Archiwum: #adventure

i do lasu

To już trzeci nasz dzień w górach i zapowiada się aktywnie. Pogoda cudowna, pierwszy przystanek planujemy w Joyce Kilmer Memorial Forest. To, jak podaje przewodnik, jedna z najpopularniejszych tras w Stanach, o długości trochę ponad 3 km. Jest to miejsce, w którym udało się zachować nienaruszoną przyrodę. Ponad 400 letnie drzewa, które nie wszystkie udaje nam się objąć, nawet jak próbujemy całą rodziną, sięgające ponad 30 metrów do nieba. Prawie przez całą drogę towarzyszy nam szum strumienia. Jedna rzecz, do której nie możemy się przyzwyczaić, to wszechobecna wilgoć, ale dzięki temu cały las jest świeży i błyszczący. Cały czas wypatrujemy niedźwiedzi, bo nasłuchaliśmy się, że w tych lasach jest ich sporo. Przeczytaliśmy nawet instrukcję jak postępować, jak się spotka niedźwiedzia, ale nie wiem, czy chcę stanąć z jakimś, oko w oko, albo bardziej prawdziwe jest: chciałabym, ale się boję.

Tym razem na szlaku spotykamy wesołą grupę emerytów, która oczywiście proponuje nam zrobienie zdjęcia rodzinnego i wypytuje nas skąd jesteśmy, czy jednak akcent nas zdradza. Ha, ha. Szlak jest przygotowany, ale nie jest to szeroka droga, tylko ładnie wkomponowana w krajobraz ścieżka. Z trasy można zejść dwiema drogami, ale przy jednej wisi kartka, że zamknięta. Pan emeryt informuje nas jednak, że oficjalnie zamknięta, ale można iść. Z nielegalnego szlaku zawracają nas dwie panie, które mówią, że ścieżkę zagradza przewalone drzewo i trudno je obejść, a do tego lata dużo szerszeni. Ten argument do nas przemawia i wracamy legalną trasą.

 

Po wysiłku czas na zasłużony odpoczynek, zjeżdżamy nad jezioro, parking jest prawie pusty, a nas woła miły pomost. Okazuje się, że jesteśmy sami, hura. Dziewczyny wyciągają stroje kąpielowe, Amelia jest nawet tak dzielna, że pomimo chłodnej górskiej wody odważa się wziąć kąpiel. My wylegujemy się na pomoście. Arek umila sobie czas budowaniem wieży z paluszków. Pełen spokój.

Aaaaaa czyżbym umiała chodzić po wodzie??? Czy to coś znaczy ?

 

Naszym kolejnym celem jest droga zwana Cherohala Skyway, która wspina się na ponad 5000 stóp (jak ja muszę się męczyć z tymi szalonymi jednostkami to wam też czasami utrudnię) i od której prowadzą szlaki na pobliskie szczyty. Po krótkim zwiedzaniu w sposób klasyczny amerykański, czyli punkt widokowy – fota, następny punkt widokowy – fota, wybieramy się na najwyższy szczyt.

Hooper Bald. Droga nazywa się Huckelberry Trailhead, rozpoczyna się na wysokości 5300 stóp i kończy na 5560 po około 2 km. Szczyty są dziwne, bo nie przypominają szczytów, tylko rozległe pastwiska, ale widoki są niesamowite i wiecie co, znów jesteśmy sami. Jest nawet miejsce na ognisko, ale na to nie jesteśmy gotowi. Pogoda jak to w górach zaczyna się zmieniać, więc czas wracać. Cały krajobraz jest jakby zamglony co jest tutaj powszechne, stąd wzięła się też nazwa tych gór.

W drodze powrotnej widzieliśmy mgłę snującą się nad potokiem. Niesamowite wrażenie, dookoła przejrzyście, a nad wodą jakby ktoś ognisko palił.

 

Po powrocie do domku Arek z Tosią szykują prawdziwe ognisko. Oczywiście zawodowe. Po kolacji dziewczyny odbywają z właścicielką ceremonię ognia, którą odprawia codziennie po zachodzie słońca, ceremonia kończy się medytacją, więc wracają spokojne i możemy pograć w kości, tym razem może nikt nie będzie walczył o wygraną, jakby to była walka na śmierć i życie.

