motyli, które są olbrzymie i piękne. Motyl wielkości wróbla to normalka, ale w pierwszym tygodniu biegałam za każdym próbując im się przyjrzeć dokładnie.

 

Do stałej temperatury 30 – 35 stopni jak się okazuje można się przyzwyczaić, trzeba tylko w ciągu dnia uratować się dodatkową kawą, bo z ciśnieniem dzieje się coś dziwnego. Znów opustoszały ulice i to jest coś czego naprawdę nie lubię, ale za to w parkach zawsze można liczyć na towarzystwo.

 Niektóre zwyczaje znów wywołują uśmiech, trochę tak jakbym o tym zapomniała. W Stanach, a przynajmniej w naszym stanie większość paczek doręcza się poprzez pozostawienie jej pod drzwiami. Pierwsze takie doświadczenie było dla nas szokiem. Arek prawie wszczął awanturę, bo jak jeszcze nas nie było to będąc w pracy dostaje maila, że przesyłka dostarczona. A zamawiał swój wymarzony ekspres do kawy, który do tanich nie należał. Więc jak to? Jaka dostarczona? Przecież on jest w pracy?

Okazało się, że leżała pod drzwiami kilka godzin i nic się z nią nie stało

Fajny zwyczaj? Chyba nie do powtórzenia w Polsce a szkoda, nie trzeba by było biegać na pocztę, umawiać się z kurierem.

Takie to nasze drugie początki.

 

lecimy

Długo będę pamiętała podróż do Polski i z Polski, chociaż ta powrotna była chyba z większymi przygodami.

Lecąc do Polski spokojnie bez pośpiechu jedziemy na lotnisko z pełnym spokojem (no dobra ja byłam już mocno poddenerwowana), z takim samym podchodzimy do odprawy, ale pytanie Pani czy mamy ETA powoduje, że popadamy w mały popłoch. Okazuje się, że powinniśmy aplikować o wizy do Kanady. Jesteśmy przerażeni, bo bez wizy nie wejdziemy na pokład. Wniosek składa się elektronicznie, pani mówi, że możemy to zrobić teraz, ale niestety każdy osobno. Klepiemy formularze w komórkach, wszyscy są już odprawieni, czekają tylko na nas i pani mówi, że mamy 5 min. Nie czekając na ostatniego maila z potwierdzeniem idziemy do odprawy, mail przychodzi w trakcie. Lecimy. Jest ok.

Reszta już była, bez większych przygód.

Drogę powrotną zaczęłyśmy na dworcu w Zielonej Górze, jedziemy do Wrocławia, wjeżdża pociąg ze Świnoujścia, wsiadamy i czekamy na odjazd, nie odjeżdża. Okazało się, że zepsuła się lokomotywa. Czad. Niezły początek. W związku ze sporym opóźnieniem, pytam pana konduktora o której pociąg będzie na stacji Wrocław Kuźniki, bo tam chcemy wysiąść, pan konduktor mówi, że 17.05, zamawiam taksówkę. O 16.50 jesteśmy gotowe do wysiadania, ale okazuje się, że Wrocław Kuźniki już za nami. Wjeżdżamy na stację Wrocław Główny. Kogo mam zabić???? Zamieszanie z taksówkami, zamawiam kolejną. Jest wsiadamy i w tym momencie nad Wrocławiem zaczyna się armagedon, deszcz, grad, wszystko. Ufff. Jest jeden plus

Do hotelu dojeżdżamy już bez przeszkód, rano na lotnisko. Znów idziemy do Pani, która mówi niestety, że widzi nasz lot tylko do Frankfurtu, a gdzie Toronto i Memphis????? Po długich negocjacjach i kilku telefonach udaje nam się nadać bagaż do Memphis, ale my mamy bilety tylko do Frankfurtu. Próbuję odprawić się online, ale ta opcja też nie działa. Dodatkowo Amelia mówi mi, że odkryła, że zostawiła telefon w hotelu. Coś jeszcze? Ok. lecimy. We Frankfurcie szukamy kogoś, kto da nam bilety na dalsze loty. Okazuje się, że będzie łatwe, bo po prostu przy naszej bramce, którą wchodzimy do samolotu. Ale nie dajcie się zwieść. TO nie było łatwe. Pani, która zaczyna nas odprawiać ma taką minę, że znów zaczynamy się bać. Podczas pobytu w Polsce wyrobiliśmy Tosi nowy paszport a okazuje się, że ETA, jest przypisana do paszportu, więc musimy dostać nową. Siedzimy na podłodze i klepię znów w komórce znany mi już formularz. Nie muszę chyba pisać, że ręce opadły mi już dawno, ale walczymy. Ludzie wchodzą na pokład, a my walczymy z formularzem. Ostanie wezwanie dla Pań Siarkiewicz. Jest, mamy ETA, przyszedł mail z potwierdzeniem. Pani odprawiając nas dalej robi miny, ale nawet boję się pytać, daje nam bilety i to jest najważniejsze. Lecimy, w Toronto musi być łatwiej. Wyjcie z samolotu z przygodami. Tosia zwiedziła kabinę pilotów. Ja przy okazji też. Jazda.

