Archiwum: #podróż

Emocje i uśmiech na twarzy

To był bardzo fajny dzień. Przed południem spokój, potem Amelia wróciła ze szkoły, oczywiście pełna relacja. Poszłyśmy z nią po Tosię okrężną spacerową drogą (bez swetrów). Cudna pogoda. Wrócił Arek, wspólny obiad i na spokojnie, po instruktarzu wydanym dziewczynom, które zostawały same w domu, jedziemy na koncert. Jest 17, więc jeszcze trochę korków, ale już o 17.30 parkujemy nieopodal FedexForum. Leniwym krokiem idziemy przez Beale St., która już tętni życiem, stoliki na zewnątrz, muzyka na żywo. Mamy już klimat imprezowy. Odnajdujemy knajpę Coyote Ugly, której nowojorska wersja występowała w filmie z udziałem naszej rodaczki Izy Miko.

O 18 zaczynają wpuszczać do hali, myślimy, że będą tłumy, ale jest spokojnie, kilka niedługich kolejek, oczywiście kontrola przy wejściu. Wszystko bardzo na luzie. Oczywiście nie możemy darować sobie koszulek z naszego pierwszego koncertu tutaj. Mam wrażenie, że koszulki kupują wszyscy. Idziemy sprawdzić nasze miejsca, które niestety są dość odległe, bo jak dowiedzieliśmy się o koncercie to już wszystkie najlepsze były sprzedane. Ale co tam. Jesteśmy zszokowani, bo 15 minut przed rozpoczęciem hala jest prawie pusta. Wprawdzie miejsca na płycie to też numerowane krzesełka, więc nikt nie musi być pierwszy, żeby zająć miejsce przy barierce, ale mimo wszystko.

Najpierw krótki popis na perkusji, a potem zapowiadany support, który też jest fajny. Trąbka, trzy saksofony, zaczyna bujać.

Przed rozpoczęciem koncertu właściwego cała hala jednak jest pełna. Oczywiście są różnice, które nie dają nam spokoju. Prawie wszyscy dookoła coś jedzą, nachosy, frytki, kurczaki, popcorn. Straszne. Jesteśmy przecież na koncercie.

No i zaczyna się. Niesamowita energia, oprawa, nagłośnienie. Jesteśmy oczarowani. Ja wyglądam jakbym wygrała milion dolarów, cieszę się jak wariatka. Oczywiście zaczynają od klasyki. Na szczęście wszyscy wstają i można się pobawić. Efekty świetlne są niesamowite, nie wiem na co ma patrzeć. Dostaję zeza rozbieżnego. Antonny Kiddis zdejmuje koszulkę i mogę na żywo zobaczyć tatuaż na jego plecach, który jeszcze za czasów przedinternetowych rozpracowywaliśmy z moim mężem, zatrzymując kasetę video. Arek marzył o takim samym i ma.

Ze sceny bije niesamowita energia. Jestem oczarowana, podekscytowana, szczęśliwa, naładowana dobrą energią. Po wyjściu, w nadal dość ciepłą noc widzę kolejną amerykańską różnicę. Przed halą stoją w rządku wielkie limuzyny. Czyli VIP-y też się bawiły, i to jak widać na pełnym wypasie.

 

W domu jesteśmy przed 23. Nie wierzę, że to dzieje się na prawdę. Cały czas głowa mi się kiwa w rytm muzyki. Oj będę miała duże problemy z zaśnięciem.

Duże miasto

Nigdy nie chciałam mieszkać w dużym mieście, ale zawsze trochę zazdrościłam moim znajomym, którzy w takim mieszkali. Zazdrościłam tego, że mogą iść na fajny koncert bez zarywania całego dnia albo całej nocy. Bez dodatkowych kosztów. Bez problemu. Kolejny aspekt to zakupy. Wiem też, ilu moich znajomych z Zielonej Góry jeździł do Poznania, Wrocławia, Berlina na zakupy ciuchowe, bo jest większy wybór i jest taniej, czy np. do Ikei.
Wyobrażacie sobie moją radość, jak znalazłam w skrzynce katalog Ikei. Okazało się wtedy, że 15 minut od nas za kilka dni otwierają Ikeę. Wszyscy których znam, a szczególnie hiszpańska rodzina, która przeprowadziła się bez mebli, nie mogli doczekać się. Zdjęcia z przed startu mam właśnie od nich. Istne szaleństwo. W dniu otwarcia było tyle przecen i prezentów, że kolejka zaczęła ustawiać się już 2 dni wcześniej. Namioty przed Ikeą tego jeszcze nie widziałam. Dla pierwszych 40 osób za darmo były sofy Ektorp.


