Archiwum: #travel

krokodyla daj mi luby

Planując wyjazd do Nowego Orleanu moja rodzina sporządziła 2 listy. Pierwsza – co chcemy zobaczyć, druga – co chcemy zjeść. Nie wiem na które przeżycia bardziej czekaliśmy, ale obie listy zostały zrealizowane.

 Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spróbowania słynnych kanapek Po- Boy w polecanej w przewodnikach knajpce Liuzza’s. Okazały się rekordem świata. Niby zwykła francuska bagietka z krewetkami i warzywami, ale wszystko wyśmienite. Pieczywo chrupiące, krewetki świeże, pyszny sos. Tanio nie było, ale smakowało niesamowicie. Można spróbować zrobić w domu.

 

Kolejnym punktem programu były słynne beignets, słodkie puszyste kwadratowe pączki posypane dużą warstwą cukru pudru. Jesteśmy szczęśliwe, całe w cukrze. Chyba trzeba będzie to wybiegać

 

Prawdziwą nowoorleańską jambalayę z kiełbaskami andouille spróbowaliśmy czekając na paradę. Była ok, ale ja często gotuję jambalayę w domu i jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego smaku. Ta oryginalna była cięższa, bardziej paprykowa i jakby wędzona. Oczywiście chcemy spróbować wszystkich owoców morza, bo tutaj są świeże i wyśmienite. Przed znanymi knajpkami w centrum ciągną się długie kolejki, dlatego my wybieramy te na uboczu, ale czasami i tak musimy poczekać na stolik. Średni czas oczekiwania – pół godziny, w Polsce raczej poszukalibyśmy innego miejsca, ale zaczynamy się chyba przystosowywać do nowej rzeczywistości. Przemiał jest niesamowity. Nasze serce podbija talerz dla dwojga, który spokojnie starczyłby dla naszej czwórki. Ostrygi, krewetki, krab, ryby. Wszystko godne powtórzenia. Pierwszy raz próbowałam ostryg i zgadzam się z teorią, że „smakują morzem” to jest niesamowite.

 

Wracając z królestwa tabasco namierzyliśmy knajpę u Dona, gdzie Arek dopchał się krewetkami przygotowanymi w sposób tradycyjny, czyli deep fry, a my spróbowałyśmy nowości. Krewetki faszerowane, okazały się tak naprawdę krewetką w farszu. Pyszne, chodź trochę tłuste, chociaż z nazwy grillowane. Amelia zrezygnowała z dania głównego i zamówiła dużą miskę gumbo. Które było kolejnym daniem na naszej liście. Amelia rzuciła się na zawartość talerz, ale po chwili zastygła z dziwną miną. Zupa nie wygląda zachęcająco, ale próbujemy o co chodzi. Smak okazuje się bardzo nie nasz. Ale naprawdę BARDZO. Podejmujemy jeszcze próbę wyłowienia kilku kawałków mięsnych i rezygnujemy z konsumpcji. Podzieliliśmy się z załamanym dzieckiem naszymi daniami, na szczęście starczyło dla wszystkich.

Jeszcze kilka ładnych dni hasło gumbo, wywoływało u nas salwy śmiechu. Co jemy jutro? Gumbo 🙂

 

Ostatnią jedzoną przez nas ciekawostką były prażnki z aligatora, które znaleźliśmy ostatniego dnia naszego pobytu. Generalnie nie polecam. Kilka kęsów było ok, to znaczy dawały się pogryźć, ale pozostałe były tak żylaste, że poddaliśmy się dość szybko.

 

 

Wiemy już, że uwielbiamy kuchnię Nowego Orleanu, ale kilku dań będziemy unikali.

brad pitt i ja

W ramach pokręcenie się po okolicy w ostatnim dniu naszej wyprawy pojechaliśmy zobaczyć plantację trzciny cukrowej. Plantacje widzieliśmy w wielu amerykańskich filmach, a teraz wiele oryginalnych przerobionych jest na muzea. Do wyboru było kilka wszystkie położone wzdłuż Mississippi ale wybór był prosty. Oak Alley gdzie kręcona była część filmu „Wywiad z wampirem”, czyli Brad Pitt był tam. Będę zatem i ja.

Okolica przywitała nas cudnym słońcem i przecudnym statkiem, który zacumował nieopodal plantacji. Zaczęło się więc świetnie i zostaliśmy prawie przeniesieni w czasie o 100 lat wcześniej.