w góry

Dziewczyny w szkole mają tygodniową jesienną przerwę więc co my możemy zrobić, oczywiście planujemy kolejną wyprawę. Tym razem stawiamy na Great Smoky Mountains National Park, a tak naprawdę będziemy nocowali tuż za jego granicą w miejscu o cudownie brzmiącej nazwie Nantahala National Fores, w którym noclegi są o połowę tańsze. Chcemy pobyć trochę z przyrodą, mam nadzieję, że nam się to uda. Przez Airbnb znaleźliśmy cudowny domek w środku lasu, ale wiadomo jak to z ofertami z internetu, pomimo dokładnego sprawdzenia czasami okazuje się, że jest jakiś duży minus. Wiedzieliśmy z opisu, że lepiej zabrać ze sobą jedzenie i musimy do Pani zadzwonić godzinę przed dojazdem, bo potem już nie ma internetu. Trochę nie mogłam w to uwierzyć, ale to szczera prawda. Godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę. No i dobrze, zanosi się na prawdziwy odpoczynek. Ostatnie 40 minut przed dojechaniem do celu nie myślałam o internecie a tak naprawdę nie myślałam o niczym, tylko starałam się trzymać siedzenia, bo okazało się, że dojazd prowadzi drogą 129 zwaną Smokiem, która jest ulubioną drogą motocyklistów i kierowców samochodów zwanych naleśnikami, bo składa się z samych zakrętów i to jakich …. Na kilku zakrętach siedzieli ludzie z aparatami i trzaskali fotki, można potem wejść na stronę i kupić sobie zdjęcie, albo koszulkę ze zdjęciem z sobą z słynnej drodze. Niezłe.

Ledwo żywa dojechałam na miejsce, ale, ale wynagrodziło mi ono wszystkie niedogodności dojazdu. Totalny koniec świata. Cudowny drewniany domek z tarasem, po którym biegały wiewiórki. Ale niestety nie zrobiłam im zdjęcia, bo jak biegały to byłam zajęta gapieniem się na nie.

Oj strasznie rozwlekam się dzisiaj, ale mam tyle ciekawostek w głowie, że chciałabym przynajmniej częścią się z wami podzielić.

Pani wykupiła teren byłej szkoły, więc na środku lasu mieliśmy salę gimnastyczną i kort tenisowy, a na krzesełku koło biura było wifi. Przyznam się, że w czwartek już nie dałam razy nie skorzystać z krzesełka internetowego.

Pierwszy dzień zaczęliśmy ogniskiem z naszymi polskimi kiełbasami. Przygotowanie patyków przy świetle z latarki, prawdziwy survival.

Pierwszy poranek był ciepły, ale dżdżysty więc spokojnie wyruszyliśmy na sprawdzenie najbliższej okolicy uzbrojeni we wskazówki o najciekawszych miejscach od naszej gospodyni.

Przepraszam, ale znów muszę coś wtrącić. Amerykanie dzielą się z niewielkimi wyjątkami na dwie grupy turystów. Pierwsza zdecydowanie większa to ludzie, którzy jadąc np. w góry zatrzymują się w miasteczku bezpośrednio graniczącym z górami i przez góry przejeżdżają zatrzymując się na wyznaczonych parkingach w miejscach widokowych, trzaskają fotę i jadą dalej. Naprawdę nie kłamię. Drugą grupą są ludzie, którzy z namiotem znikają na tydzień na szlaku i nie boją się niedźwiedzi. My i kilka innych osób prezentowaliśmy trzecią zdecydowanie najmniej liczną grupę, bo wprawdzie jeździliśmy w różne miejsca, czasami strzelaliśmy foty w miejscach widokowych, ale najbardziej cieszyło nas, jak jednak mogliśmy przebyć jakąś drogę z parkingu na nogach, żeby zobaczyć coś ciekawego. A najpiękniejsze było to, że często w tych miejscach byliśmy sami, dzięki czemu mogliśmy naprawdę podelektować się miejscem.

I tak pierwszego dnia zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym sprzedają pyszny lokalny miód, który można oczywiście skosztować na miejscu, wyroby z miodu i z wosku, ale mają też mały budynek z informacjami o pszczołach, a dla dzieci dodatkową atrakcją jest zagroda z kurami i kozami. Pan właściciel dysponował szeregiem map i przewodników i również zaznaczył nam, gdzie naprawdę warto jechać i iść.

Po drodze przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko, w którym na szczęście był dość duży sklep, kupiliśmy świeże pieczywo i uzupełniliśmy prowiant na ognisko, ale okazało się, że nie mogliśmy tam kupić ani grama alkoholu, bo cała, tak jakby gmina to „dry country” czyli obszar bez sprzedaży alkoholu pytamy, dlaczego, a odpowiedź brzmi: bo ludzie nie chcieli. W Stanach, a szczególnie na południu nie jest to takie wyjątkowe.

Kolejny postój robimy w małej galerii ceramiki, której właścicielka zajmuje się również robieniem naturalnych serów. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że pani dziadek pochodzi z Gdańska. Zachwycamy się naczyniami, próbujemy ser, kupujemy naszym zdaniem najlepszy, z pomidorami i bazylią i dostajemy propozycję, że możemy się przejść chwilę pod górkę i zobaczyć ich gospodarstwo. Oczywiście korzystamy. Nigdy nie widziałam krowy, a raczej krówki z tak pięknymi oczami, jak ta dzięki której mam ten ser.

Wracając słyszymy wołanie pani właścicielki. Mam kolejnych gości z Poland. Idę i wołam Arka, a pani śmiejąc się mówi. Nie ekscytuj się tak, bo oni są z Poland, ale w Ohio. No to trochę się pośmialiśmy i pojechaliśmy zobaczyć tamę na jeziorze Fontana, a tak naprawdę na rzece Małe Tennessee, dzięki której powstało jezioro Fontana.