Lotnisko okazuje się na maxa skomputeryzowane. Co chwilę musimy coś zeskanować, klikać. Mają tam elektroniczny rejestr bagaży i musimy poczekać aż nasz bagaż pojawi się na tablicy żebyśmy mogły pójść dalej. Czekamy, czekamy, czekamy…. Po 45 min. jest. Miałyśmy na przesiadkę 2,5 h, a teraz została tylko godzina. Idziemy dalej, odprawa amerykańska, kolejka jak 150 i jakiś pan mówi, że przeprasza, ale mają problemy. Kolejka się nie rusza, nerwy mamy napięte do granic możliwości, dalej nic, nic. Zaczynają wpuszczać do naszego samolotu a my stoimy.  No dobra, nie dam rady więcej, przepraszamy większość kolejki i przechodzimy do przodu. Kontrola, kontrola, kontrola. Jest. Szukamy naszej bramki i znajdujemy strzałkę, że będziemy szły do niej 7 minut, a za 10 odlatuje nasz samolot. No to biegniemy. Dobiegamy, wsiadamy siadamy, dyszymy. Mój mózg nie działa, a podchodzi do nas miły pan steward i zaczyna coś mówić.  O matko. Ostatnimi siłami odpowiadam na pytanie czy jesteśmy razem. Tak, to moje córki. Pan niestety nie milknie tylko mówi coś dale o braku kontroli. Nie daję radę wyłączam się. I nagle pan przemawia po polsku. Kocham go w tym momencie. Mówi, że ma na liście, że moje dzieci lecą same, bez kontroli. Dlatego chyba pani we Frankfurcie robiła miny. Ledwo żywa pytam co jeszcze mam zrobić. A pan odpowiada NIC i tym rozbraja mnie na maxa. Za chwilę wchodzi drugi pan, niosąc telefon Tosi (który jak się okazało zostawiła nie wiem, gdzie), z pytaniem czy ktoś potrzebuje go? No my potrzebujemy. Mam dość. Mam nadzieję, że to koniec przygód, bo jak na jedną podróż to naprawdę wystarczy. Pan steward rozczula mnie jeszcze, ogłaszając wszem i wobec, że komunikuje się w trzech językach: angielskim, francuskim i polskim. Pierwszy raz tego doświadczam w obcych liniach lotniczych. Jest pozytyw.

Wyobraźcie sobie, że lądujemy w Memphis, są nasze bagaże, Arek przyjechał nas odebrać. Czyli to naprawdę koniec? Uff

 

wakacje

Na wakacje do Polski. Niby normalna sprawa, ale dla nas jednak wyjątkowa. Lecimy same babki, bo Arek musi pracować. To chyba najbardziej wyczekiwane wakacje w całym naszym życiu. Wyjeżdżając miałyśmy tysiąc planów, myślę, że udało nam się zrealizować sporo, ale oczywiście nie wszystkie.

Zostałyśmy cudownie przyjęte przez rodzinę i znajomych. Okazuje się, że niektóre relacje zacieśniły się po wyjeździe. To naprawdę niesamowite spotykać się ze znajomymi w takim zagęszczeniu i tak intensywnie. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam i to było cudowne przeżycie. Dziękuję wszystkim Myślałyśmy, że miesiąc to bardzo dużo czasu, ale okazuje się, że zdecydowanie za mało, żeby spotkać się ze wszystkimi.

Niektórych rzeczy nam brakuje, innych zdecydowanie nie. Na maksa tęskniłyśmy za naszym cudownym jedzeniem. Szkoda, że nie można najeść się na zapas, chociaż dzielnie próbowałyśmy.

 Udało mi się odwiedzić moich przyjaciół w Rzymie, (ale o tym w osobnym tekście, bo obiecałam) Poznaniu i Sosnówce, każde miejsce niesamowite i wiąże się z cudownymi wspomnieniami.