Fajnie jest. Właśnie wróciliśmy z moim nowym miejscem „do pracy”, mogę też dokupić dziewczynom komody do kompletu. Nie muszę rezygnować z ulubionych drobiazgów do kuchni, świeczek i serwetek. A najważniejsze jest to, że mogę jechać do po każdą drobnostkę jak tylko mi się przypomni.
Okazało się, że drugie dobrodziejstwo też mam. Pół godziny od nas jest FedExForum, w którym odbywają się mecze NBA na które jak tylko może jeździ mój mąż. Są też koncerty. W czwartek idziemy na koncert Red Hot Chili Peppers. Hura. Koło domu mam takie koncerty!!! Ceny nie zabijają, więc śmieję się od ucha do ucha. Bardzo się cieszę i aż nie mogę uwierzyć. Napiszę, jak było!!!!
I okazuje się, że wcale nie muszę mieszkać w dużym mieście, żeby korzystać z tych dobrodziejstw. Lubię to już trochę moje, zielone, spokojne miasteczko. To dobre strony.

Kataklizm

Okazuje się, że w miejscu, gdzie śnieg spada raz na kilka lat i leży najwyżej 2-3 dni nawet delikatny opad powoduje, że świat staje w miejscu. Zgodnie z zapowiedziami temperatura w okolicach Memphis miała spaść poniżej zera. Wywołało to szeroko zakrojoną dyskusję czy zamkną szkoły i wszystkie instytucje publiczne, czy nie. Wyobraźcie sobie, że budzę się i już czeka sms ze szkoły, że lekcje odwołane, szkoły zamknięte. Arek, który pojechał rano do pracy przeżył chwile grozy. Amerykanie w naszym regionie nie są przygotowani na taki kataklizm, opony zimowe nie występują, jeździć po śliskim nikt nie umie. Co kawałek samochód w rowie.

Okazuje się, że zamknięta jest naprawdę cała administracja, lotnisko, uniwersytet w Memphis. Samochodów na drodze prawie nie widać. Wybraliśmy się na chwilę do sklepu. Też zamknięty.

Między moimi koleżankami zawrzała dyskusja, że trzeba dzieciom pokazać śnieg, bo jeszcze nigdy nie widziały. Czad, bo są to dzieci w przedziale 6-10 lat. Ale są problemy. Nie mają ciuchów zimowych, butów. Więc posypały się porady. Reklamówki do butów. Wszystkie warstwy jakie mają, żeby nie było zimno.

Przez pół dnia dzieciaki z całej okolicy wychodziły na dwór, na pół godziny, żeby cieszyć się śniegiem. Co wyglądało tak, że po prostu po nim chodziły i dotykały go. Nie było śnieżek, bałwana i sanek. Dość dziwny widok. Powiedziałam dziewczynom, że czuję się jak w domu. Ale po chwili stwierdziłam, że to nie prawda. U nas zima jest dużo ładniejsza.

Niespodziewana przygoda

Niespodziewana przygoda. Wracaliśmy z naszych Florydzkich wakacji i po kilku godzinach, już bardzo potrzebowaliśmy rozprostować kości. Przy drodze co jakiś czas pojawiały się tablice informujące o atrakcjach w okolicy, ale właśnie ta na tyle zwróciła naszą uwagę (nie oszukujmy się, zwróciła uwagę mojego męża), że postanowiliśmy zjechać kawałek i zrobić sobie przerwę w podróży i zobaczyć The Tallahassee Automobile And Collectibles Museum

Chwila na internecie i mamy potwierdzenie, że muzeum samochodów jest, są niestety bilety wstępu i teoretycznie jest otwarte w Nowy Rok, co było dość zaskakujące. Jedziemy. Moja wstępna deklaracja brzmiała, że idę na spacer, a nie do muzeum, ale zostałam zakrzyczana przez rodzinę i poszłam. Weszliśmy do olbrzymiego budynku, który na 2 piętrach prezentował przecudnej urody samochody, motocykle, zdjęcia Prezydentów Stanów Zjednoczonych, kolekcję pianin i wiele, wiele innych. Muzeum jest chyba prywatne, rodzinne, przynajmniej tak wygląda. Przywitał nas miły pan, który zapytał skąd jesteśmy i opowiedział nam o kilku eksponatach, szczególnie podkreślając, że kilka samochodów, które tu stoją mają przejechane 0 kilometrów