Niesamowite wrażenie, piękne widoki i bardzo ciekawie przygotowane centrum dla zwiedzających z tarasem widokowym. Można napawać się wielkością. Cudo

Po drodze do domu zatrzymujemy się przy drugiej tamie, która jest ciekawa o tyle, że to tutaj kręcili scenę w filmie „Ścigany”, w której Harrison Ford skacze z tamy. Byliśmy, widzieliśmy.

Dzień kończymy oczywiście ogniskiem, które dzisiaj jest doposażone w gigantyczne Marshmallow. Dzieciaki podekscytowane, ja podchodzę to tej tony cukru z wahaniem, ale okazuje się, że jak się dobrze przygotuje, to cała pianka zamienia się w ciągnącą się delikatną masę z lekko chrupiącą skórką. Wymiękam. Poproszę jedną.

oko w oko

 

Kilka dni temu wróciliśmy z przedłużonego weekendu na Florydzie. Muszę wam o tym napisać, bo cały czasz jeszcze emocje we mnie buzują. Wprawdzie opowiedziałam już kilku moim znajomym, bo nie dałam rady zatrzymać wszystkiego w sobie. Emocje dosłownie wylewają się ze mnie. Muszę przyznać, że piszę dla was, ale też dla siebie, bo okazuje się, że z czasem emocje blakną i jak czytam moje własne wpisy po dłuższej przerwie to często mnie zaskakują.

No więc, znajomi zaproponowali nam wyjazd na 4 dni na Florydę, 8 godzin od nas oczywiście odpowiedź musiała brzmieć: tak. To był strzał w dziesiątkę, bo oni lepiej znają wybrzeże i znaleźli dom do wynajęcia w spokojnej miejscowości, bez jednego hotelu, więc było zdecydowanie mniej ludzi niż w ostatnio odwiedzonym przez nas miejscu. Pogoda pomimo nienajlepszych prognoz była cudowna. Ciepło, słonecznie, nawet w nocy temperatura była bardzo przyjemna i nie było żadnego komara. Pierwszego dnia morze przywitało nas dużymi falami, więc dzieciaki (nie tylko) skakały, pływały, nurkowały w rytm szaleństwa. Drugiego dnia morze było już spokojniejsze, woda zrobiła się turkusowa i można było zacząć obserwować morskie życie.

 

Popołudniami napychaliśmy się świeżymi rybami i krewetkami na zapas, bo były niesamowite. Wprawdzie chłopaki codziennie wieczorem chodzili na ryby, ale wszystko wypuszczali do wody twierdząc, że rozmiary są niezadowalające. Dzieciaki miały ubaw, po zmroku biegały z czołówkami po plaży szukając krabów. Każdy znaleziony wzbudzał dzikie okrzyki zadowolenia. Sposób łowienia chłopaków wzbudzał trochę kontrowersji. Wchodzili z wędkami po szyję do wody, a to po szyję, to było dość daleko od brzegu, zarzucali i spokojnym krokiem wracali do brzegu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad konsekwencjami jak jeden z chłopaków poszedł również na poranne połowy i przyniósł do domu do spróbowania 4 rekinki.

 

Po tych połowach jak szliśmy na plażę, to każdy każdego przekonywał, że przecież na płytkiej wodzie nic nam się nie stanie i oczywiście po chwili szaleństwa w wodzie już były takie same jak wcześniej. W pewnym momencie chcąc uciec trochę od dzieci odpłynęłyśmy z koleżanką trochę dalej i gadałyśmy kołysząc się na falach. W pewnym momencie jej mąż krzyczy do nas. Płetwa za wami. Pośmiałyśmy się trochę i gadamy dalej. Ale jak ludzie zaczęli pokazywać palcami w naszym kierunku to zaczęłyśmy się rozglądać i zobaczyłyśmy płetwę wystającą z wody. No tak szybko, to jeszcze nigdy nie płynęłam. Bo płetwa była duża. Jak już prawie byłyśmy na płytkim to usłyszałyśmy wołanie, że to nie rekiny, tylko delfiny. Kolega nam tłumaczył, że delfiny mają lekko zaokrągloną płetwę, a rekiny ostro zakończoną. No dobra. Jak już stałam tylko po pas w wodzie to mogłam nie uciekać w panice, tylko naprawdę przyjrzeć się co to za płetwa wystaje z wody. To naprawdę były delfiny. Zaczęły lekko skakać, żeby pokazać nam się w całej okazałości. Nie mogłam oderwać od nich wzroku do czasu, aż zobaczyłam duży cień przepływający metr ode mnie. Dostałam zeza rozbieżnego, bo koło mnie pływały dwie wielkie manty. Już dawno nie czułam się tak blisko natury. To było coś niesamowitego.

