Archiwum: #podróż

Polacy nie gęsi

Muszę przyznać, że cały czas myślałam, że Polska to dla Amerykanów nieodgadnione miejsce na mapie gdzieś daleko. Tak się pokazuje ich we wszystkich programach, że na proste pytanie dotyczące Europy odpowiadają niestworzone historie. A tutaj spotkało mnie zaskoczenie. Na pytanie skąd jesteś? Odpowiadamy z Polski. I bardzo często jest to wstęp do rozmowy, bo wiele osób coś tam wie o Polsce. Odpowiedzi które usłyszałam, to np. Mam sąsiadów Polaków mają na nazwisko Czajkowscy. Moja córka pół roku studiowała w Wiedniu i dzięki temu udało jej się zwiedzić Polskę. Wy tam macie bardzo dobre jedzenie, pyszne pierogi. Moja babcia była Polką. Zwiedzałam kilka razy Europę i byłam w Berlinie to niedaleko.

Naprawdę nie spodziewałam się tego. A jest to przyznaję bardzo miłe. Jesteśmy postrzegani bardzo pozytywnie. Oczywiście pewnie zmienia się to w zależności od miejsca w Stanach i zupełnie inaczej jest w Chicago, ale tutaj na naszym południu nie spotkałam się z jakimś negatywnym skojarzeniem.

Niesamowite było to jak Polska pierwszy raz objawiła mi się podczas zakupów. Był to mój kochany półmisek bolesławiecki, który znalazłam w TJ Maxxie, ale na tym nie koniec.

Kupiłam sobie książkę kucharską z daniami light a tam przepis na pierogi z kapustą. Wprawdzie punkt pierwszy brzmiał, kupić mrożone pierogi z ziemniakami i cebulą, czyli tak naprawdę przepisu na pierogi nie było, ale pierogi były.

Zwieńczeniem była kiełbasa, którą znalazłam ostatnio. Kielbasa!!! Pisana prawie po polsku. I nie jest to produkt skierowany do Polaków, bo jest ich w tej okolicy niewielu.

Tak więc, Polacy nie gęsi i swój język mają. A okazuje się również że mamy tradycję i produkty znane na całym świecie. Ta dam.

lans

Jako że pogoda sprzyjająca, to weekend wykorzystujemy na wyprawy w poszukiwaniu wiosny, a jest to o tyle przyjemniejsze, że jeździmy z Amelka na nowych rowerach. Zakup ich to oczywiście również była przygoda.

No więc po przeszukaniu internetu, bo wiadomo, że taniej, jednak decydujemy się na pójście do sklepu, bo dane podane przy opisie produktów są zdecydowanie nie wystarczające i boimy się, że przyjdzie nie to co powinno. W sklepie obsługa przemiła, pan wypytuje nas oczywiście gdzie będziemy jeździły, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze jest to żeby rower był piękny. To oczywiste dla wszystkich kobiet. No dobra, i żeby miał aluminiową ramę, bo nasze poprzednie stalowe rowery przyprawiały nas o zawał na myśl, że trzeba je gdzieś wnieść.

Z tych pięknych, pan opowiedział nam o dwóch. Jeden jego zdaniem to Europan Style, a drugi Beach Style. No właśnie widziałam je w internecie i wyglądają dziwnie. Co to? Rowery do jeżdżenia po plaży? Okazuje się, że nie, po prostu do lansu na nadmorskich promenadach. Ja będę lansowała się w lesie, bo oczywiście zakochałam się właśnie w tym. Amelia wybrała Europan Style, czyli po prostu przypominający rower holenderski, czyli kozę. Ale Europa Style brzmi lepiej. Znacznie lepiej. W ramach dokonywania wyboru mogłyśmy się oczywiście na nowych rowerach przejechać i po przygotowaniu ich specjalnie dla nas, (język marketingu zawsze obecny) możemy ruszać na wyprawy. Tosia oczywiście strasznie nam zazdrości i narzeka, że musi się poruszać na swoim starym odziedziczonym po siostrze stalowym rumaku, więc pewnie nie obejdzie się bez zakupu za jakiś czas trzeciego pięknego roweru. Ale na razie jesteśmy gotowe na wyprawy, szczególnie, że na szlaku rowerowym znalazłyśmy stację naprawy rowerów, na wszelki wypadek. Fajny pomysł.