Muszę przyznać, że mimo braku mojego zainteresowania autami miejsce mnie oczarowało, błyszczące, śliczne, jak z dawnych filmów. Widzieliśmy też kilka ciekawostek, jak pojazd, którym było wiezione na pogrzeb ciało Abrahama Lincolna, list gończy za mordercą, który wygląda tak jak w westernach. Było to trochę jak podróż w czasie. Stało kilka batmobili, auto, które wyglądało jak pociąg. Oczywiście nie można było niczego dotykać, ale wszystko było na wyciągnięcie ręki.

Tak sobie myślę, że jest dużo takich miejsc w życiu, koło których przechodzimy nie zauważając ich i nie wiemy nawet co nas ominęło J

Przełomy

[social_warfare]Przełom roku powoduje, że zaczynamy podsumowywać, wymyślać nowe wyzwania. Ja myślę cały czas. Bardzo intensywnie, zmusza mnie do tego nowe życie. Ubiegły rok to taki przełom, którego nigdy się nie spodziewałam i nie mogłam się do niego przygotować. Nie mogę go porównać do niczego innego co się wydarzyło w moim życiu, a starałam się, żeby działo się dużo. Przełomem było też to że, zaczęłam pisać o mojej przygodzie, ale też o uczuciach. Nie da się tego oddzielić. Żebym mogła być szczera, muszę pisać o tym co czuję. Zauważyłam, że część wpisów powstaje tak, że opisuję wydarzenia i dopiero jak zaczynam czytać to co napisałam naturalnie dopisuję co wtedy czułam. Czasami jest to bardzo trudne. Dzielić się sobą z innymi, znaczy też poddawać się ich ocenie. Na razie jestem przerażona za każdym razem jak robię nowy wpis. Może kiedyś się do tego przyzwyczaję.

Większość osób które mnie znają postrzegają mnie jako osobę silną i odważną. I jest to prawda, ale okupiona bardzo wieloma wątpliwościami i lękami. To tak jak z decyzją o wyjeździe. Było oczywiste, że spróbujemy. Nie myślałam, że może być inaczej. Zawsze próbuję nowych rzeczy i podejmuję wyzwania, ale to co się działo w mojej głowie, ile nocy nie przespałam i jak bardzo się bałam, to wiem tylko ja. Oczywiście starałam się, żeby te gorsze emocje mną nie owładnęły i robię to cały czas, staram się być silna. Ale oczywiście nadal czasami dopada mnie coś…

Po moich doświadczeniach stwierdzam, że naprawdę możemy wszystko. Zawsze byłam przeciwnikiem takich truizmów, ale zaczynam na to patrzeć inaczej. Stawiajmy sobie cele które są wyzwaniami, ale nie są skierowane przeciwko nam i nie powodują frustracji. Teraz np. codziennie stresuję się, że nigdy nie będę mówiła po angielsku tak jak byłby to mój język, którym mówię o urodzenia. Ale za chwilę staram się przekonać siebie do czego innego. Czy ja muszę mówić, aż tak dobrze? Czy nie wystarczy mi to, że będę się dogadywała spokojnie na wszystkie tematy bez konieczności używania wszystkich możliwych idiomów? Nie muszę. Nie chcę stawiać sobie takiego celu. Będę starała się mówić jak najlepiej. I koniec.

Nie mam noworocznych postanowień, mam postanowienia codzienne. Nie chcę zmieniać swojego życia z nowym rokiem. Chcę, żeby trwało rozwijało się. Jak dzieję się coś dobrego, mówię temu tak, a jak coś mi się nie podoba to staram się to zmienić. Czasami osiągnięcie celu trwa bardzo długo, czasami cele zmieniają się, wyzwania pojawiają się niespodziewanie. Ale podejmujmy wyzwania, próbujmy nowych rzeczy.

Miejmy siły, żeby żyć, cieszmy się tym co mamy, starajmy się, żeby było jeszcze lepiej.

 

I jeszcze z innej beczki.