 

 

Zwiedzanie zaczęło się dość nostalgicznie, bo zaczęłam opowiadać Tosi jak to kiedyś było i w czasie opowieści sama byłam w szoku jak szybko zapominamy. Przyzwyczajamy się do nowej sytuacji, zapominamy, jak cierpieli ludzie, którzy tutaj mieszkali, jak byli traktowani, jeszcze tak niedawno. To zmiana na dobre.

 

 

Wychodząc z czworaków zapominamy trochę o nostalgii. Cieszymy się nadal zielenią, zakochujemy się w dębach jeszcze bardziej. Przechadzamy się aleją biegnącą w stronę rzeki i czekamy na zwiedzanie głównego budynku.

 

 

Jest ciekawy, z fajnymi historiami, stołem i krzesłami przystosowanymi dla ludzi o wzroście ok 150 cm, więc wygląda trochę jak dla dzieci, ale najważniejsze, że tymi korytarzami chodził Brad Pitt, no dobra Tom Cruise też ?

 

 

Historia na wyciągnięcie ręki, podana w prosty sposób.

Na koniec musimy zadbać o nasze podniebienia i pożegnać się z kuchnią południa.

Przygotowujemy się do drogi i to też jest przeżycie, bo po południowej Alabamie jeździ się głównie po mostach, ale nie są to zwykłe mosty, ciągną się kilometrami, po olbrzymich rozlewiskach, między jeziorami, rzekami. Wyglądają tak jakby z zza każdego krzaka miał wyskoczyć olbrzymi aligator. Ale niestety pomimo tego, że całą drogę wyciągałam szyję nie zobaczyłam żadnego.

aligatory i tabasco

Okazało się, że w okolicach Nowego Orleanu jest co zwiedzać. Tereny dookoła dość dzikie, składają się głównie z bagna. Ale czasami na bagnie zdarza się wyspa, jak na przykład ta na którą jedziemy. Nazywa się Avery Island i jest królestwem Tabasco. Plan jest taki. Zwiedzimy fabrykę a potem Jungle Gardens który ją otacza. Miejsce jak na wyspę przystało jest dość odludne.

Zwiedzanie fabryki odbywa się bez przewodnika, ale wszystko jest super oznakowane. Pierwszym przystankiem jest „miejsce pamięci” gdzie znajdują się wszystkie gadżety związane z tabasco. Można obejrzeć filmy o produkcji, zobaczyć urywki filmów, w których było pokazane tabasco i stare reklamy. Przechodzimy do kolejnych lokalizacji i możemy zobaczyć sadzonki papryk, beczki, w których przez 3 lata fermentują papryczki. Następnie mieszalnię, bo papryka mieszana jest z octem i innymi przyprawami. Możemy, z zza szyby oczywiście, zobaczyć linię produkcyjną, na której butelkuje się i pakuje różne rodzaje tabasco. Świetne miejsce a przy tym bardzo ładne, zupełnie nie jak większość fabryk. Świetnie utrzymane piękne budynki i niesamowite ogrody dookoła.

 

Na terenie wyspy znajduje się dom właścicieli i piękny ogród, którym ze względu na wielkość spokojnie mogą się podzielić ze zwiedzającymi.

Zwiedza się autem, co jakiś czas przystając na małych parkingach i wtedy można zrobić pętelkę na nogach, nie za dużo tego chodzenia. Za dużo ruchu mogłoby zabić przeciętnego Amerykanina.

Co jakiś czas widzimy znaki „uwaga aligatory”, więc chodzimy dość ostrożnie. Okazuje się, że faktycznie są, ale tylko małe, ale i te budzą respekt. Jeden syknął na mnie i pomimo tego, że stałam 2 metry od niego pisnęłam ze strachu. Kolejny punkt zaliczony. Widziałam aligatora „na żywo”, bez klatki. Żyję Hurrra.

Piękne kwiaty, bardzo dużo ptaków i biegające sarny tworzą dość bajkowy widok.