Pieszo, rowerem, nieważne, ruszamy. Szukamy wiosny.

Jest. Cudna. Zawsze najbardziej cieszą mnie pierwsze wiosenne kwiaty, bo oprócz tego, że są piękne, są znakiem, że będzie radośniej. Podczas naszej wyprawy tym razem pieszej napotykamy kilka zaskakujących rzeczy. Próba dojścia do pobliskiego parku zakończyła się niepowodzeniem, bo albo nie było przejścia na drugą stronę ulicy, albo chodnik kończył się nam niespodziewanie.

Po drodze znalazłyśmy dowód na to, że ktoś bardziej niż my czeka na wiosnę. Pomalował sobie trawę na zielono!!!!! Nie mogłyśmy uwierzyć. Takie coś to tylko w Polsce w PRL- u i w filmach z tego czasu, ale nie na żywo w USA???? O rany.

kasa

Temat, w którym Europa bije Stany na głowę to banki. System płatniczy tutaj jest opóźniony do naszego o 10 lat. System czeków, który tutaj ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze jest dla nas totalnie nie do przyjęcia. Bieganie wszędzie a książeczką, która zastępuje gotówkę? Po co? Dlaczego? Jest to dla mnie niezrozumiałe.

Nie da się tutaj żyć bez karty kredytowej i to jest chyba przyczyna tego, że społeczeństwo jest zadłużone. Cały system gospodarczy oparty jest na punktach kredytowych, który uzyskuje się za płatności. Pisałam już o tym, że punkty są potrzebne cały czas, a nie tylko jak chce się kupić dom czy auto na kredyt. Konieczne są przy zawieraniu wszystkich umów: telewizja, telefon. Bez punktów jest to możliwe, ale płaci się 2 razy tyle. Więc wszyscy chcą mieć punkty. Więc wydają pieniądze.

Płatności kartami są więc oczywiście bardzo popularne, ale nie ma mowy o płatnościach zbliżeniowych. A płacenie telefonem? Chyba nawet nie są w stanie w to uwierzyć, że takie systemy występują. Myślę, że wiele ograniczeń wynika z mentalności amerykanów. Oni oczekują od instytucji, że będą myślały za nich i zabezpieczały wszystko.

Wyobraźcie sobie, że jak wyjedziecie z miasta, nie mówiąc już z kraju, w którym mieszkacie i nie zgłosicie tego w banku to na 99 % wasza karta zostanie zablokowana, bo bank zakłada, że ktoś ją ukradł. Jedziemy na wakacje i zapomnimy o telefonie do banku. Miłych wakacji J. Nie do pomyślenia w Polsce. Jak zgłoszę, że ukradli, to wtedy bank działa. To ja jestem odpowiedzialna za swoją kartę.

Nam bank już chyba 3 razy zablokował karty. Przyczyny są dla nas nie do ogarnięcia.

Mamy konto i na nim nasze pieniądze. Mamy kartę płatniczą, czyli nie można wziąć z niej więcej pieniędzy niż mamy, ale pani w banku stwierdziła, że nie wie czy Arek dalej pracuje i zablokowała nam konto. Niemożliwe? Co ją to obchodzi? To nasze pieniądze. I co z tego? A tutaj nikt się temu nie dziwi.

Trudno się przyzwyczaić do tych zwyczajów i nie denerwować się, ale cóż, praktyka czyni mistrza.

 

A przy okazji myślę, że znalazłam najmniejszy bank na świecie. Ktoś widział mniejszy?

Polacy za granicą

Polonia w okolicach Memphis nie jest duża, ale kilku Polaków już poznaliśmy. Jest to przyjemne, że można  po za domem i beż użycia skypa porozmawiać w języku ojczystym. Ci którzy przyjechali tutaj już jako dorośli ludzie, są zazwyczaj fajni i otwarci. Przyjeżdżając tutaj musieli przejść przez trudny czas załatwiania formalności. Z usłyszanych historii, nasz była najprostsza. Ktoś załatwił wszystko za nas.

Żadna historia nie jest taka sama, ale bardzo dużo osób potwierdza teorię, że najwięcej przyjeżdża tu osób z Małopolski i Podhala, chociaż znaleźliśmy też nielicznych reprezentantów Ziem Zachodnich.