 Popołudniu pojechaliśmy kawałek dalej na plażę znajdującą się na terenie parku. To było bardziej dzikie miejsce, z gniazdami żółwi, wydmami i dużą ilością ptaków. Chłopaki zaczęli powtarzać akcję łowienia z wchodzeniem po szyję do wody i jak wyciągnął z wody rekinka to adrenalina skoczyła nam dość znacznie. Wprawdzie rekinek był mały i odzyskał wolność, ale za chwilę nasz sąsiad wyciągnął metrowego. Ok kąpiemy się dalej, ale zdecydowanie bliżej brzegu.  

 

Wieczór przeszedł w noc cudownym zachodem słońca, następnie księżyc w pełni pokazał co potrafi i chłopaki w końcu złowili ryby które można było zjeść. Jest sukces i będzie kolacje.

To był niezapomniany wyjazd. Pierwszy raz delfiny na wolności i przebywanie z przyrodą, niesamowitą przyrodą naprawdę oko w oko sprawiło, że co jakiś czas piszczałam z radości i czułam się ja dziecko.  

A to moje laski wracające z podróży.

eclipse

Wprawdzie relację fb przeprowadziłam prawie “na żywo” ale teraz chyba już więcej uda mi się napisać, bo emocje już trochę opadły. No więc mieliśmy dzisiaj zaćmienie słońca, ale w naszej miejscowości było tylko albo aż 94 %. W każdej szkole zaplanowane było oglądanie, większość naszych znajomych wybierała się do parku, ale w nas cały czas wewnętrzny głos mówił. Macie tylko 3 godziny do całkowitego zaćmienia, niektórzy ludzie lecą przez pół świata za ciężkie pieniądze a my z lenistwa nie wsadzimy naszych szanownych 4 liter do samochodu, nie może tak być. Poczytaliśmy o zaćmieniu dość dużo, trochę teorii naukowych, jak często się zdarza, że podczas częściowego zaćmienia trzeba patrzyć przez okulary, a przy zupełnym już nie. Ale jakoś nie potrafiliśmy sobie tego wyobrazić. Widzieliśmy już kilka razy częściowe, niesamowite, ale …..

Wyjechaliśmy wcześnie rano, żeby uniknąć korków, kierowaliśmy się jak najbliżej od nas w linii prostej. Wypadło nad jeziorem, bo trzeba jakoś spędzić czas przed zaćmieniem. Wylądowaliśmy na małym Campingu, na którym wszyscy nas pytali jak się tutaj znaleźliśmy, pozdrawiali nas co chwila, nakarmili, bo bez jedzenia nie może się odbyć żadne ważne wydarzenie. Las ciepła woda i spokój. W pewnym momencie padło hasło, że częściowe już jest i chociaż na zewnątrz nic się nie zmieniło to po założeniu okularów faktycznie widać było księżyc zasłaniający słońce. Na początku, przy małym zaćmieniu księżyc był bardzo dobrze widoczny, nie była to tylko plama na słońcu. Widać było też zdecydowaną różnicę odległości. W miarę jak księżyc zasłaniał słońce zaczynały się zmieniać kolory na dworze, nie było to bardzo zauważalne, ale jednak. Nadal bez okularów wszystko wyglądało jak normalny słoneczny dzień, jak ktoś nie wiedział, że jest zaćmienie, to przy 90% jeszcze niczego by nie zauważył. Duże zmiany zaczęły się jak już został sam rogalik. Emocje sięgnęły zenitu. Chcieliśmy robić wszystko na raz. Pisać do znajomych, robić zdjęcia telefonami, aparatem, nagrywać. Zaczęliśmy żałować, że nie wzięliśmy przynajmniej 2 statywów, że nie kupiliśmy profesjonalnego obiektywu na aparat. Wszystko naraz.

 

Ja po długich bojach z naszym aparatem, żeby mnie słuchał robiłam zdjęcia przez nasze okulary, bo gołym okiem cały czas było po prostu słońce. Robiło się mniej jasne, ale cały czas było nie do przejrzenia. I w pewnym momencie już dosłownie sekundy przed tym jak całkowicie księżyc zasłonił słońce zaczęliśmy zerkać, żeby nic nie stracić i nagle ktoś wyłączył światło. To było niesamowite, obezwładniające, odbierające głos. Dosłownie trzęsłam się z emocji. Można było patrzeć, robić zdjęcia bezpośrednio, bez żadnych osłon, pojawiły się gwiazdy, widać było niesamowitą iskrzącą się obręcz, ale słońca nie było. To był niesamowity kontakt z przyrodą, działo się to tu i teraz i ja to widziałam, tak po prostu. Te długie i krótkie 2 minuty i 20 sekund, których nikt nie liczył skończyły się niespodziewanie. To znów był błysk i na niebie pojawiło się słońce i znów gołym okiem, nie kawałek, po prostu słońce.