Najgorętsze uczucia cały czas rodzą się w nas na widok dębów. Są niesamowite. Przeczą prawom fizyki. Konary które sięgają po kilkanaście metrów w bok są prawie tak grube jak pień. I wszędzie zwieszający się hiszpański mech. Czasami sceny jak z horrorów. Dobrze, że słońce świeci.

parada na zielono

W Nowym Orleanie byliśmy tak naprawdę tydzień przed Świętem Patryka, ale okazało się, że właśnie w ten weekend odbywają się parady z tej okazji, bo w następny weekend już planowane są inne, a w piątki (czyli 17 marca) nie można zamykać ulic. Nas to cieszy. Pierwszy raz zobaczymy takie obchody, a że mój mąż urodził się właśnie 17 marca to możemy rozpocząć świętowanie jego urodzin. Na Paradę wybraliśmy się trochę wcześniej, chcieliśmy poszukać parkingu, znaleźć jakieś zielone rekwizyty i zająć dobre miejsca.

Pierwsze co nas zszokowało to ilość ludzi zgromadzona na ulicach i nastrój zabawy. Co kilka metrów zorganizowane były prawdziwe imprezy. Ludzie przyjechali z generatorami, głośnikami, zdecydowanie nie tylko z cichą muzyką dla siebie. Muza dla wszystkich. Porozbijane były namioty, porozstawiane fotele. Część rodzin miała przegryzki zimne, a część przyjechała z własnymi (nie małymi grillami). Przez chwilę myśleliśmy, że będzie kwitł handel, ale nie, to tylko na własny użytek. Niektórzy mieli przygotowane drabiny dla całej rodziny, łącznie z przygotowanymi specjalnie siedziskami dla dzieci. Z drabinami nie wiedzieliśmy o co chodzi. Rozpoczęcie opóźniało się znacznie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy bawili się na całego. W miarę wypitych alkoholi jeszcze lepiej. A my nie nauczeni, nie przygotowaliśmy się do zajęć. A w niedzielę w USA nie można kupić alkoholu w sklepach. Więc patrzyliśmy z lekką zazdrością.

 

Przed rozpoczęciem nie wiedzieliśmy również dlaczego wszyscy mają wiadra, torby, ale wkrótce wyjaśniło się wszystko.

Tak naprawdę zabawa na paradzie nie byłaby wcale lepsza niż przed, ale co jakiś czas podchodził miły mężczyzna wręczał kwiatka w zamian za buziaka, mógł być w policzek, ale niektóre dziewczyny nie uznawały takich półśrodków. Oczywiście kwiatki nosiły również dziewczyny i wymieniały się za buziaki z panami. Mąż mój osobisty też się załapał. Przedmioty zrzucane z platform były oszałamiające. Na początku Tosia cieszyła się biegając i wyciągając ręce jak wszyscy dookoła, ale nawet stojąc spokojnie co jakiś czas obrywało się fantem. Trzeba było, być naprawdę uważnym, bo czasami leciały pluszaki, pojedynczy sznur korali, ale czasami cała paczka. Nie mała. Już wiemy po co drabiny, trudniej oberwać w głowę. A w kierunku ludzi leciały też warzywa i owoce. Nie mogę znaleźć skąd ta tradycja. Może ktoś wie?

Ziemniaki i cytryna były jeszcze w miarę bezpieczne, ale główki kapusty były już przerażające. Złapałam chyba trzy lecące na mnie. Naprawdę trzeba było się porządnie koncentrować, każda chwila nieuwagi groziła kontuzją. Cały zapas warzyw lądował w kartonie, który miał przygotowany siedzący koło nas na wózku pan. W miarę upływu czasu jak patrzyliśmy na siebie to wybuchaliśmy coraz głośniejszym śmiechem. Zdecydowanie warto było to zobaczyć.

nola

Ferie wiosenne postanowiliśmy spędzić w Nowym Orleanie. Oczywiście przed wyjazdem przeczytałam o NOLA bardzo dużo i mieliśmy 2 listy. Miejsca które chcemy odwiedzić i potrawy, których chcemy spróbować, bo przecież to jest najważniejsze na wyjazdach.

Popołudnie spędziliśmy spacerując po dzielnicy francuskiej. Na każdym kroku historia, piękne budynki, muzyka, kolory. Wyjątkowe są koronkowe wykończenia balkonów. Historię jaką przeszło to miasto widać po nazwach ulic, tablicach pamiątkowych. Można chodzić bez mapy, klucząc w plątaninie uliczek. Zaglądaliśmy oczywiście do sklepów z pamiątkami i na szczęście po za nielicznymi chińskimi pamiątkami można znaleźć te autentyczne, robione na miejscu.