Mentalność polska ma się dobrze również za granicami. W Memphis była jedna organizacja polonijna, ale się pokłócili i są już dwie i kłócą się nadal.

Udało się stworzyć szkołę, w której w soboty dzieci uczą się języka polskiego. Moje córki zaangażowały się pomoc i co tydzień zostają nauczycielkami. Wyobrażacie sobie jakie są dumne z siebie.

Tosia i Amelka zostały zaproszone na urodziny córki naszych znajomych. Dzieciaki szalały, a rodzice rozmawiali i w końcu słyszałam w USA rozmowy o polityce. Wszyscy ojcowie podpierający ściany komentowali decyzje nowego Prezydenta. Zdania były oczywiście podzielone, więc dyskusja zażarta.

A ja po chwili nie dałam rady i zamiast siedzieć grzecznie na ławeczce jak inne mamy zaczęłam szaleć z moimi córkami na dmuchanych zjeżdżalniach. Na zdjęciach wyglądam jak dziecko z dysfunkcjami. A co tam?

mroźno? nie dla nas

Dzisiaj wspomnienie jednego z zimniejszych dni, kto nie musi nie wychodzi na dwór, ale my się nie poddaliśmy. Dla nas pogoda była iście zabawowa. Więc poszliśmy się pobawić. Plac zabaw w parku nieopodal jest świetny. Tak naprawdę to 4 różne place tematyczne, wszystkie miękkie, przygotowane do prawdziwego szaleństwa. Tosia oczywiście nie mogła odpuścić sobie ścianki wspinaczkowej, która przy tym nachyleniu jest superbezpieczna, więc mogła szaleć do woli. Dużo, lin, zjeżdżalni i trochę nietypowych atrakcji. Na placu zamontowane są rury, przez które można krzyczeć do siebie, proste urządzenia mogące służyć za instrumenty. Amelka próbowała uzyskać na nich jakieś dźwięki przypominające muzykę. Naprawdę proste rozwiązania, ale wciągające. Poszliśmy tylko na chwilę, a wyszliśmy z placu po 1,5 h. Wariactwo z filmikami slow motion spowodowało, że ledwo żyłam, bo biegałyśmy, skakałyśmy, sprawdzając jakie efekty wyjdą najlepiej. Szaleństwo na huśtawkach. Wszystko nas wciągnęło. Na koniec wybraliśmy na zwiedzanie parku, tym razem samochodem, bo jest on tak wielki, że nie da się tego zrobić na piechotę jednego dnia. Cały czas i we wszystkich przestrzeniach życia sprawdza się zasada, że tutaj wszystko jest większe. Przestrzenie są ogromne.

 

Na zdjęciach zostały uwiecznione również moje wyczyny.

Dzięki Tosi nauczyłam się robić lepiej na szydełku. Miało być ciepło więc wzięliśmy Tosi na wyjazd tylko jedną czapkę, która się zapodziała (ulubione słowo mojej rodziny) zaraz po przyjeździe.

-Mamo zimno mi, zrobisz mi czapkę?

-Ok.

Po południu.

– A może być z pomponem?

-Może.

Następnego dnia.

-A zrobisz mi jeszcze szalik?

-Ok.

Zrobiłam. Trzeciego dnia usłyszałam.

– W ręce jeszcze mi zimno.

Rękawiczek nie zrobię na pewno, ale mogę zrobić mitenki. Efekt macie na zdjęciu. Komplet zrobiony w ramach zapotrzebowania.

jesteśmy kowbojami

W ostatni weekend trochę pokręciliśmy się po okolicy. Nie mamy jeszcze wszystkiego, więc co jakiś czas musimy ruszyć na łowy. Między innymi, odwiedziliśmy miasteczko Collierville, które wygląda jak z westernów. Niska zabudowa, wszystko stylizowane. Trzeba tylko samochody wymazać, żeby przenieść się w czasie.

 

Najważniejszym sklepem na trasie był sklep kowbojski. Nie mogliśmy się napatrzeć. Wszędzie były skóry, figury Indian, wszelkie oprzyrządowanie do koni. Z zewnątrz sklep wydawał się mały, a w środku okazał się olbrzymi, składał się z kilku połączonych pomieszczeń, we wszystkich było coś ciekawego.

