Archiwum: #podróż

lecimy

Długo będę pamiętała podróż do Polski i z Polski, chociaż ta powrotna była chyba z większymi przygodami.

Lecąc do Polski spokojnie bez pośpiechu jedziemy na lotnisko z pełnym spokojem (no dobra ja byłam już mocno poddenerwowana), z takim samym podchodzimy do odprawy, ale pytanie Pani czy mamy ETA powoduje, że popadamy w mały popłoch. Okazuje się, że powinniśmy aplikować o wizy do Kanady. Jesteśmy przerażeni, bo bez wizy nie wejdziemy na pokład. Wniosek składa się elektronicznie, pani mówi, że możemy to zrobić teraz, ale niestety każdy osobno. Klepiemy formularze w komórkach, wszyscy są już odprawieni, czekają tylko na nas i pani mówi, że mamy 5 min. Nie czekając na ostatniego maila z potwierdzeniem idziemy do odprawy, mail przychodzi w trakcie. Lecimy. Jest ok.

Reszta już była, bez większych przygód.

Drogę powrotną zaczęłyśmy na dworcu w Zielonej Górze, jedziemy do Wrocławia, wjeżdża pociąg ze Świnoujścia, wsiadamy i czekamy na odjazd, nie odjeżdża. Okazało się, że zepsuła się lokomotywa. Czad. Niezły początek. W związku ze sporym opóźnieniem, pytam pana konduktora o której pociąg będzie na stacji Wrocław Kuźniki, bo tam chcemy wysiąść, pan konduktor mówi, że 17.05, zamawiam taksówkę. O 16.50 jesteśmy gotowe do wysiadania, ale okazuje się, że Wrocław Kuźniki już za nami. Wjeżdżamy na stację Wrocław Główny. Kogo mam zabić???? Zamieszanie z taksówkami, zamawiam kolejną. Jest wsiadamy i w tym momencie nad Wrocławiem zaczyna się armagedon, deszcz, grad, wszystko. Ufff. Jest jeden plus

Do hotelu dojeżdżamy już bez przeszkód, rano na lotnisko. Znów idziemy do Pani, która mówi niestety, że widzi nasz lot tylko do Frankfurtu, a gdzie Toronto i Memphis????? Po długich negocjacjach i kilku telefonach udaje nam się nadać bagaż do Memphis, ale my mamy bilety tylko do Frankfurtu. Próbuję odprawić się online, ale ta opcja też nie działa. Dodatkowo Amelia mówi mi, że odkryła, że zostawiła telefon w hotelu. Coś jeszcze? Ok. lecimy. We Frankfurcie szukamy kogoś, kto da nam bilety na dalsze loty. Okazuje się, że będzie łatwe, bo po prostu przy naszej bramce, którą wchodzimy do samolotu. Ale nie dajcie się zwieść. TO nie było łatwe. Pani, która zaczyna nas odprawiać ma taką minę, że znów zaczynamy się bać. Podczas pobytu w Polsce wyrobiliśmy Tosi nowy paszport a okazuje się, że ETA, jest przypisana do paszportu, więc musimy dostać nową. Siedzimy na podłodze i klepię znów w komórce znany mi już formularz. Nie muszę chyba pisać, że ręce opadły mi już dawno, ale walczymy. Ludzie wchodzą na pokład, a my walczymy z formularzem. Ostanie wezwanie dla Pań Siarkiewicz. Jest, mamy ETA, przyszedł mail z potwierdzeniem. Pani odprawiając nas dalej robi miny, ale nawet boję się pytać, daje nam bilety i to jest najważniejsze. Lecimy, w Toronto musi być łatwiej. Wyjcie z samolotu z przygodami. Tosia zwiedziła kabinę pilotów. Ja przy okazji też. Jazda.