 

Jeszcze teraz mam ciarki i chyba jeszcze długo będę je miała. Mamy już kilka pomysłów na udoskonalenie rejestracji kolejnego zaćmienia. To wciąga, jak się okazuje. Dziękuję Grzegorzowi Lipcowi, że mnie natchnął i dziękuję mojej rodzinie za to że, to tacy sami wariaci jak ja.

różowe szaleństwo

Wiecie już, że jestem przygotowana do różowego szaleństwa, więc teraz szczegóły. W przeddzień oficjalnego otwarcia konwencji firmy Trzydzieści Jeden, byłyśmy zaproszone na imprezę z tańcami. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, ale chwilę po ty jak przyzwyczaiłam się do obezwładniającego różu okazało się, że można tam się fajnie bawić. Super muzyka „na żywo” z chwili na chwilę trochę więcej tańczących. Znalazły się nawet takie wariatki jak ja i po jakimś czasie szalałyśmy na scenie. Jak zabawa, to zabawa. AAAAAAA Okazało się, że szalałam z właścicielką firmy. Wierzycie w to? Ja nie mogłam uwierzyć, rozmawiałam z nią, a potem z rzeczniczką prasową. Śmiałyśmy się, że nikt specjalnie jeszcze z Polski na ich imprezę nie przyjechał.

 

Prawdziwe otwarcie konwencji okazało się obezwładniające. Balony, muzyka, oprawa jak na wielkim koncercie, emocje, ekscytacja, zaczęło mnie to ruszać. Naprawdę. Nie wytrzymałam tam cały czas, bo poziom indoktrynacji był za duży. Jesteście najlepsze. Możecie wszystko. Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Każda osoba zabierająca głos była najszczęśliwsza na świecie i najbardziej przekonująca. Jedna z nich schudła 40 kilo, choć nikt w nią nie wierzył, druga jak wypuściła dzieci do szkoły to założyła firmę wartą teraz miliony dolarów. Bardzo ważnym elementem całej imprezy była wiara. Słowo „Belief” było wymieniane miliony razy. Po takiej indoktrynacji, czujesz się prawie w obowiązku emanować szczęściem i radością. Musisz móc wszystko. Trochę to było przytłaczające, ale niesamowicie ciekawe.

 

To chyba typowo amerykański sposób patrzenia na świat, ale zaczyna zalewać też cały świat. Nie wiem czy takie podejście jest dobre, czy złe. Ale na pewną jest wciągające, uzależniające.

trzydzieści jeden

Mam za sobą kilkudniową podróż i najpierw wytłumaczę co to była za impreza i dlaczego na nią jechałam, bo to jest zdecydowanie ciekawe. W Stanach popularna jest nadal sprzedaż bezpośrednia coś w stylu naszego Oriflame, ale sposób sprzedaży jest inny. A więc przedstawiciele robią coś w rodzaju spotkań towarzyskich, na których przedstawiają i sprzedają swoje produkty. Osoba organizująca spotkanie zawsze dostaje jakieś większy prezent, a wszyscy uczestniczy jakieś drobne gratisy, bo zawsze to jest coś w rodzaju zabawy czy loterii, np. bingo i można coś wygrać. Byłam na kilku takich pokazach. Zawsze mnie ktoś prosił, bo żeby otrzymać większy prezent to trzeba zwołać przynajmniej ok. 5 osób.  Czasami produkty są żenujące, czasami dziwne, zdarzają się też niezłe. Na pokazie firmy kosmetycznej zaznaczyłam na początku, że jestem alergikiem i prawie miałam spokój, bo Pani miała tylko dwa produkty dla alergików.

 Moja portrorykańska koleżanka, która zrezygnowała z prawdziwej pracy jak urodziły jej się dzieci, żeby mieć dla nich czas, zaczęła sprzedawać produkty firmy „trzydzieści jeden”. Tak nie pomyliłam się taka jest nazwa firmy. Firma produkuje torby, w większości materiałowe, wszelkiego rodzaju, torby termiczne, lunchowe, kosmetyczki, wkłady to torebek, że nie przekładać całej zawartości tylko złapać cały wkład. Generalnie rzeczy, które mają nam ułatwić życie. Ważnym założeniem firmy jest też to, że każdy produkt może być personalizowany. Mogę sobie zamówić torebkę i napisać na niej AGA, ale Agnieszka już nie, bo za dużo znaków. Ceny toreb są dość wysokie, a po dodaniu personalizacji już naprawdę zdecydowanie przesadzone, szczególnie jak zwrócimy uwagę na stosunek ceny do jakości. Ale ponoć w Ameryce można sprzedać wszystko i jak się okazuje jest to chyba prawda.

 

No więc moja koleżanka planowała 4 dniowy wyjazd na coroczną konwencję i zaproponowała, że zabierze mnie jako gościa. Wyjazd? Ja? Zawsze. Nie trzeba nawet pytać. Ja zadałam kilka pytań o konwencję. No więc uwaga zlot 9000 bab, które mają się ubrać na różowo. Jakiś procent facetów też będzie, bo niektóre przyjeżdżają z mężami, którzy bez wyjątku nazywani są HOT, czyli Husband of Thirty One.