 

Dziewczyny wpadły w szał i przymierzały wszystko co się dało. Przechadzając się po sklepie w butach z krokodyla co jakiś czas wydawały z siebie piski trafiając na nowe gadżety. Amelia wystąpiła ubrana w kompletne kowbojskie ubranko. Ilości wzorów i kolorów butów naprawdę powalała. Najcudniejsze były te dziecięce. Jakby ktoś potrzebował to nawet na 2 letnie dziecko mają. Może nie chciałabym chodzić w takich butach. Nie jestem jeszcze na to gotowa, ale mogę zrobić sobie z nich wystawę w domu. Wprawdzie nie wyszłoby tanio, bo para kosztowała od 100 do 500 $, ale byłoby kolorowo. My z Arkiem pozostaliśmy przy mierzeniu kapeluszy. Może sobie sprawię jeden na lato. Bardzo przyjemne.

 

Popłakałam się przy półce ze spodniami. Większość moich znajomych zna historię jak to ponad 10 lat temu mój mąż znalazł na jakiejś amerykańskiej stronie Wranglery. Opisane były, że to spodnie dla prawdziwego kowboja. Miały zadziwiająco niską cenę, więc postanowił, że je kupi. Namówił też kilku kolegów i rozpoczął pionierskie jak na tamte czasy zakupy internetowe w Stanach. Przygoda z zakupami była długa i skomplikowana, obarczona dodatkowymi kosztami w postaci cła, ale wreszcie przyszły. Oj jak dumny był wtedy mój mąż. Po rozpakowaniu paczki, która okazała się zaskakująco ciężka, nie dałam rady być wspierającą żoną. Leżałam na podłodze piszcząc ze śmiechu. Spodnie okazały się faktycznie godne kowboja, bo kończyły się okolicach pachy i były tak grube i sztywne, że nie dało się zgiąć kolana. Oczywiście Arek nie przyznał się początkowo do porażki i dwa razy prawie z narażeniem życia ubrał się w swoje amerykańskie jeansy. Wyobraźcie sobie moją radość jak, w sklepie znaleźliśmy dokładnie takie same spodnie. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Śmieję się do teraz.

trochę szalona

Pogoda tutaj to jest coś co generalnie bardzo mi się podoba, ale czasami niestety wpływa na mnie dość destrukcyjnie. W szafie cały czas trzeba mieć rzeczy na każdą pogodę, chowanie rzeczy letnich mija się celem, bo nawet pomijając grudniowy urlop na Florydzie zupełnie normalne jest, że co jakiś czas temperatura w grudniu, styczniu, lub lutym skacze do dwudziestu kilku stopni. Te ciepłe dni tak cieszą, że rzadko dostrzegam minusy, a jest jeden. Organizm trochę szaleje, zmianie temperatury w ciągu jednej nocy o 30 stopni towarzyszą nie tylko gwałtowne burze, ale też niesamowite skoki ciśnień, więc czasami jak przystało na zgrzybiałą staruszkę (tak nas widzą nasz dzieci, ja oczywiście jestem młoda) nie chce mi się ruszyć z łóżka i pół dnia spędzam na autopilocie. Konieczne jest sprawdzanie temperatury co rano, bo można się nieźle naciąć, bo piękne słońce nic nie oznacza, podobnie jak lekki deszcz. Ale też odczuwanie temperatury jest inne, wczoraj było 12 stopni a ja chodziłam w swetrze i balerinkach, bo było parno i przez to cieplej. Czasami jak temperatura gwałtownie wzrasta to robi się aż klejąco.

W sobotę wykorzystałyśmy z dziewczynami pogodę prawie letnią (ale jako że już było popołudnie tylko Amelia była nadal twarda i w krótkim rękawku) i pojechałyśmy na rowery. Amelia na hulajnogę, bo jej rower trochę się uszkodził i sprawdzamy, czy jest sens naprawić, czy kupić nowy. Tutaj się raczej nie naprawia niczego, często łatwiej i taniej jest po prostu kupić nowe. Koło nas zaczyna się Greenway. Czekałam na taką w Zielonej Górze a tu mam już gotową. Kawałek jedziemy wzdłuż zabudowań i nagle jesteśmy w lesie. Utwardzona droga, świetna do spacerowania, biegania i jeżdżenia na czymkolwiek. Ciągnie się między jeziorkami, wzdłuż rzeki o nazwie Wolf River, więc nie wiem czego się spodziewać. Teren jest świetny, cisza i spokój, dużo ptaków, dzicz totalna. W końcu nie muszę przebijać się przez pół miasta, żeby dostać się do lasu.