Lotnisko okazuje się na maxa skomputeryzowane. Co chwilę musimy coś zeskanować, klikać. Mają tam elektroniczny rejestr bagaży i musimy poczekać aż nasz bagaż pojawi się na tablicy żebyśmy mogły pójść dalej. Czekamy, czekamy, czekamy…. Po 45 min. jest. Miałyśmy na przesiadkę 2,5 h, a teraz została tylko godzina. Idziemy dalej, odprawa amerykańska, kolejka jak 150 i jakiś pan mówi, że przeprasza, ale mają problemy. Kolejka się nie rusza, nerwy mamy napięte do granic możliwości, dalej nic, nic. Zaczynają wpuszczać do naszego samolotu a my stoimy.  No dobra, nie dam rady więcej, przepraszamy większość kolejki i przechodzimy do przodu. Kontrola, kontrola, kontrola. Jest. Szukamy naszej bramki i znajdujemy strzałkę, że będziemy szły do niej 7 minut, a za 10 odlatuje nasz samolot. No to biegniemy. Dobiegamy, wsiadamy siadamy, dyszymy. Mój mózg nie działa, a podchodzi do nas miły pan steward i zaczyna coś mówić.  O matko. Ostatnimi siłami odpowiadam na pytanie czy jesteśmy razem. Tak, to moje córki. Pan niestety nie milknie tylko mówi coś dale o braku kontroli. Nie daję radę wyłączam się. I nagle pan przemawia po polsku. Kocham go w tym momencie. Mówi, że ma na liście, że moje dzieci lecą same, bez kontroli. Dlatego chyba pani we Frankfurcie robiła miny. Ledwo żywa pytam co jeszcze mam zrobić. A pan odpowiada NIC i tym rozbraja mnie na maxa. Za chwilę wchodzi drugi pan, niosąc telefon Tosi (który jak się okazało zostawiła nie wiem, gdzie), z pytaniem czy ktoś potrzebuje go? No my potrzebujemy. Mam dość. Mam nadzieję, że to koniec przygód, bo jak na jedną podróż to naprawdę wystarczy. Pan steward rozczula mnie jeszcze, ogłaszając wszem i wobec, że komunikuje się w trzech językach: angielskim, francuskim i polskim. Pierwszy raz tego doświadczam w obcych liniach lotniczych. Jest pozytyw.

Wyobraźcie sobie, że lądujemy w Memphis, są nasze bagaże, Arek przyjechał nas odebrać. Czyli to naprawdę koniec? Uff

 

wakacje

Na wakacje do Polski. Niby normalna sprawa, ale dla nas jednak wyjątkowa. Lecimy same babki, bo Arek musi pracować. To chyba najbardziej wyczekiwane wakacje w całym naszym życiu. Wyjeżdżając miałyśmy tysiąc planów, myślę, że udało nam się zrealizować sporo, ale oczywiście nie wszystkie.

Zostałyśmy cudownie przyjęte przez rodzinę i znajomych. Okazuje się, że niektóre relacje zacieśniły się po wyjeździe. To naprawdę niesamowite spotykać się ze znajomymi w takim zagęszczeniu i tak intensywnie. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam i to było cudowne przeżycie. Dziękuję wszystkim Myślałyśmy, że miesiąc to bardzo dużo czasu, ale okazuje się, że zdecydowanie za mało, żeby spotkać się ze wszystkimi.

Niektórych rzeczy nam brakuje, innych zdecydowanie nie. Na maksa tęskniłyśmy za naszym cudownym jedzeniem. Szkoda, że nie można najeść się na zapas, chociaż dzielnie próbowałyśmy.

 Udało mi się odwiedzić moich przyjaciół w Rzymie, (ale o tym w osobnym tekście, bo obiecałam) Poznaniu i Sosnówce, każde miejsce niesamowite i wiąże się z cudownymi wspomnieniami.

Mam nadzieję, że jeszcze trochę takich wakacji przed nami, tylko niech pożegnania będą zdecydowanie łatwiejsze, bo ten wyjazd był zdecydowanie za trudny, trudniejszy niż za pierwszym razem. Ale cóż damy radę.

jarmark

Wiosna rozgościła się na dobre więc zaczął się czas jarmarków, pojechałyśmy więc sprawdzić, jak jest. Lepiej? Gorzej? Podobnie?

Jeden z jarmarków odbywał się w małym miasteczku i zaraz na starcie zaatakował nas czerwony dwupiętrowy autobus, Tosia już miała ubaw, plac okazał się mega kolorowy. Stwierdzam, że jarmarki na całym świecie chyba wyglądają tak samo.