Wczoraj miałam żółty zachód słońca. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Zdjęcie oczywiście nie oddaje tego co działo się na dworze.

szalone emocje

Kolejny punkt programu naszych wakacji to odwiedziny w Universal Orlando Resort. Pierwszego dnia zwiedzamy Island of Adventure, a drugiego Universal Studio. Głównym punktem programu miały być atrakcje związane z Harrym Potterem i nie zawiodły one naszych oczekiwań, ale wszystkie inne też okazały się godne zobaczenia.

Ludzi przyjeżdża tu zylion, więc jest mega tłoczno, dość spore kolejki, ale pozytywne emocje jednak biorą górę.

Logistyka przygotowana. Na początek idziemy szybko do największych atrakcji, żeby były jak najmniejsze kolejki, bo godziny szczytu zaczynają się za godzinę. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się w Harry Potterowym Hogsmeade i Hogwarcie. Wszystko wygląda naprawdę jak w filmie, czujemy się oczarowani i zaczarowani. Przechadzamy się pięknymi uliczkami, zaglądamy do sklepów. Dziewczyny kupują sobie interaktywne różdżki, którymi w wyznaczonych miejscach można czarować.  Popijamy kremowe piwo, które ma faktycznie niesamowicie kremową pianę, kosztuje niestety jak wszystko tutaj bardzo dużo. Nie dajemy mu rady i połowa niestety ląduje w śmieciach, bo chcemy wejść do kolejnego sklepu. Hogwarts jest idealny, obrazy gadają i ruszają się, Albus Dumbledor wita nas w swojej komnacie a trójka głównych bohaterów przechadza się po korytarzach. Ostatnim przystankiem wizyty jest zakazana podróż. Niesamowita atrakcja, czujemy się jak byśmy brali udział w meczu quidicha, uciekali przed smokiem i zagubili się w zakazanym lesie.

Tak ja też jestem fanem Harrego Pottera. Nie wstydzę się powiedzieć tego głośno. Amelia jako największy potteromaniak wychodzi zapłakana ze szczęścia. Mi trzęsą się trochę kolana. Jest cudnie. Okazuje się, że technologia może zdziałać cuda.

 Drugi dzień Harrego Pottera to ulica Pokątna, Nocturn, sklep Freda i Georga, oraz Bank Gringota, w którym bierzemy udział w wielkiej ucieczce. Tym razem atrakcje zrobione są nawet 4D. Jedziemy szaloną kolejką do podziemi i przeżywamy atak Voldemorta. To jest coś. Znów muszę napisać, że wszystko jest zrobione genialnie z taką dbałością o szczegóły, że naprawdę można odlecieć.

 

Odwiedzamy również Jurassic Park, wszystkie dinozaury wokół nas żyją, są cudne i oczywiście straszą. Dużo emocji dają też pokazy Spidermana, Simpsonów, Transformersów i Facetów w Czerni. Nostalgię wywołuje podróż do świata ET. Ledwo żywa schodzę z rollercostera. Dzieci i mąż zachwyceni. Więc ok. Mumia przenosi nas do starożytnego Egiptu, oprócz emocji związanych z przygodą są też dodatkowe atrakcje w sklepie. Dziewczyny przebierają się w stroje, Tosia upiera się, że będzie jadła prażone pędraki. Ble. Ale ona zachwycona zajada. Chce, niech ma.

 

Jesteśmy ledwo żywi ze zmęczenia, były to bardzo intensywne 2 dni, ale emocje zostaną w nas na długo. Cała czas o nich gadamy, porównujemy. Co dla kogo było najlepsze, co najbardziej zaskakujące?

Szkoda, że nie mogę wam pokazać tego wszystkiego tak, jak my to widzieliśmy.

Z uśmiechem na twarzy

Poranny widok z naszego okna rozpoczął efekt całodziennego uśmiechu. Biała, piękna plaża, o poranku jeszcze dość pusta, z palmami, które robią niesamowity efekt na zdjęciach, zaczarowała nas.

 

Bay wach jak ze starego serialu wywołał nostalgię. Idziemy na molo, gdzie lokalne ptaki chyba są uczone jak pozować do zdjęć. Wcale się nas nie boją i są bardzo przyjazne.

 

Idziemy piechotą do Clearwater Marine Aquarium. Znamy je z filmów „Mój przyjaciel delfin 1 i 2”, przy oglądaniu których kręci mi się za każdym razem łezka w oku. Jedziemy na spotkanie z Winter i Hope, czyli delfinami których przygody kilka razy przeżywałyśmy jeszcze w Polsce. Ostatnio można było też zobaczyć akwarium w programie „Kobieta na krańcu świata”.