W pewnym momencie przeleciał nam przed nosami mały czerwony ptaszek, jak ognik. Prawie spadłam z roweru. Znalazłam go w internecie, to kardynał, wygląda naprawdę egzotycznie. Oczywiście są też inne zwierzaki, np. wiewiórek jest bez liku, ale te tutaj są szare, więc zdecydowanie mniej malownicze.

historia w odcinkach

Kolejny odcinek o szkołach, czyli szkoła Amelii. Piszę osobno, bo różnic jest sporo, to jest już szkoła dla młodzieży.

Amelia w Polsce chodziła do 2 klasy gimnazjum, tutaj klasy w szkołach są numerowane ciągiem, więc teraz chodzi do klasy 8. Ma za sobą tyle samo lat edukacji co dzieciaki w jej klasie. Middle school, jest szkołą 3 letnią, więc to jej ostatni rok i od sierpnia idzie do 4 letniego high school. Tutaj rok szkolny trwa od sierpnia do maja, w każdym roku są 4 semestry, w trakcie każdego jest przynajmniej tygodniowa przerwa, wszystkie zakończone są egzaminem. Zimowe ferie są najdłuższe, bo zaczynają się tydzień przed świętami i kończą po Nowym Roku.

Wszystkie dzieciaki zaczynają i kończą lekcje o tej samej godzinie, jednak każdy ma swój indywidualny plan lekcji, nie ma typowego podziału na klasy, bo już na tym etapie, wybiera więcej przedmiotów artystycznych lub naukowych, można mieć też niektóre lekcje na poziomie rozszerzonym. Oprócz wf i zajęć artystycznych, które się wymieniają, plan jest codziennie taki sam, więc nie ma przerw w nauce. A zajęcia artystyczne dzieciaki wybierają zgodnie ze swoimi upodobaniami. Może to być chór, orkiestra, zajęcia plastyczne, projektowanie graficzne.

Bardzo ważnym i pozytywnym aspektem są pomoce naukowe. Pierwszą był laptop, który Amelia dostała po zapłaceniu 50 $ kaucji i ma tam wszystkie programy, które są jej potrzebne w szkole. Książki, oczywiście dostała, ale nie osi ich do domu, bo wszystkie prace domowe robi na komputerze i wszystkie materiały ma dostępne online. Z największą ekscytacją Amelia opowiada o STEM, czyli o dodatkowym programie naukowym. Przez te dwa miesiące nauczyła się podstaw projektowania 3 D. Bardzo się ucieszyła, bo dostali do klasy drukarkę 3d i mogli wydrukować sobie to co stworzyli. Zaprogramowała swoją grę. Można w nią grać na telefonie i na komputerze. Oczywiście rozesłała wszystkim swoim znajomym. A teraz mają roboty z klocków lego i piszą programy do obsługi robotów. Wszystko to moje dziecko robi z wypiekami na twarzy, a w Polsce nie lubiła informatyki.

Jeżeli chodzi o materiał, to uczą się wolniej, są ok rok do tyłu, ale wymagania też są inne. Dużo mniej informacji muszą umieć na pamięć. Jak są zagadnienia z chemii, to na sprawdzianie mogą korzystać z tablic, na matematyce, muszą wiedzieć jak rozwiązać zadanie, ale pani namawia uczniów, żeby liczyli na kalkulatorach, żeby nie było błędów rachunkowych. Amelia jest nauczona dużo szybszego tempa pracy, więc jak zrobi zadania, które mają zrobić wszyscy, to dostaje dodatkowe linki do zadań, albo nowy program, do utrwalenia wiedzy.

Programów do nauki angielskiego dostała chyba 4. Każdy jest lepszy w innym zakresie. Jeden do czytania, drugi do pisania, trzeci do gramatyki a czwarty nie wiem.