 

Wzięliśmy udział w kilku ślubach, które odbywają się na ulicach, wśród tłumu turystów, z muzyką i uśmiechem. Jak ktoś planuje niekonwencjonalny ślub to polecam. Nowy Orlean kocha parady. Organizowane są mam wrażenie co chwilę. A każda parada to tysiące rozdawanych kolorowych korali. Miasto jeszcze jest ozdobione nimi po niedawnym Mardi Gras (czyli paradzie na zakończenie karnawału), a już zaczęto świętowanie Dnia Świętego Patryka. Parady odbywają się w kilku różnych częściach miasta.

 

Miasto owiane jest wieloma historiami, tuta ponoć żyje najwięcej wampirów. Można znaleźć sklepy z pamiątkami wampirzymi i zwiedzić najważniejsze dla nich miejsca. Tutaj również rozwinął się kult Voo Doo. W każdym sklepie można kupić laleczkę z instrukcją jak jej użyć, są muzea i wiele innych śladów.

 

Niezwykłym widokiem są cmentarze. Może dziwne jest zwiedzanie cmentarzy na wakacjach, ale te warto zobaczyć. Trumny nie leżą w ziemi, tylko umieszczane są w budowlach. Przyczyna jest taka, że miasto Nowy Orlean leży poniżej poziomu morza i kiedy Mississippi wylewała to ponoć trumny zakopane w ziemi płynęły ulicami. Dzieci moje na tą historię zareagowały wytrzeszczem.

 

Duże wrażenie zrobiła na nas dzielnica ogrodów. Kolorowe domy, domki i wielkie rezydencje. Dookoła wielu cudowne ogrody. Ulice są obsadzone niesamowitymi dębami, które wyglądają tu zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej. Powstrzymywaliśmy się, żeby rozbić zdjęcie każdemu. Bo każdy był wyjątkowy i niesamowity.

 

Wszyscy piszą, że to miasto inne niż wszystkie i to prawda. Jest to jedyne miasto w USA, gdzie można spożywać alkohol na ulicach i wszyscy z tego korzystają. Po zapadnięciu zmroku spacerowanie po słynnej Bourbon Street okazuje się zdecydowanie nieodpowiednie dla dzieci.

festiwal

W ostatnią w niedzielę w Tosi szkole odbywał się Multikulturalny Festiwal. Nauczyciele poprosili, aby rodziny, które pochodzą z innych stron świata przedstawili swoją kulturę, stroje, lub jedzenie.

Oczywiście uznałyśmy, że może być fajna zabawa więc, zgłosiłyśmy swój udział stawiając oczywiście głównie na jedzenie. To że lubię akcenty ludowe okazało się bardzo przydatne, bo miałyśmy piękny obrus, naczynia to oczywiście mój ukochany Bolesławiec (bardzo się o nie bałam, ale czegóż się nie zrobi, żeby pokazać swój kraj z jak najlepszej strony) wszystkie owinęłyśmy się pięknymi chustami. Posunęłam się nawet do tego, żeby zrobić Tosi wianek. Mam nadzieję, że będziecie z nas trochę dumni.

Jak to amerykańska organizacja wszystko było prawie zorganizowane, ale rodzice zawsze sobie poradzą, więc, odbyło się bez większych problemów. Można było spróbować potraw z całego świata. Naprawdę ciekawe przeżycie. Nasz stół otwierała Serbia, która serwowała między innymi ciastka identyczne jak nasze delicje. Musimy coś z tym zrobić.

Moja koleżanka z Jordanii przygotowała ciastka z mięsem i ziołami. Były naprawdę pyszne. Dużą reprezentację miały Chiny i Japonia. Wyglądało to jak mała rywalizacja. A najbardziej kolorowe były Indie. Nie wszystkie smaki były moje, ale spróbowanie oryginalnych domowych potraw było ciekawe.

 

Ja postawiłam na prostotę, czyli nasze naleśniki z serem na słodko i sałatka warzywna, którą jemy zawsze na Wielkanoc. Bardzo cieszę się, że udało mi się uzyskać smak prawie taki jak w Polsce.

Muszę się pochwalić, że po godzinie nie miałam już nic, a jeden chłopiec wracał po naleśniki chyba 5 razy z cudnie rozbrajającym uśmiechem.