Najbardziej kolorowe były stoiska rockowej szkoły muzycznej i lokalnej grupy tancerek brzucha. Wszystko można zobaczyć na żywo, tancerki pominę milczeniem, ale szkoła rocka była niesamowita.

Było dużo stoisk z rękodziełem, największą popularnością cieszyły się chyba metalowe wiatraki, co druga osoba wychodziła zaopatrzona w wiatrak. Z produktów regionalnych był tylko miód, oczywiście spróbowany, kupiony, ale polski chyba lepszy i nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Nasz lepszy i tyle.

Ale najwięcej miejsca na placu zajmowały food trucki. W Polsce są stoiska, budki, a tutaj food trucki. Różnorodność duża, nie wszystko godne zaufania. Przynajmniej z wyglądu część wydawała nam się za sztuczna, taka trochę odgrzewana. Wiem, że nie wszystko da się zrobić tam na świeżo, ale część słynie z naprawdę dobrej jakości. Pomijam, że na zewnątrz było 30 stopni, więc w środku musiało być milion, ale obsługujący jakoś dawali radę.

Najbardziej popularne wśród amerykanów były corn dogi, czyli parówka w cieście kukurydzianym na patyku pieczona w głębokim oleju. Były również włoskie kiełbaski, polskie kiełbaski i duży wybór tacosów. Najpopularniejsze lody tutaj to po prostu chipsy mrożonej wody polane jakimś sokiem. Ja szczerze mówiąc nie ogarniam, jak można to jeść, a tym bardziej płacić za to, ale ludzie jedzą. O gustach ponoć się nie dysponuje.

Nasz wybór padł na kanapkę cubano i śniadaniową. Cubano bardzo chciała spróbować Amelia, chodziło to już po niej jakiś czas. Chyba pierwszy raz widzieliśmy ją w filmie „Szef”, który jest tak smakowity, że nie da się go oglądać na głodniaka.

Dania były niezłe, trochę za tłuste jak prawie wszystko tutaj, popite dość syntetyczną lemoniadą, chyba nie będziemy już powtarzały tych doświadczeń. Raz nam starczy.

zaskoczenia

Pierwszy wakacyjny weekend spędziliśmy nad jeziorem. Poznany tutaj bardzo miły Polak zaprosił nas na weekend do swojego domu nad jeziorem. Bardzo się ucieszyłam, bo to kolejne miejsce, które zobaczę, a cały czas mam główny cel: ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE.

Każdy wypad nad jezioro kojarzy mi się z przyrodą, spokojem, leniwym życiem na plaży i wodzie. Wiedziałam, że jedzie jeszcze dwóch znajomych, którzy wędkują, więc miałam nadzieję na świeże rybki. Tosia marzyła o wędkowaniu, więc będzie mogła spełnić swoje marzenia. Żyć nie umierać.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że dom nad jeziorem jest dwa razy większy od naszego domu w Polsce. Muszę zaznaczyć, w tym miejscu, że był to weekend pełen zaskoczeń, więc nie mogę nie powtarzać ciągle słowa zdziwienie, po prostu, nie mogę.

 

Pierwszym dużym zaskoczeniem było to, że Jerzy powiedział, że ma łódkę w przystani tzw. ponton boat. Bardzo się cieszymy, łódka na jeziorze przydatna rzecz, jak ją zobaczyłam, to prawie usiadłam ze zdziwienia. To była kanapa boat. W takich waruneczkach jeszcze nie pływałam. Kolejne asy wyciągnięte z rękawa to opona ciągnięta przez łódź, na której moje dzieci popiskiwały z radości, skutery wodne, na widok których nawet mąż się ucieszył, dla nas to było bardzo dużo atrakcji jak na jeden weekend. Dziewczyny chodziły z wiecznym uśmiechem, a i tak nie skorzystaliśmy ze wszystkich dostępnych atrakcji, zostały nam jeszcze narty wodne, ale to może następnym razem, bo z nadmiaru atrakcji możemy paść.

 

Okazało się, że tak właśnie spędzają czas nad wodą amerykanie, a Jerzy jest tu już tyle lat, że zaczął brać z nich przykład, dla nas super. Jednym słowem było odjazdowo.