Bałam się trochę relacji z amerykańską młodzieżą, bo naoglądałam się filmów, ale wszystko poszło gładko. Ma już koleżanki, dzieciaki są bardzo pomocne i troskliwe i otwarte. Raz poszła do szkoły elegancko ubrana i po powrocie powiedziała, że 27 osób powiedziało jej, że fajnie wygląda, a połowy z tych osób w ogóle nie znała. Dość nietypowe.

A na koniec ulubiony gadżet mojej starszej córki w szkole. Mają w szkole markery zmazywalne, do pisania po ławkach, jak sobie coś oblicza, albo zapisuje jakiś wynik, robi to na ławce, a na koniec lekcji ściera. Myślę, że dla wszystkich dzieciaków możliwość bezkarnego mazania po ławkach jest ekstra.

Znów o szkole

Trochę się do tego zbierałam, bo ten temat jest dla mnie bardzo ważny. Nie chcę przegiąć w żadną stronę i żeby była jasność będę chwaliła szkoły amerykańskie, ale to nie znaczy, że narzekam na polskie szkoły kompleksowo. Moje dziewczyny akurat trafiały na świetnych wychowawców, nauczycieli, dyrektorów. Narzekam na system w Polsce. Biorąc jeszcze pod uwagę to, co się dzieje teraz, przychodzi mi do głowy jedno. Brak szacunku. Dla dzieci, rodziców, nauczycieli.

Szkołą Tosi.

Bardzo bałam się jak dziewczyny poradzą sobie w nowej szkole. O zasadach przywożenia i odwożenia do szkoły już pisałam, ale cały czas nie mogę wyjść z zachwytu jakim ułatwieniem są autobusy odwożące i przywożące dzieci do szkoły. Dzieciaki uczą się samodzielności, ale są bezpieczne. Nie stoję w korkach, nie tracę czasu na wystawanie pod szkoła, nie biegam po niej szukając mojego dziecka.

Szkoła Tosi to oczywiście budynek parterowy, więc bezpieczny. Jest zawsze zamknięta, żeby do niej wejść trzeba zadzwonić domofonem. Wchodzi się od razu do sekretariatu, więc nie ma możliwości, żeby ktoś niepowołany był w budynku

Ostatnio na fb pojawił się filmik o szkole idealnej, a ja pomyślałam, że taka jest właśnie szkoła Tosi. Jest szczęściarą. To bardzo ważne dla mnie. Wszyscy nauczyciele są bardzo mili, troszczą się o uczniów rozmawiają z nimi, opiekują się. Do piątej klasy dzieciaki na kolejne przedmioty przeprowadza nauczyciel, chodzi z nimi na lunch, nie ma pośpiechu, nerwów. Nie ma dzwonków. Wszystko odbywa się naturalnie. Jak nadchodzi termin testu i dzieci są nieprzygotowane, to pani przekłada termin, żeby je nauczyć. Tosia ma bezpłatnie codziennie 2-3 godziny angielskiego, którego uczą się w grupach po 2-4 osoby. Każda szkołą jest na to przygotowana, taki jest ich obowiązek.

Dzieciaki w szkole nie muszą siedzieć cały czas w ławkach, jak czują potrzebę pochodzenia to chodzą. Tutaj zwraca się bardzo dużą uwagę na potrzeby dzieci.

Tosia nie nosi do szkoły żadnych książek ani zeszytów, wszystko ma w klasie. Zadnie domowe mojego młodszego dziecka, to rozwiązywanie zadań z matematyki 45 minut tygodniowo, na stronie internetowej i są to raczej zadania w formie gier i zabaw i 20 minut czytania dziennie. Oczywiście dzieci mogą czytać to co chcą.

Bardzo podobało mi się to, że prezenty w szkole dla dzieci na święta, to książki. Każdy z domu przynosi jakąś przeczytaną i Pani dzieli między dzieciakami.

Ostatnio Tosi wypadł w szkole ząb, powiedziała pani, że to nic takiego, ale wszyscy byli innego zdania. Usłyszała, że jest to bardzo ważne wydarzenie, została zaprowadzona do pielęgniarki, od której dostała pojemniczek na ząb na zmieniającym kolor rzemyku, była zachwycona.