Plan zakładał, że wyjedziemy w środę koło południa, dojedziemy do Louisville po 5 godzinach, prześpimy się w prawdziwie amerykańskim domu jej koleżanki i następnego dnie 3 godzinna podróż do Columbus w stanie Ohio. Dobry plan.

Pobyt w Columbus rozpoczęłyśmy od zameldowania się w hotelu, który był przygotowany na przyjęcie gości konferencji. Muszę przyznać, że to pierwsza impreza, na której byłam tutaj, która była przygotowana bez zarzutu i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wzięłyśmy udział w zorganizowanym zwiedzaniu centrum dystrybucyjnego firmy, w którym pokazana była nowa kolekcja jesienna. Widziałam biuro szefowej -założycielki, całą linię produkcyjną, uśmiechniętych pracowników, którzy dość często dziękowali paniom zwiedzającym, że dzięki nim mają pracę. Coś naprawdę niesamowitego. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Oczywiście uczestniczki wycieczki były nastawione na maxa entuzjastycznie, co chwilę biły brawo, śmiały się w głos i wydawały okrzyki zadowolenia. Nie wierzę i nie mogę się doczekać, jak będzie wyglądała wieczorna impreza, ale o tym w następnym odcinku. Mam nadzieję, że was nie zanudziłam.

po zmroku

Ładna pogoda jak się okazuje daje dużo możliwości. Ten weekend upłynął nam pod hasłem kina plenerowego. Piątek był bardziej dla dzieci, pokaz odbywał się na skwerze przy centrum handlowym, jak się okazuje, niewiele trzeba, żeby zorganizować coś fajnego. Było trochę atrakcji dla dzieci, aby im pomóc zabić czas w oczekiwaniu na odpowiedni stopień ciemności. Dzieciaki dostały też, ciastka, trochę słodyczy, dyski do rzucania. Z tymi ostatnimi było trochę problemów, bo co chwilę ktoś obrywał w głowę. Była też mała loteria na zachętę i wyobraźcie sobie, że wygrałam bon na 20 dolarów na zakupy w Macy’s. Do takiego kina to ja mogę chodzić. My wyposażyliśmy się w koce i było całkiem przyjemnie, ale większość była jednak krzesełkowo – leżakowa.

 

W sobotę w naszym parku można było zobaczyć „Powrót do przyszłości”, klasyka, więc oczywiście zapadła decyzja, że idziemy. Tym razem Arek nie odpuścił krzesełek. Objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu najwygodniejszych, bo kupić tylko ładne i tanie to każdy głupi potrafi. Znaleźliśmy cudnie wygodne z całym potrzebnym osprzętem, czyli kieszonkami na napoje. Oczywiście Arek ma taki z lepszymi kieszonkami i do tego dołożył sobie najlepszy kubek termiczny w całym sklepie – YETI, bo oczywiści był mu niezbędnie potrzebny do życia. Wszystkie inne są oczywiście beznadziejne.

 

Pogoda na spędzenie wieczoru na dworze była cudna. Księżyc świecił jak szalony. Zjechało się bardzo dużo ludzi. Oczywiście oglądanie bez jedzenia to nie oglądanie, więc nieopodal zaparkowały food tracki. Amerykanie jak zawsze z pełnym wyposażeniem, przygotowani do oglądania. W ważnych chwilach publiczność okazywała swoje zadowolenia. W kinie nie można być głośno, ale to nie kino więc były i brawa. Fajowo.

powrót

Po powrocie do Stanów. Jak to dziwnie brzmi. Zawsze wracałam do Polski. No ale na razie tak będzie. No więc, jak już wróciłyśmy to znów wiele rzeczy zaczęło mnie zaskakiwać. Pierwszą była fauna i flora.

Uderzyła mnie wszechogarniająca zieleń. Jestem w szoku, w lipcu są tutaj temperatury takie jak we Włoszech czy Hiszpanii a tam o tej porze roku trawa jest żółta, większość roślin jest podeschnięta od upałów, a tutaj wcale dużo nie pada, a wszystko zielone. Zagadka do wyjaśnienia. Ktoś? Coś?

 

A drugie to flora. Wszystko tutaj jest duże. Osa jest większa od polskiego szerszenia, lata tutaj strasznie dużo innych osobników, których nie potrafię nazwać, ale są ogromne. Biegające wszędzie jaszczurki już nie robią na nas takiego wrażenia, ale jak odzywają się cykady to dźwięk jest, jak od dużej autostrady. No dobra przyjemniejszy, ale jest naprawdę głośno. Cieszy mnie wielkość motyli, które są olbrzymie i piękne. Motyl wielkości wróbla to normalka, ale w pierwszym tygodniu biegałam za każdym próbując im się przyjrzeć dokładnie.