Mam nadzieję, że jeszcze trochę takich wakacji przed nami, tylko niech pożegnania będą zdecydowanie łatwiejsze, bo ten wyjazd był zdecydowanie za trudny, trudniejszy niż za pierwszym razem. Ale cóż damy radę.

jarmark

Wiosna rozgościła się na dobre więc zaczął się czas jarmarków, pojechałyśmy więc sprawdzić, jak jest. Lepiej? Gorzej? Podobnie?

Jeden z jarmarków odbywał się w małym miasteczku i zaraz na starcie zaatakował nas czerwony dwupiętrowy autobus, Tosia już miała ubaw, plac okazał się mega kolorowy. Stwierdzam, że jarmarki na całym świecie chyba wyglądają tak samo.

Najbardziej kolorowe były stoiska rockowej szkoły muzycznej i lokalnej grupy tancerek brzucha. Wszystko można zobaczyć na żywo, tancerki pominę milczeniem, ale szkoła rocka była niesamowita.

Było dużo stoisk z rękodziełem, największą popularnością cieszyły się chyba metalowe wiatraki, co druga osoba wychodziła zaopatrzona w wiatrak. Z produktów regionalnych był tylko miód, oczywiście spróbowany, kupiony, ale polski chyba lepszy i nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Nasz lepszy i tyle.

Ale najwięcej miejsca na placu zajmowały food trucki. W Polsce są stoiska, budki, a tutaj food trucki. Różnorodność duża, nie wszystko godne zaufania. Przynajmniej z wyglądu część wydawała nam się za sztuczna, taka trochę odgrzewana. Wiem, że nie wszystko da się zrobić tam na świeżo, ale część słynie z naprawdę dobrej jakości. Pomijam, że na zewnątrz było 30 stopni, więc w środku musiało być milion, ale obsługujący jakoś dawali radę.

Najbardziej popularne wśród amerykanów były corn dogi, czyli parówka w cieście kukurydzianym na patyku pieczona w głębokim oleju. Były również włoskie kiełbaski, polskie kiełbaski i duży wybór tacosów. Najpopularniejsze lody tutaj to po prostu chipsy mrożonej wody polane jakimś sokiem. Ja szczerze mówiąc nie ogarniam, jak można to jeść, a tym bardziej płacić za to, ale ludzie jedzą. O gustach ponoć się nie dysponuje.

Nasz wybór padł na kanapkę cubano i śniadaniową. Cubano bardzo chciała spróbować Amelia, chodziło to już po niej jakiś czas. Chyba pierwszy raz widzieliśmy ją w filmie „Szef”, który jest tak smakowity, że nie da się go oglądać na głodniaka.

Dania były niezłe, trochę za tłuste jak prawie wszystko tutaj, popite dość syntetyczną lemoniadą, chyba nie będziemy już powtarzały tych doświadczeń. Raz nam starczy.

zaskoczenia

Pierwszy wakacyjny weekend spędziliśmy nad jeziorem. Poznany tutaj bardzo miły Polak zaprosił nas na weekend do swojego domu nad jeziorem. Bardzo się ucieszyłam, bo to kolejne miejsce, które zobaczę, a cały czas mam główny cel: ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE.

Każdy wypad nad jezioro kojarzy mi się z przyrodą, spokojem, leniwym życiem na plaży i wodzie. Wiedziałam, że jedzie jeszcze dwóch znajomych, którzy wędkują, więc miałam nadzieję na świeże rybki. Tosia marzyła o wędkowaniu, więc będzie mogła spełnić swoje marzenia. Żyć nie umierać.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że dom nad jeziorem jest dwa razy większy od naszego domu w Polsce. Muszę zaznaczyć, w tym miejscu, że był to weekend pełen zaskoczeń, więc nie mogę nie powtarzać ciągle słowa zdziwienie, po prostu, nie mogę.

 

Pierwszym dużym zaskoczeniem było to, że Jerzy powiedział, że ma łódkę w przystani tzw. ponton boat. Bardzo się cieszymy, łódka na jeziorze przydatna rzecz, jak ją zobaczyłam, to prawie usiadłam ze zdziwienia. To była kanapa boat. W takich waruneczkach jeszcze nie pływałam. Kolejne asy wyciągnięte z rękawa to opona ciągnięta przez łódź, na której moje dzieci popiskiwały z radości, skutery wodne, na widok których nawet mąż się ucieszył, dla nas to było bardzo dużo atrakcji jak na jeden weekend. Dziewczyny chodziły z wiecznym uśmiechem, a i tak nie skorzystaliśmy ze wszystkich dostępnych atrakcji, zostały nam jeszcze narty wodne, ale to może następnym razem, bo z nadmiaru atrakcji możemy paść.