 

Próbowałam jeszcze zaszczepić w moim mężu miłość do wędkowania, bo uwielbiam świeże rybki, zobaczymy co z tego wyjdzie, ale będę starała się bardzo, bo chłopaki złapali trochę ryb i każda była pyszniejsza od poprzedniej, choć żadnej nie znałam wcześniej.

 

Ostatniego dnia popłynęliśmy, wspiąć się na górę/wyspę, żeby podziwiać widoki, które okazały się cudowne. Jezioro jest olbrzymie z wieloma zatokami, wpływa do niego pięć rzek. A nad górą cały czas latały orły, nie widziałam ich jeszcze z tak bliska, robią niesamowite wrażanie.

 

Przy wyspie czekała nas kolejna niespodzianka, czyli toaleta na wodzie. Prawie popłakałam się ze śmiechu. Wszyscy chcieli skorzystać.

 

Wracając popływaliśmy trochę w jeziorze, woda cudownie ciepła, jak u nas na koniec lata. Wysokie temperatur mają swoje plusy.

W tak zwanym między czasie dostałam informację, że w miejscowości, w której mieszkamy w tym czasie przeszło małe tornado, wiele zwalonych drzew, w naszej okolicy nie było prądu prawie przez dobę, a w niektórych częściach Memphis nie będzie przez kilka dni. Jeszcze bardziej cieszę się z naszego wyjazdu.

miasto drzew

Cały czas widzę wasze doniesienia o wycince drzew w Polsce i muszę przyznać, że strasznie to smutne i często o tym myślę. Szczególnie, że mieszkam w mieście z tytułem „Miasto drzew”. Co jakiś czas odbywają się tu akcje dosadzania drzew. Co kawałek można znaleźć jakiś ładny park. Ale największe wrażenie robią drzewa na osiedlach. Teraz jak wszystko jest zielone, mam wrażenie, że mieszkam w parku, czasami ledwo widzę zza drzew nasz budynek.

 

Pamiętam, jak szukaliśmy miejsca do mieszkania i oglądałam wszystko na mapie googlowej. Pierwsze wrażenie przy oglądaniu Germantown było takie, że jest tu tyko kilka budynków i same drzewa. Dopiero przy dużym zbliżeniu okazywało się, że między tymi drzewami są domy i to wcale nie mało. Nie wiem dla czego tutaj nikomu nie przeszkadzają drzewa wzdłuż drogi, ja również uważam, że są piękne.

Małe odejście od tematu, bo musze w końcu napisać o światłach na skrzyżowaniach. Mieli dość niezły pomysł, żeby światła były po drugiej stronie skrzyżowania, więc nawet jak stoję pierwsza, nie muszę się kłaść na kierownicy, żeby zobaczyć czy już mogę ruszyć i wiszą na kablach więc bujają się jak na wszystkich amerykańskich filmach. Trochę luzu, chodź niełatwo było się przyzwyczaić, dość długo szukałam świateł we właściwym miejscu.

 

No dobra wracam do tematu.

Jak na park przystało cały czas mam dookoła dużo zwierząt. Moje ulubione gęsi które są królami podwórka pokazuje co jakiś czas. Jak wykluły się małe gęsiaki, to te starsze zaczęły być bardzo waleczne, więc czasami muszę mocno kluczyć, żeby dojść do domu, bo one przecież nie ustąpią drogi. Mamy też kaczki, czaplę, króliki, wiewiórki i żółwie. Nie uwierzycie, w naszych stawach żyją żółwie. Kilka razy próbowałam zrobić im zdjęcia, ale zazwyczaj uciekają za szybko. No błagam nie śmiejcie się, moje dzieci już mnie wyśmiały jak im to powiedziałam. Zazwyczaj są bardzo blisko wody i dają drapaka do wody.

 

 

Cały czas towarzyszy mi też śpiew ptaków, czasami przelatują dosłownie przed nami i są w niesamowitych kolorach. Żółte, czerwone, niebieskie, prawie jak na Bahamach. 