 

Imprezę uważam za bardzo udaną. W maju podobny festiwal w szkole Amelki. Jakie maci pomysły na polskie dania, których nie trzeba podawać na gorąco?

 

A na koniec zdjęcie tablicy o Polsce, którą przygotowałam w szkole Amelki. Czasami wydaje mi się, że mam więcej zajęć dodatkowych związanych ze szkołą niż moje dzieci. Wiecie jak trudno było wybrać informacje, które mogą zainteresować małolatów. Odzew ze szkoły pozytywny.

wyjątkowa dyskoteka

Chyba powili zaczynamy wrastać w to nowe życie. Bo życie to zawsze ludzie. A coraz więcej rzeczy robimy z kimś. To miłe. Tym razem znów urodziny, ale inne, bo nie w polskim gronie, tylko ze znajomi z Tosi klasy. Urodziny odbywają się na lodowisku więc obie z Amelką też jesteśmy podekscytowane, bo może nam się uda skorzystać.

Jak już znajdujemy lodowisko, które znajduje się w jakiejś hali na końcu świata, okazuje się bardzo fajne, rozsądne cenowo i co najważniejsze całoroczne, więc będzie można orzeźwić się jak już przyjdą upały.

Zaczyna się oczywiście od szaleństwa i tortu (oczywiście lodowego) w sali urodzinowej, więc dzieciaki szaleją i wcinają słodkości, a my z Amelią zawieszamy się za szybą i oglądamy amerykański sport narodowy Curling. Cały czas nie możemy się nadziwić, bo oglądamy jakieś zawody, ale gdzie emocje? Nie możemy się połapać kto jest z kim w drużynie, ale czasami szczotkowanie rozśmiesza nas prawie do łez. Oooooo widać zwycięzców. Okazali trochę emocji. Hura. Gratulujemy.

Teraz przygotowanie lodowiska i dzieciaki mogą ruszać na lód. Okazuje się, że to jazda nocna i oświetlenie iście dyskotekowe, muzyka również. Wszystkie trzy uzbrojone wychodzimy na lód. Łyżwy to zabawa mojego dzieciństwa wiec staram się nie dać plamy. Udaje się. Ani razu nie miałam bliższego kontaktu z lodem. Dziewczyny trochę bardziej poobijane, ale szczęśliwe. Nogi bolą nas, już nie na żarty więc uciekamy do domu, ale zabawa była przednia. Musimy tu wrócić.

komu gadżecik

Kontynuacją tematu konsumpcjonizmu są gadżety. To jest niesamowite, ale czasami zaczynam się dziwić jak można robić pewne rzeczy korzystając z niespecjalistycznych narzędzi. Jak można mieszać czekoladę po prostu łyżką lub zgarniać ciasta z blaszki przypadkowym narzędziem, które nawinie się nam pod rękę.

Tutaj możecie kupić przyrząd wyspecjalizowany do wykorzystania go w jednej konkretnej sytuacji. Nie dziwię się już, że Amerykanki mają takie olbrzymie kuchnie. Muszą mieć miejsce na to żeby to wszystko pomieścić.

Za każdym razem jak jestem w sklepie wyskakuje na mnie jakiś fajny gadżet i zazwyczaj łapię się na tym, że zastanawiam się czy aby na pewno go nie potrzebuję. Po czym na szczęście w większości przypadków stwierdzam. Ogarnij się naprawdę dasz rady bez tego.

Kilka gadżetów

Łyżka do nakładania ciasta do mufinkowych foremek. Zawsze starczała mi łyżka. Znaczy byłam nieprofesjonalna.

 

Łyżka do mieszania czekolady z wbudowanym termometrem, żeby nie trzeba było używać dwóch rąk. Sprytne

 

Czy wydaje wam się, że możecie upiec ciastka bez specjalnej szufelki do zdejmowania ich z blaszki. Wstyd.

 

A może próbowaliście jeść awokado bez specjalnego narzędzia. To już całkiem dramat

 

Zdecydowanie wolę kroić warzywa na zupę siedząc, ale jak ktoś woli na stojąco. To proszę bardzo gadżecik.

 

A może zamiast szmatki do umyci kuchenki mikrofalowej ktoś chciałby angry mama. Czemu zaraz wściekła mam, a nie tato albo córka. Muszę ich pozwać. Czuję się obrażona.