Nie ma mundurków, ale trzeba ubierać dzieci dość elegancko, w białe, granatowe, niebieskie, beżowe i szare rzeczy. Co jakiś czas jest free dress day, który wywołuje zawsze ekscytację. W szkole były już tańce ojców i córek, wieczór filmowy, a za 2 tygodnie zaczyna się wiosenny sezon aktywności pozalekcyjnych. Do wyboru jest pierwsza pomoc, zajęcia sportowe, teatralne, lego z elementami programowania. Większość jest płatna, ale rozsądnie i odbywają się w szkole, zaraz po lekcjach. Nie trzeba będzie 2 razy jeździć. Fajne rozwiązanie

Tosia uwielbia swoją szkołę, nigdy nie wraca smutna czy zestresowana. Nigdy nie powiedziała, że nie chce jej się iść, nigdy nie była przemęczona. Doskonale udaje się im zbilansować czas pomiędzy zabawą a nauką. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Trochę sama nie wierzę w to co widzę.

Szkoła Amelii to będzie druga historia.

wiosenne wyprawy

Zrobiło się dość wiosennie, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny dzień i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Zaakceptowany został pomysł wyprawy do ZOO. Słyszeliśmy, ze jest fajne więc, trzeba to ocenić naszym europejskim okiem. A, że moje dziewczyny, a zwłaszcza młodsza uwielbiają zoo, więc mamy porównanie, bo już kilka widzieliśmy.

Okazuje się, że wszystkie atrakcje są czynne od marca do października, teraz dostępna jest tylko część, ale i tak na parkingu stoi sporo aut.

Przy wejściu potwierdza się pierwsza różnica i jest to bardzo fajna opcja. W USA w większość tego typu miejsc jak muzea, ZOO, czy na akwaria można kupić roczną kartę członkowską. Za jednorazowe wejście do zoo zapłacilibyśmy 54 $ a karta rocznego wstępu kosztuje 99 $, więc oczywiście kupujemy kartę i przyjedziemy tu jeszcze nie raz.

Okazuje się, że będzie po co. ZOO jest olbrzymie, jesteśmy tam kilka godzin i nie dotarliśmy do wszystkich zakątków. Niektóre miejsca zatrzymują nas na dłużej. Jest też fajne urządzone, zwierzęta są dość blisko nas, część można zobaczyć przez plastikową szybę, więc przy odrobinie szczęścia można stanąć oko w oko z tygrysem. Część zwierzaków jest na wspólnym wybiegu, po kilka gatunków, więc czują się chyba bardziej jak w realu. Super były też koniki morskie, które wyglądały jak nakręcone zabawki. Nemo puścił do mnie oko. Tęsknię za nurkowaniem.

Jest kilka hitów. W budynku, gdzie są egzotyczne ptaki zbudowany jest kawałek lasu deszczowego i ptaki latają po całym obiekcie. Siedzą na gałęziach i można ich prawie dotknąć. W pewnym momencie czytamy tablicę z opisem gatunków i ptak żartowniś przelatuje mi i Tosi przed samą twarzą. Cha chaaa jest moc.

Bardzo lubię też akcenty lokalne w takich miejscach.  Jest i tutaj. Zbudowana została cała farma ze zwierzakami, więc przechadzamy się wśród kur, kaczek, owiec i koni, obserwując młyn wodny i całe otoczenie. Tutaj wszystkie zwierzęta można dotykać, więc co kawałek jest punkt mycia rąk. Fajne. Strefę tą kończy dom w stylu kolonialnym, poddajemy się wiec pokusie i siadamy z Arkiem na werandzie, na bujanych fotelach. Południowcy pełną gębą.

Ale miejsce, gdzie mogłabym siedzieć godzinami to Zambezia river. Fantastyczne miejsce, gdzie zakochałam się w hipopotamach, które na lądzie bardzo nieporadne pod wodą pokazują co potrafią. Duże przeszklenia w brzegu rzeki pozwalają nam podglądać te niesamowite zwierzęta. Biegam piszcząc ze szczęścia od okna do okna podążając za pływającymi stworami. Są cudne. Z trudem daję się odciągnąć. Przy wyjściu trochę koją mnie flamingi śpiące na jednej nodze, ale i tak hipcie wygrały.

Nie widzieliśmy też wielu wydarzeń organizowanych codziennie, jak nap karmienie żyraf, czy popisy gry na bongo w naszym ulubionym zakątku. Na pewno tu wrócimy i to nie raz.