 

Okazało się, że tak właśnie spędzają czas nad wodą amerykanie, a Jerzy jest tu już tyle lat, że zaczął brać z nich przykład, dla nas super. Jednym słowem było odjazdowo.

 

Próbowałam jeszcze zaszczepić w moim mężu miłość do wędkowania, bo uwielbiam świeże rybki, zobaczymy co z tego wyjdzie, ale będę starała się bardzo, bo chłopaki złapali trochę ryb i każda była pyszniejsza od poprzedniej, choć żadnej nie znałam wcześniej.

 

Ostatniego dnia popłynęliśmy, wspiąć się na górę/wyspę, żeby podziwiać widoki, które okazały się cudowne. Jezioro jest olbrzymie z wieloma zatokami, wpływa do niego pięć rzek. A nad górą cały czas latały orły, nie widziałam ich jeszcze z tak bliska, robią niesamowite wrażanie.

 

Przy wyspie czekała nas kolejna niespodzianka, czyli toaleta na wodzie. Prawie popłakałam się ze śmiechu. Wszyscy chcieli skorzystać.

 

Wracając popływaliśmy trochę w jeziorze, woda cudownie ciepła, jak u nas na koniec lata. Wysokie temperatur mają swoje plusy.

W tak zwanym między czasie dostałam informację, że w miejscowości, w której mieszkamy w tym czasie przeszło małe tornado, wiele zwalonych drzew, w naszej okolicy nie było prądu prawie przez dobę, a w niektórych częściach Memphis nie będzie przez kilka dni. Jeszcze bardziej cieszę się z naszego wyjazdu.

field day

Szkoły amerykańskie zaskakują mnie cały czas. Teraz u nas już ostatni tydzień przed wakacjami. Amelia załapała się na bal kończący szkołę. Nie ma to jak zacząć szkołę w listopadzie i załapać się na zakończenie w maju. Muszę przyznać, że polscy nastolatkowie byliby rozczarowani, bo bal trwał 2 godziny, od 6 do 8. Amelia i jej brazylijska koleżanka Gege zadowolone więc wszystko ok.

 

Tosi zakończenie szkoły wyglądało zdecydowanie inaczej. Field day, czyli cały dzień szaleństw na dworze i zaznaczam, że używam słowa szaleństwo z pełną rozwagą, bo to co się tam działo było naprawdę szalone. Wiedziałam, że będą konkurencje sportowe i zabawa. Dzień zapowiadał się znów bardzo ciepły, więc pojechałam to zobaczyć.

Dzisiaj czas na klasy 4, najpierw prezentacja a potem do boju.

 

Bardzo podobało mi się to, że dzieci niepełnosprawne nie były wyłączone z zabawy, brały w niej czynny udział, z lekką pomocą asystentów.

Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie jak nauczyciel chodził i oblewał dzieciaki wodą, przyznam, że miały ubaw, ja byłam trochę zaskoczona, bo po pikniku była godzina przerwy potem lunch i dopiero do domu, a one będą mokre, ale ok.

 

 

Zaczęłam być w szoku, jak zaczęły się konkurencje z wodą. Dzieciaki, które były bardziej zaangażowane kończyły mokre do ostatniej nitki, nie przesadzam, do ostatniej. Tosia podchodziła do zawodów z wielkim poświęceniem, więc pojechałam do domu po suche ciuchy.

 

 

Ostatnią konkurencją było przeciąganie liny, zapał dzieciaków był niesamowity, radość z wygranej również, ale wszyscy mieli na pociechę lody więc zadowolenie było pełne.

 

miasto drzew

Cały czas widzę wasze doniesienia o wycince drzew w Polsce i muszę przyznać, że strasznie to smutne i często o tym myślę. Szczególnie, że mieszkam w mieście z tytułem „Miasto drzew”. Co jakiś czas odbywają się tu akcje dosadzania drzew. Co kawałek można znaleźć jakiś ładny park. Ale największe wrażenie robią drzewa na osiedlach. Teraz jak wszystko jest zielone, mam wrażenie, że mieszkam w parku, czasami ledwo widzę zza drzew nasz budynek.

 

Pamiętam, jak szukaliśmy miejsca do mieszkania i oglądałam wszystko na mapie googlowej. Pierwsze wrażenie przy oglądaniu Germantown było takie, że jest tu tyko kilka budynków i same drzewa. Dopiero przy dużym zbliżeniu okazywało się, że między tymi drzewami są domy i to wcale nie mało. Nie wiem dla czego tutaj nikomu nie przeszkadzają drzewa wzdłuż drogi, ja również uważam, że są piękne.