 

 

Przepraszam za jakość zdjęć, ale trzęsły mi się ręce, bo zawsze czuję się jak czub, kiedy chodzę po sklepie i co chwilę wyciągam telefon i robię foty. Jak aresztują mnie za szpiegostwo przemysłowe, to będzie wasza wina. Proszę o paczki do aresztu.

wydajemy czy nie?

Jedna z rzeczy, której nie lubię w Ameryce i której nie chcę polubić to konsumpcjonizm. Jest zjawiskiem wszechogarniającym i widocznym we wszystkich przejawach życia. W Polsce obnoszenie się z pieniędzmi nie jest dobrze widziane. Oczywiście też chcielibyśmy mieć nieograniczone finansowanie, ale jak ktoś ma to pojawia się zazdrość. Jak przesadnie szasta pieniędzmi, to jednak budzi uczucia nie do końca pozytywne. Tutaj posiadanie pieniędzy jest niemalże religią i obnoszenie się z tym jest zupełnie normalne, a do tego powoduje szacunek, a nie wprost przeciwnie.

W Zielonej Górze i jej najbliższych okolicach znajduje się 30- 40 wielkich domów, które można nazwać rezydencjami. W Germantown (przypominam 40 tys. ludności) takich domów są setki i to zdecydowanie nie jedna setka. Kilka razy przejeżdżaliśmy przez osiedla pałaców, zamków, świątyń greckich, bo tylko tak to można nazwać. Po co? Dlaczego? Nie rozumiem.

Ale jest też drugi biegun. Biedne domki, prawie baraki, czasami przyczepy kampingowe i przed każdym stoi piękny lśniący samochód. Nie mogę uwierzyć w to, za każdym razem jak to widzę. Wynika to oczywiście z tego, że dużo osób żyje ponad stan. Jak już ktoś wpadł w karuzelę kredytową i ma credit score to o kredyt jest bardzo łatwo i wtedy bardzo proszę, do dzieła, można się zadłużać.

 

Oczywiście żeby było jasne nie robiłam tych zdjęć sama, bo jednak bałam się, że ktoś mnie zastrzeli zza płota.

Umieszczam je dzięki dobrodziejstwu internetu.

Polacy nie gęsi

Muszę przyznać, że cały czas myślałam, że Polska to dla Amerykanów nieodgadnione miejsce na mapie gdzieś daleko. Tak się pokazuje ich we wszystkich programach, że na proste pytanie dotyczące Europy odpowiadają niestworzone historie. A tutaj spotkało mnie zaskoczenie. Na pytanie skąd jesteś? Odpowiadamy z Polski. I bardzo często jest to wstęp do rozmowy, bo wiele osób coś tam wie o Polsce. Odpowiedzi które usłyszałam, to np. Mam sąsiadów Polaków mają na nazwisko Czajkowscy. Moja córka pół roku studiowała w Wiedniu i dzięki temu udało jej się zwiedzić Polskę. Wy tam macie bardzo dobre jedzenie, pyszne pierogi. Moja babcia była Polką. Zwiedzałam kilka razy Europę i byłam w Berlinie to niedaleko.

Naprawdę nie spodziewałam się tego. A jest to przyznaję bardzo miłe. Jesteśmy postrzegani bardzo pozytywnie. Oczywiście pewnie zmienia się to w zależności od miejsca w Stanach i zupełnie inaczej jest w Chicago, ale tutaj na naszym południu nie spotkałam się z jakimś negatywnym skojarzeniem.

Niesamowite było to jak Polska pierwszy raz objawiła mi się podczas zakupów. Był to mój kochany półmisek bolesławiecki, który znalazłam w TJ Maxxie, ale na tym nie koniec.

Kupiłam sobie książkę kucharską z daniami light a tam przepis na pierogi z kapustą. Wprawdzie punkt pierwszy brzmiał, kupić mrożone pierogi z ziemniakami i cebulą, czyli tak naprawdę przepisu na pierogi nie było, ale pierogi były.

Zwieńczeniem była kiełbasa, którą znalazłam ostatnio. Kielbasa!!! Pisana prawie po polsku. I nie jest to produkt skierowany do Polaków, bo jest ich w tej okolicy niewielu.

Tak więc, Polacy nie gęsi i swój język mają. A okazuje się również że mamy tradycję i produkty znane na całym świecie. Ta dam.