Lubię to moje prawie zoo w prawie parku. Mam oczywiście świadomość, że nie wszystkie miasta w Stanach tak wyglądają. Moje jest wyjątkiem i to chlubnym, to dobrze, że są takie.

znów zabawa

Nie wiem, czy pamiętacie nasze zimowe szaleństwo na pobliskim placu zabaw? Tym razem wybrałyśmy się już wiosennie. Plac oczywiście pełny, ale nadal przyjemny i jest dużo miejsc w cieniu, gdzie rodzice mogą posiedzieć spokojnie, dzieciaki też współpracują ze sobą w miarę bezkonfliktowo. Fajne jest to, że w całym kompleksie można spędzić praktycznie cały dzień nie nudząc się. Więc najpierw szaleństwo na plaży, dzieciaki biegają na bosaka po piachu, chlapią się wodą, oczywiście wszystko wysycha w mgnieniu oka, bo temperatura nas nie oszczędza. A to ponoć dopiero początek. Wszyscy mi opowiadają historie, że w lecie jest tak gorąco, że człowiek czuje się, jakby włożył głowę do piekarnika. Zobaczymy.

Tosia oczywiście musi zwiedzić wszystkie części placu zabaw, my z Amelką włączamy się okazyjnie. Bardzo podoba mi się pajęczyna do wspinania, jest dość trudna, ale fajna, niezłe wyzwanie, a podłoże jest tak miękkie, że nawet jak ktoś spadnie to chyba nie ma ofiar.

 

 

W poszukiwaniu dalszych atrakcji zeszłyśmy z górki nad małe jeziorko, które są tu na każdym kroku i zaliczyłyśmy pierwsze w tym roku rowery wodne. Mam dwa spostrzeżenia. Po pierwsze są wygodniejsze niż te w Polsce i regulowana jest sprytnie odległość oparcia więc mogą pedałować bez problemu i dorośli i dzieci, a po drugie pedałuje się dużo ciężej niż na tych w Polsce i nie mam pojęcia z czego to wynika. Cena wypożyczenia nie powala więc prawie lenistwo na wodzie możemy powtórzyć. Nad wodą rozpięte są liny i Zip Line to będzie nasza następna rozrywka.

 

Oczywiście w parku zadbali również o część edukacyjną i jestem w szoku jaką mają tu różnorodność dębów, wprawdzie moja portorykańska koleżanka pokazywała mi zdjęcie pięknego kwitnącego drzewa upierając się, że to jest dąb, ale zdecydowanie trudno było mi uwierzyć.

 

W porze obiadowej dużo ludzi zaczęło rozkładać jedzenie na stołach, których jest tutaj sporo, a my spadamy jeść tym razem do domu, ale następnym razem pewnie przygotujemy się lepiej ?

tęsknoty

No dobra. Tęsknię, nie zawsze i nie przez cały czas, ale tęsknię. Za ludźmi, stylem życia, smakami tysiącem rzeczy. To wcale nie znaczy, że to co jest tutaj jest złe. Bo nie jest. Ale prawie wszystko jest inne. Jak uda mi się znaleźć coś co jest takie jak w domu. Czerpię garściami.

 Wiosna to był czas, kiedy mogłam zacząć wychodzić do ogrodu i nie musiałam się już martwić, że zapomnę szczypiorek, koperek czy natkę pietruszki. Zawsze mogłam wyjść za próg i miałam wszystko świeże, moje.

 Nie zgadzam się z tym, żeby nie wykorzystać tak pięknej pogody. No więc rozpoczęłam swoją działalność na balkonie. Polowanie na wszystkie zioła, za którymi tęsknię okazało się nie takie trudne, mam też pomidorki koktajlowe, paprykę habanero i moją ukochaną hortensję. Więc jeszcze tylko doniczki, ziemia, trochę bałaganu i mam. Mam swój mały ogródek na balkonie. Okazało się, że oprócz znajomych smaków znalazłam bardzo ciekawe wynalazki. Mam np. miętę o smaku miętowej czekolady. Niesamowita. Jak znajdę jeszcze jakieś ciekawostki to na pewno powiększę moją kolekcję. No i muszę mieć różę, różę, ale na pewno nie będzie taka piękna jak moje ogrodowe. ?