Winter, jest jedynym na świecie delfinem, który stracił płetwę ogonową i dla którego zrobiona została proteza. Historia jest niesamowita, aquarium również. Jest to miejsce, w którym się szanują zwierzęta, pomagają im i je badają, ale również pomagają wielu chorym i niepełnosprawnym dzieciom i dorosłym. Po sukcesie filmu miejsce jest doskonale przygotowane do zwiedzania, jest tam naprawdę wielu zwiedzających, ale wszyscy wolontariusze zwracają uwagę na to, że dzięki nim mogą się rozwijać i jeszcze lepiej działać. Pierwszym wolontariuszem na naszej drodze jest 75 letni sympatyczny i uśmiechnięty Polak, który w USA jest już od 72 roku.

Spędzamy tam chyba 3 godziny oglądając jak troskliwie opiekują się delfinami, podają im leki i badają je. Bardzo podobają się nam wielkie żółwie, małe manty, które można pogłaskać, akwaria z konikami morskimi. Głośny śmiech wywołuje nurek przebrany za Mikołaja, bo przecież jest okres świąteczny, chociaż, przy 28 stopniach na dworze zupełnie tego nie czujemy.

 

Wybieramy się również na misję statkiem, pływamy między wyspami i zatoką, podziwiając piękne widoki, całą drogę słuchamy o zwierzętach zamieszkujących zatokę meksykańską i oglądamy ciekawe okazy ryb, krabów i muszli. Przybijamy na chwilę do muszlowej wysepki i możemy zejść pochodzić w kółko i pozbierać muszle, chociaż te największe są w kawałkach. Mimo tego wyspa robi niezwykłe wrażenie. Gdyby nie ci wszyscy ludzie wokół nas, można by powiedzieć, że byliśmy na bezludnej wyspie, bo nikt jej nie zamieszkuje.

 

Jest super. Wracamy spokojnie do hotelu i idziemy na plażę, bo zbliża się zachód słońca. Cudownie miękki i ciepły piasek, setki mew i słońce pokazujące jakie potrafi wyczarować kolory. Setki zdjęć. Trzeba będzie coś wybrać, ale będzie trudno. Tosia oczywiście szaleje w morzu. Amelia z książką, Arek zadziwiony patrzy na nas, a ja nie wiem, gdzie się patrzeć. Jest pięknie, tylko wymazałbym tych wszystkich ludzi, wolałabym być tu sama. Chociaż nie ma głośnej muzyki i nawoływania sprzedawców.

 

Jest tu tak bajecznie i kolorowo, że wszystko wygląda jak kiczowaty przerysowany obrazek. Ale niesamowite jest to, że to wszystko istnieje. Przyroda jest niesamowita i wybiega daleko po za nasze oczekiwania i wyobrażenia.

No to w drogę…

No to wyruszyliśmy w naszą pierwszą dużą amerykańską podróż. Sama nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chyba nigdy nawet nie marzyłam o takiej możliwości. Wyjazd zaplanowany jest przede wszystkim dla dzieciaków. Miał to być super prezent świąteczny na poprawę nastrojów, bo jak rezerwowałam wszystko, 3 miesiące temu to myślałam, że aklimatyzacja moich dzieci będzie dużo trudniejsza.

Jedziemy autem, bo lubimy i przy okazji zobaczymy jeszcze kilka stanów po drodze. Byliśmy dzisiaj w pięciu. Tennessee, Missisippi Alabama, Giorgia i Floryda. To jest nasz cel. Drogi szerokie, do Atlanty były prawie puste, piękne ukształtowanie terenu, dookoła tylko zieleń, o tej porze roku trochę przygaszona. W nagrodę dostajemy piękny w schód słońca. Obwodnice Atlanty niestety zaskoczyły nas korkami i aż do Florydy były naprawdę tłoczno. Ale również ciekawie. Na drodze mijaliśmy np. przewożone domy.