Małe odejście od tematu, bo musze w końcu napisać o światłach na skrzyżowaniach. Mieli dość niezły pomysł, żeby światła były po drugiej stronie skrzyżowania, więc nawet jak stoję pierwsza, nie muszę się kłaść na kierownicy, żeby zobaczyć czy już mogę ruszyć i wiszą na kablach więc bujają się jak na wszystkich amerykańskich filmach. Trochę luzu, chodź niełatwo było się przyzwyczaić, dość długo szukałam świateł we właściwym miejscu.

 

No dobra wracam do tematu.

Jak na park przystało cały czas mam dookoła dużo zwierząt. Moje ulubione gęsi które są królami podwórka pokazuje co jakiś czas. Jak wykluły się małe gęsiaki, to te starsze zaczęły być bardzo waleczne, więc czasami muszę mocno kluczyć, żeby dojść do domu, bo one przecież nie ustąpią drogi. Mamy też kaczki, czaplę, króliki, wiewiórki i żółwie. Nie uwierzycie, w naszych stawach żyją żółwie. Kilka razy próbowałam zrobić im zdjęcia, ale zazwyczaj uciekają za szybko. No błagam nie śmiejcie się, moje dzieci już mnie wyśmiały jak im to powiedziałam. Zazwyczaj są bardzo blisko wody i dają drapaka do wody.

 

 

Cały czas towarzyszy mi też śpiew ptaków, czasami przelatują dosłownie przed nami i są w niesamowitych kolorach. Żółte, czerwone, niebieskie, prawie jak na Bahamach. 

Lubię to moje prawie zoo w prawie parku. Mam oczywiście świadomość, że nie wszystkie miasta w Stanach tak wyglądają. Moje jest wyjątkiem i to chlubnym, to dobrze, że są takie.

znów zabawa

Nie wiem, czy pamiętacie nasze zimowe szaleństwo na pobliskim placu zabaw? Tym razem wybrałyśmy się już wiosennie. Plac oczywiście pełny, ale nadal przyjemny i jest dużo miejsc w cieniu, gdzie rodzice mogą posiedzieć spokojnie, dzieciaki też współpracują ze sobą w miarę bezkonfliktowo. Fajne jest to, że w całym kompleksie można spędzić praktycznie cały dzień nie nudząc się. Więc najpierw szaleństwo na plaży, dzieciaki biegają na bosaka po piachu, chlapią się wodą, oczywiście wszystko wysycha w mgnieniu oka, bo temperatura nas nie oszczędza. A to ponoć dopiero początek. Wszyscy mi opowiadają historie, że w lecie jest tak gorąco, że człowiek czuje się, jakby włożył głowę do piekarnika. Zobaczymy.

Tosia oczywiście musi zwiedzić wszystkie części placu zabaw, my z Amelką włączamy się okazyjnie. Bardzo podoba mi się pajęczyna do wspinania, jest dość trudna, ale fajna, niezłe wyzwanie, a podłoże jest tak miękkie, że nawet jak ktoś spadnie to chyba nie ma ofiar.

 

 

W poszukiwaniu dalszych atrakcji zeszłyśmy z górki nad małe jeziorko, które są tu na każdym kroku i zaliczyłyśmy pierwsze w tym roku rowery wodne. Mam dwa spostrzeżenia. Po pierwsze są wygodniejsze niż te w Polsce i regulowana jest sprytnie odległość oparcia więc mogą pedałować bez problemu i dorośli i dzieci, a po drugie pedałuje się dużo ciężej niż na tych w Polsce i nie mam pojęcia z czego to wynika. Cena wypożyczenia nie powala więc prawie lenistwo na wodzie możemy powtórzyć. Nad wodą rozpięte są liny i Zip Line to będzie nasza następna rozrywka.

 

Oczywiście w parku zadbali również o część edukacyjną i jestem w szoku jaką mają tu różnorodność dębów, wprawdzie moja portorykańska koleżanka pokazywała mi zdjęcie pięknego kwitnącego drzewa upierając się, że to jest dąb, ale zdecydowanie trudno było mi uwierzyć.

 

W porze obiadowej dużo ludzi zaczęło rozkładać jedzenie na stołach, których jest tutaj sporo, a my spadamy jeść tym razem do domu, ale następnym razem pewnie przygotujemy się lepiej ?