color run

Za nami mega kolorowy dzień. Całe miasto postawiło na zdrowy styl życia. 5K Color Run, więc biegi. Impreza podzielona była na 2 części, najpierw 5 kilometrów standardowego biegu a potem 1 mila kolorowego biegu dla dzieci. Zapisaliśmy Tosię na bieg, ale nie obyło się bez małych problemów, bo była już zapisana, ale przy odbiorze numeru startowego i koszuli okazało się, że jej nie ma, wyszukanie było po nazwisku a nasze nazwisko zawsze jest przekręcane, więc musieliśmy zapłacić dwa razy wpisowe. Poszliśmy całą rodziną kibicować córce, ale przed samym startem zostałam namówiona przez moją znajomą żebym pobiegła z nią na 5 km, bo jest sama i będzie jej głupio. Więc na wariata rejestrowałam się i do startu dotarłyśmy spóźnione, cały peleton znikł nam z oczu. Na szczęście udało nam się dopaść stawkę i na metę dotarłyśmy zdecydowanie zadowolone i nie ostatnie. Dostałam medal, ręczniczek, wodę owoce, lody, pizzę. Bardzo mi się to podoba, zaczynam szukać takich imprez i zaczynam biegać.

 

Po tym jak zostałam już doświadczonym biegaczem, postanowiłam pobiec jeszcze na milę, żeby Tosia nie była sama. Pomimo tego, że to niby już była zabawa każdy dawał z siebie tyle ile mógł. Do mety dotarłyśmy jak tęcze. Ja już trochę ledwo żywa, ale nadal szczęśliwa. Z dumą obnosiłyśmy nasze kolory w drodze do domu.

 

Saint Louis

Po Świętach trochę cofniemy się w czasie. Wracam do naszej ostatniej wyprawy. Tym razem czas na Saint Louis.

Pierwszym punktem programu staje się szukanie miejsca parkingowego, bo mamy taki fart, że właśnie na nasz przyjazd zorganizowali maraton i zamknęli pół miasta. Po 45 minutach w końcu znajdujemy jakąś przejezdną drogę i parking.

 Najbardziej rozpoznawalnym elementem miasta jest wielki łuk znajdujący się nad rzeką. Okazuje się niesamowity i zdecydowanie większy niż przypuszczałam. Jest naprawdę olbrzymi. Miłe jest to, że dookoła pełno ludzi, dzięki imprezie maratonowej, więc jest wesoło, niestety remontują teren dookoła łuku i coś w samym łuku, i w związku z tym nie działa winda i nie możemy wjechać na górę, żeby podziwiać widoki i zrobić wam kilka fotek. Ale i tak spacer dookoła jest fajny. Można wejść pod łuk, gdzie znajduje się ściana z przedstawionymi różnymi ważnymi budynkami i monumentami w USA. Oczywiście ten łuk jest największy.

 

Saint Luis jest bardzo ładne, bo zachowało się tam dużo starych budynków, które konkurują z nowoczesnymi wieżowcami, naprawdę przyjemna zabudowa. Można pospacerować, jak ktoś chce się poczuć księżniczką to może przejechać się dyniową bryczką. Dla każdego coś miłego. Wprawdzie miasto mogłoby być jeszcze piękniejsze, gdyby nie wielopoziomowe autostrady które przecinają historyczną cześć miasta. Ale tu są rzeczy ważne i ważniejsze. Komunikacja jak się okazuje jest ważniejsza. Wprawdzie nie dałam radę zrobić zdjęć, ale wyobraźcie sobie stare kościółki 2 metry od drogi oddzielone betonowym murem. Dla nas niezrozumiałe, jak można tak zepsuć historyczne centrum miasta.

 

Mieliśmy też prawdziwą nagrodę, a był nią mecz, i to nie byle jaki, Baseball w wykonaniu drużyny Saint Louis Cardinals. Przeciwników nie pamiętam. Całe miasto zdawało się świętować. Większość ubrana w koszulki, czapki, bluzy, wszystko klubowe. Jak jedna wielka rodzina. Na ulicach muzyka i dużo imprez towarzyszących. Poszliśmy obejrzeć stadion, który robi duże wrażenie. Niesamowite były rzeźby upamiętniające pierwszą drużynę Cardinals.