 

Do stałej temperatury 30 – 35 stopni jak się okazuje można się przyzwyczaić, trzeba tylko w ciągu dnia uratować się dodatkową kawą, bo z ciśnieniem dzieje się coś dziwnego. Znów opustoszały ulice i to jest coś czego naprawdę nie lubię, ale za to w parkach zawsze można liczyć na towarzystwo.

 Niektóre zwyczaje znów wywołują uśmiech, trochę tak jakbym o tym zapomniała. W Stanach, a przynajmniej w naszym stanie większość paczek doręcza się poprzez pozostawienie jej pod drzwiami. Pierwsze takie doświadczenie było dla nas szokiem. Arek prawie wszczął awanturę, bo jak jeszcze nas nie było to będąc w pracy dostaje maila, że przesyłka dostarczona. A zamawiał swój wymarzony ekspres do kawy, który do tanich nie należał. Więc jak to? Jaka dostarczona? Przecież on jest w pracy?

Okazało się, że leżała pod drzwiami kilka godzin i nic się z nią nie stało

Fajny zwyczaj? Chyba nie do powtórzenia w Polsce a szkoda, nie trzeba by było biegać na pocztę, umawiać się z kurierem.

Takie to nasze drugie początki.

 

lecimy

Długo będę pamiętała podróż do Polski i z Polski, chociaż ta powrotna była chyba z większymi przygodami.

Lecąc do Polski spokojnie bez pośpiechu jedziemy na lotnisko z pełnym spokojem (no dobra ja byłam już mocno poddenerwowana), z takim samym podchodzimy do odprawy, ale pytanie Pani czy mamy ETA powoduje, że popadamy w mały popłoch. Okazuje się, że powinniśmy aplikować o wizy do Kanady. Jesteśmy przerażeni, bo bez wizy nie wejdziemy na pokład. Wniosek składa się elektronicznie, pani mówi, że możemy to zrobić teraz, ale niestety każdy osobno. Klepiemy formularze w komórkach, wszyscy są już odprawieni, czekają tylko na nas i pani mówi, że mamy 5 min. Nie czekając na ostatniego maila z potwierdzeniem idziemy do odprawy, mail przychodzi w trakcie. Lecimy. Jest ok.

Reszta już była, bez większych przygód.

Drogę powrotną zaczęłyśmy na dworcu w Zielonej Górze, jedziemy do Wrocławia, wjeżdża pociąg ze Świnoujścia, wsiadamy i czekamy na odjazd, nie odjeżdża. Okazało się, że zepsuła się lokomotywa. Czad. Niezły początek. W związku ze sporym opóźnieniem, pytam pana konduktora o której pociąg będzie na stacji Wrocław Kuźniki, bo tam chcemy wysiąść, pan konduktor mówi, że 17.05, zamawiam taksówkę. O 16.50 jesteśmy gotowe do wysiadania, ale okazuje się, że Wrocław Kuźniki już za nami. Wjeżdżamy na stację Wrocław Główny. Kogo mam zabić???? Zamieszanie z taksówkami, zamawiam kolejną. Jest wsiadamy i w tym momencie nad Wrocławiem zaczyna się armagedon, deszcz, grad, wszystko. Ufff. Jest jeden plus

Do hotelu dojeżdżamy już bez przeszkód, rano na lotnisko. Znów idziemy do Pani, która mówi niestety, że widzi nasz lot tylko do Frankfurtu, a gdzie Toronto i Memphis????? Po długich negocjacjach i kilku telefonach udaje nam się nadać bagaż do Memphis, ale my mamy bilety tylko do Frankfurtu. Próbuję odprawić się online, ale ta opcja też nie działa. Dodatkowo Amelia mówi mi, że odkryła, że zostawiła telefon w hotelu. Coś jeszcze? Ok. lecimy. We Frankfurcie szukamy kogoś, kto da nam bilety na dalsze loty. Okazuje się, że będzie łatwe, bo po prostu przy naszej bramce, którą wchodzimy do samolotu. Ale nie dajcie się zwieść. TO nie było łatwe. Pani, która zaczyna nas odprawiać ma taką minę, że znów zaczynamy się bać. Podczas pobytu w Polsce wyrobiliśmy Tosi nowy paszport a okazuje się, że ETA, jest przypisana do paszportu, więc musimy dostać nową. Siedzimy na podłodze i klepię znów w komórce znany mi już formularz. Nie muszę chyba pisać, że ręce opadły mi już dawno, ale walczymy. Ludzie wchodzą na pokład, a my walczymy z formularzem. Ostanie wezwanie dla Pań Siarkiewicz. Jest, mamy ETA, przyszedł mail z potwierdzeniem. Pani odprawiając nas dalej robi miny, ale nawet boję się pytać, daje nam bilety i to jest najważniejsze. Lecimy, w Toronto musi być łatwiej. Wyjcie z samolotu z przygodami. Tosia zwiedziła kabinę pilotów. Ja przy okazji też. Jazda.