Zgodnie z zasadą, że w Ameryce wszystko jest duże zaskoczyła mnie wielkość kamperów, i przyczep kempingowych, które były rozmiarów autobusów i w większości miały doczepione jeszcze samochody osobowe. Na Florydzie nawigacja pokazywała kilka wypadków i korki, przerzuciła nas więc na boczne drogi, które okazały się niesamowite. Wielkie połacie porośnięte dziwnymi drzewami, krajobraz taki, jakby zza krzaka miał wyłonić się aligator. I porozrzucane po tym pustkowiu niewielkie domki. Małe miejscowości, jak z filmów drogi Po raz kolejny poczułam się nierzeczywiście. Jak bym obserwowała kogo na ekranie telewizora. Udało nam się zobaczyć także zachód słońca i już w prawie kompletnych ciemnościach dojechaliśmy do Clearwater, czyli celu naszej wycieczki. Po drodze jeszcze jedna typowa scena.

Jedziemy spokojnie i nagle na sygnale, w naszą stronę pędzą 3 straże pożarne. Dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym zderzyły się 2 auta. Stoją tam już 3 wozy policyjne. Policjant wyskakuje na środek drogi zatrzymuje nasz pas i puszcza ruch z naprzeciwka. Nie mógł to być duży wypadek i musiał się darzyć zaledwie 2 -3 min. wcześniej więc obstawa aut ratowniczych bardzo nas zaskakuje. Nie widziałam w Polsce stłuczki, która wywołałaby taką reakcję, a tutaj jest to norma. Policja na drodze była naprawdę co kawałek i cały czas działała.

 

Wigilia

Nie będzie tradycyjna, nie będzie z całą rodziną, ale zrobię wszystko, żeby była miła.

Gotowanie rozpoczęte. Nie będzie karpia – bo nie ma, nie będzie śledzia – bo nie ma, ale przemyciłam suszone grzyby, więc będą uszka. Objechałam całe Germantown i znalazłam kapustę kiszoną, więc będą pierogi z kapustą i grzybami. Oczywiście wszystkie pierogi robiłam w wersji z glutenem i bez.  Ryba prawie po grecku, czyli mój tajny przepis – będzie. Buraki i majeranek znajdę, czosnek mam, więc barszcz powinien być ok. Mak niestety nie występuje, ale kompot z suszu powinien się udać.

Pierogi lepimy już dwa dni, pomimo mojego cudownego Kitchen Aida, który zrobił za mnie ciasto nadgarstek mam na wykończeniu, bo dzieciaki pomagały dzielnie lepić, ale wałkować musiałam sama.

Wigilię spędzimy z nowymi znajomymi, czyli Martą i jej rodziną. Cieszę się, że nie będziemy sami.

 

Kochani życzę wam abyście Święta mogli spędzić rodzinnie. Nie zawsze doceniamy to co mamy. Ja uwielbiam wigilię, zawsze starałam się, aby przy moim stole zebrało się jak najwięcej osób i zawsze było ich dużo. Dziękuję za to i proszę o jeszcze.

 

W drugi dzień świąt wyjeżdżamy na małe wakacje. Jak uda mi się będę donosiła w miarę na bieżąco.

Kaczki

Za nami kolejna atrakcja w iście amerykańskim stylu. Zauważyłam, że celebruje się tutaj każdą tradycję. Nic nie jest za mało ważne, żeby o tym pamiętać i oczywiście zrobić z tego atrakcję, która przyciąga tłumy.

 Znajomy Arka, który mieszkał w Hotelu Peabody zaprosił nas abyśmy przyjechali z dziećmi, bo jest tam duża atrakcja. Była, niesamowita.

Wchodzimy do hotelu a tam już tłumy ludzi, ledwo możemy się przecisnąć, aby coś widzieć. Na środek pięknego lobby wychodzi pan, który opowiada historię, jak to w 1930 roku (czyli strasznie dawno temu) ówczesny menadżer hotelu wrócił z polowania z przyjacielem pod wpływem bardzo dobrej whiskey, jeszcze w zabawowych nastrojach.  Postanowili wpuścić  kaczki, których używali jako wabiki  do hotelowej fontanny. Kaczki okazały się wielką atrakcją, więc zatrudniony został trener, który nauczył kaczki wychodzić z windy i biec prosto do fontanny.  Pokaz odbywa się dwa razy dziennie.Niezła atrakcja? Dzieciaki piszczą z radości.

Muszę przyznać, że Ameryka potrafi zadziwić. Oczywiście dookoła lobby znajdują się sklepy, w których można kupić wszystko z kaczkami. Biznes się kręci. Chociaż to konsumpcyjne podejście jest trochę męczące. Staramy się temu nie poddawać.