Na kolana powalił nas sklep klubowy. Oczywiście po za standardowymi koszulkami, można było znaleźć ciuchy i buty wielu znanych marek z produkcjami specjalnie dla kibiców i muszę przyznać, że powaliły mnie kolana tenisówki, bo były w klimacie, ale bez wielkich napisów. Ale cena też mnie powaliła, zatem obyło się, bez zakupów.

Kawałek meczu obejrzeliśmy z balkonu knajpy bez konieczności kupowania biletów, których zresztą nie było, wszystko wyprzedane. Straszne nudy, prawie nic się nie dzieje. Ale oni jedzą i piją więc spokojnie wytrzymują te 3 – 4 godziny.

 

Wracając zatrzymaliśmy się w małym miasteczku na obiad i powiedzcie mi proszę, że nie wygląda na typowe westernowe miasteczko. Trochę jak wymarłe, ale jedzenie pyszne i knajpka klimatyczna.

Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu. Cały czas dziwnie się czuję nazywając to miejsce domem.

Wielkanoc

Dla nas już tak naprawdę po, a wy jeszcze jeden dzień będziecie się objadać.

Przygotowania do każdych tradycyjnych świąt tutaj, to zawsze będzie wyzwanie, ale bardzo staramy się mu sprostać. Jako że, w USA poniedziałek to już nie święta, żaden Śmigus Dyngus, nie ma lania wody, to nastawiałam się tylko na jeden dzień świętowania, również spożywczo.

Moja rodzina ma kilka ulubionych potraw śniadaniowo – wielkanocnych ale przygotowanie ich tylko po to żeby zjeść raz to za mało, przygotowałam tyle, że mogliśmy jeść cały dzień i na koniec możemy powiedzieć, że jesteśmy usatysfakcjonowani.

A więc były. Jajka faszerowane do których farsz robię z żółtek, wędliny, sera, rzodkiewki i koperku z majonezem i musztardą, więc było prawie łatwo.

Zasmażane pieczarki faszerowane. Tutaj pojawiły się trudności, bo są dwa rodzaje pieczarek białe i ciemne i nie wiedziałam które wybrać, więc spróbowałam obu. Ciemniejsze lepsze, z farszem z tychże grzybów, cebulką, jajkiem i mozzarellą. Udało się, chociaż na koniec panieruję je w bułce tarce i amerykańska okazała się być przyprawiona więc były ciut za słone, ale dziewczyny powiedziały, że ok.

Sałatka z korniszonami zamiast ogórka kiszonego, ale reszta bez zmian. Korniszony też wyszukane, bo standardowe amerykańskie są słodkie, więc mam już znalezione jedne niemieckie i one są jak polskie.

Wędlina, z tą był duży problem, ale udawaliśmy, że smakuje jak nasza.

Biała kiełbasa po upieczeniu i spróbowaniu wylądował w koszu, bo nie udało się oszukać samych siebie, że przypomina naszą, była po prostu paskudna.

 Hitem dla mnie była ćwikłą z chrzanem, bo nie znalazłam ani ćwikły, ani chrzanu luzem. Okazało się, że nie doceniłam mojego męża, który wpadł na pomysł, że wasabi to też chrzan, więc kupił buraczki i wasabi i była ćwikła po japońsku.

 

Babki były ok. i w końcu mogłam piec dwie razem bo w moim przeogromnym piekarniku mieszczą się na jednym poziomie, mazurek zyskał uznanie rodziny, dziewczyny upiekły ciasteczka maślane i teraz chyba bardzo się cieszę, że to tylko jeden dzień, po dwóch miałabym duże problemy, a tak jutro 8.30 siłownia z moją portorykańską koleżanką i mam nadzieję, że wejdę we wszystkie swoje ciuchy.

 

Aaaaa zapomniałabym napisać, że odwiedziliśmy Kościół Polski i mieliśmy święconkę i ulegliśmy tradycji amerykańskiej, że zamiast zająca, który przynosi prezenty, było szukanie jajek. Czy mi się dobrze wydaje, ze w niektórych regionach Polski też jest taka tradycja?