Lotnisko okazuje się na maxa skomputeryzowane. Co chwilę musimy coś zeskanować, klikać. Mają tam elektroniczny rejestr bagaży i musimy poczekać aż nasz bagaż pojawi się na tablicy żebyśmy mogły pójść dalej. Czekamy, czekamy, czekamy…. Po 45 min. jest. Miałyśmy na przesiadkę 2,5 h, a teraz została tylko godzina. Idziemy dalej, odprawa amerykańska, kolejka jak 150 i jakiś pan mówi, że przeprasza, ale mają problemy. Kolejka się nie rusza, nerwy mamy napięte do granic możliwości, dalej nic, nic. Zaczynają wpuszczać do naszego samolotu a my stoimy.  No dobra, nie dam rady więcej, przepraszamy większość kolejki i przechodzimy do przodu. Kontrola, kontrola, kontrola. Jest. Szukamy naszej bramki i znajdujemy strzałkę, że będziemy szły do niej 7 minut, a za 10 odlatuje nasz samolot. No to biegniemy. Dobiegamy, wsiadamy siadamy, dyszymy. Mój mózg nie działa, a podchodzi do nas miły pan steward i zaczyna coś mówić.  O matko. Ostatnimi siłami odpowiadam na pytanie czy jesteśmy razem. Tak, to moje córki. Pan niestety nie milknie tylko mówi coś dale o braku kontroli. Nie daję radę wyłączam się. I nagle pan przemawia po polsku. Kocham go w tym momencie. Mówi, że ma na liście, że moje dzieci lecą same, bez kontroli. Dlatego chyba pani we Frankfurcie robiła miny. Ledwo żywa pytam co jeszcze mam zrobić. A pan odpowiada NIC i tym rozbraja mnie na maxa. Za chwilę wchodzi drugi pan, niosąc telefon Tosi (który jak się okazało zostawiła nie wiem, gdzie), z pytaniem czy ktoś potrzebuje go? No my potrzebujemy. Mam dość. Mam nadzieję, że to koniec przygód, bo jak na jedną podróż to naprawdę wystarczy. Pan steward rozczula mnie jeszcze, ogłaszając wszem i wobec, że komunikuje się w trzech językach: angielskim, francuskim i polskim. Pierwszy raz tego doświadczam w obcych liniach lotniczych. Jest pozytyw.

Wyobraźcie sobie, że lądujemy w Memphis, są nasze bagaże, Arek przyjechał nas odebrać. Czyli to naprawdę koniec? Uff

 

jarmark

Wiosna rozgościła się na dobre więc zaczął się czas jarmarków, pojechałyśmy więc sprawdzić, jak jest. Lepiej? Gorzej? Podobnie?

Jeden z jarmarków odbywał się w małym miasteczku i zaraz na starcie zaatakował nas czerwony dwupiętrowy autobus, Tosia już miała ubaw, plac okazał się mega kolorowy. Stwierdzam, że jarmarki na całym świecie chyba wyglądają tak samo.

Najbardziej kolorowe były stoiska rockowej szkoły muzycznej i lokalnej grupy tancerek brzucha. Wszystko można zobaczyć na żywo, tancerki pominę milczeniem, ale szkoła rocka była niesamowita.

Było dużo stoisk z rękodziełem, największą popularnością cieszyły się chyba metalowe wiatraki, co druga osoba wychodziła zaopatrzona w wiatrak. Z produktów regionalnych był tylko miód, oczywiście spróbowany, kupiony, ale polski chyba lepszy i nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Nasz lepszy i tyle.

Ale najwięcej miejsca na placu zajmowały food trucki. W Polsce są stoiska, budki, a tutaj food trucki. Różnorodność duża, nie wszystko godne zaufania. Przynajmniej z wyglądu część wydawała nam się za sztuczna, taka trochę odgrzewana. Wiem, że nie wszystko da się zrobić tam na świeżo, ale część słynie z naprawdę dobrej jakości. Pomijam, że na zewnątrz było 30 stopni, więc w środku musiało być milion, ale obsługujący jakoś dawali radę.

Najbardziej popularne wśród amerykanów były corn dogi, czyli parówka w cieście kukurydzianym na patyku pieczona w głębokim oleju. Były również włoskie kiełbaski, polskie kiełbaski i duży wybór tacosów. Najpopularniejsze lody tutaj to po prostu chipsy mrożonej wody polane jakimś sokiem. Ja szczerze mówiąc nie ogarniam, jak można to jeść, a tym bardziej płacić za to, ale ludzie jedzą. O gustach ponoć się nie dysponuje.

Nasz wybór padł na kanapkę cubano i śniadaniową. Cubano bardzo chciała spróbować Amelia, chodziło to już po niej jakiś czas. Chyba pierwszy raz widzieliśmy ją w filmie „Szef”, który jest tak smakowity, że nie da się go oglądać na głodniaka.

Dania były niezłe, trochę za tłuste jak prawie wszystko tutaj, popite dość syntetyczną lemoniadą, chyba nie będziemy już powtarzały tych doświadczeń. Raz nam starczy.