Archiwum: #fun

oko w oko

 

Kilka dni temu wróciliśmy z przedłużonego weekendu na Florydzie. Muszę wam o tym napisać, bo cały czasz jeszcze emocje we mnie buzują. Wprawdzie opowiedziałam już kilku moim znajomym, bo nie dałam rady zatrzymać wszystkiego w sobie. Emocje dosłownie wylewają się ze mnie. Muszę przyznać, że piszę dla was, ale też dla siebie, bo okazuje się, że z czasem emocje blakną i jak czytam moje własne wpisy po dłuższej przerwie to często mnie zaskakują.

No więc, znajomi zaproponowali nam wyjazd na 4 dni na Florydę, 8 godzin od nas oczywiście odpowiedź musiała brzmieć: tak. To był strzał w dziesiątkę, bo oni lepiej znają wybrzeże i znaleźli dom do wynajęcia w spokojnej miejscowości, bez jednego hotelu, więc było zdecydowanie mniej ludzi niż w ostatnio odwiedzonym przez nas miejscu. Pogoda pomimo nienajlepszych prognoz była cudowna. Ciepło, słonecznie, nawet w nocy temperatura była bardzo przyjemna i nie było żadnego komara. Pierwszego dnia morze przywitało nas dużymi falami, więc dzieciaki (nie tylko) skakały, pływały, nurkowały w rytm szaleństwa. Drugiego dnia morze było już spokojniejsze, woda zrobiła się turkusowa i można było zacząć obserwować morskie życie.

 

Popołudniami napychaliśmy się świeżymi rybami i krewetkami na zapas, bo były niesamowite. Wprawdzie chłopaki codziennie wieczorem chodzili na ryby, ale wszystko wypuszczali do wody twierdząc, że rozmiary są niezadowalające. Dzieciaki miały ubaw, po zmroku biegały z czołówkami po plaży szukając krabów. Każdy znaleziony wzbudzał dzikie okrzyki zadowolenia. Sposób łowienia chłopaków wzbudzał trochę kontrowersji. Wchodzili z wędkami po szyję do wody, a to po szyję, to było dość daleko od brzegu, zarzucali i spokojnym krokiem wracali do brzegu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad konsekwencjami jak jeden z chłopaków poszedł również na poranne połowy i przyniósł do domu do spróbowania 4 rekinki.

 

Po tych połowach jak szliśmy na plażę, to każdy każdego przekonywał, że przecież na płytkiej wodzie nic nam się nie stanie i oczywiście po chwili szaleństwa w wodzie już były takie same jak wcześniej. W pewnym momencie chcąc uciec trochę od dzieci odpłynęłyśmy z koleżanką trochę dalej i gadałyśmy kołysząc się na falach. W pewnym momencie jej mąż krzyczy do nas. Płetwa za wami. Pośmiałyśmy się trochę i gadamy dalej. Ale jak ludzie zaczęli pokazywać palcami w naszym kierunku to zaczęłyśmy się rozglądać i zobaczyłyśmy płetwę wystającą z wody. No tak szybko, to jeszcze nigdy nie płynęłam. Bo płetwa była duża. Jak już prawie byłyśmy na płytkim to usłyszałyśmy wołanie, że to nie rekiny, tylko delfiny. Kolega nam tłumaczył, że delfiny mają lekko zaokrągloną płetwę, a rekiny ostro zakończoną. No dobra. Jak już stałam tylko po pas w wodzie to mogłam nie uciekać w panice, tylko naprawdę przyjrzeć się co to za płetwa wystaje z wody. To naprawdę były delfiny. Zaczęły lekko skakać, żeby pokazać nam się w całej okazałości. Nie mogłam oderwać od nich wzroku do czasu, aż zobaczyłam duży cień przepływający metr ode mnie. Dostałam zeza rozbieżnego, bo koło mnie pływały dwie wielkie manty. Już dawno nie czułam się tak blisko natury. To było coś niesamowitego.

 Popołudniu pojechaliśmy kawałek dalej na plażę znajdującą się na terenie parku. To było bardziej dzikie miejsce, z gniazdami żółwi, wydmami i dużą ilością ptaków. Chłopaki zaczęli powtarzać akcję łowienia z wchodzeniem po szyję do wody i jak wyciągnął z wody rekinka to adrenalina skoczyła nam dość znacznie. Wprawdzie rekinek był mały i odzyskał wolność, ale za chwilę nasz sąsiad wyciągnął metrowego. Ok kąpiemy się dalej, ale zdecydowanie bliżej brzegu.  

 

Wieczór przeszedł w noc cudownym zachodem słońca, następnie księżyc w pełni pokazał co potrafi i chłopaki w końcu złowili ryby które można było zjeść. Jest sukces i będzie kolacje.

To był niezapomniany wyjazd. Pierwszy raz delfiny na wolności i przebywanie z przyrodą, niesamowitą przyrodą naprawdę oko w oko sprawiło, że co jakiś czas piszczałam z radości i czułam się ja dziecko.  

A to moje laski wracające z podróży.

eclipse

Wprawdzie relację fb przeprowadziłam prawie “na żywo” ale teraz chyba już więcej uda mi się napisać, bo emocje już trochę opadły. No więc mieliśmy dzisiaj zaćmienie słońca, ale w naszej miejscowości było tylko albo aż 94 %. W każdej szkole zaplanowane było oglądanie, większość naszych znajomych wybierała się do parku, ale w nas cały czas wewnętrzny głos mówił. Macie tylko 3 godziny do całkowitego zaćmienia, niektórzy ludzie lecą przez pół świata za ciężkie pieniądze a my z lenistwa nie wsadzimy naszych szanownych 4 liter do samochodu, nie może tak być. Poczytaliśmy o zaćmieniu dość dużo, trochę teorii naukowych, jak często się zdarza, że podczas częściowego zaćmienia trzeba patrzyć przez okulary, a przy zupełnym już nie. Ale jakoś nie potrafiliśmy sobie tego wyobrazić. Widzieliśmy już kilka razy częściowe, niesamowite, ale …..

Wyjechaliśmy wcześnie rano, żeby uniknąć korków, kierowaliśmy się jak najbliżej od nas w linii prostej. Wypadło nad jeziorem, bo trzeba jakoś spędzić czas przed zaćmieniem. Wylądowaliśmy na małym Campingu, na którym wszyscy nas pytali jak się tutaj znaleźliśmy, pozdrawiali nas co chwila, nakarmili, bo bez jedzenia nie może się odbyć żadne ważne wydarzenie. Las ciepła woda i spokój. W pewnym momencie padło hasło, że częściowe już jest i chociaż na zewnątrz nic się nie zmieniło to po założeniu okularów faktycznie widać było księżyc zasłaniający słońce. Na początku, przy małym zaćmieniu księżyc był bardzo dobrze widoczny, nie była to tylko plama na słońcu. Widać było też zdecydowaną różnicę odległości. W miarę jak księżyc zasłaniał słońce zaczynały się zmieniać kolory na dworze, nie było to bardzo zauważalne, ale jednak. Nadal bez okularów wszystko wyglądało jak normalny słoneczny dzień, jak ktoś nie wiedział, że jest zaćmienie, to przy 90% jeszcze niczego by nie zauważył. Duże zmiany zaczęły się jak już został sam rogalik. Emocje sięgnęły zenitu. Chcieliśmy robić wszystko na raz. Pisać do znajomych, robić zdjęcia telefonami, aparatem, nagrywać. Zaczęliśmy żałować, że nie wzięliśmy przynajmniej 2 statywów, że nie kupiliśmy profesjonalnego obiektywu na aparat. Wszystko naraz.

 

Ja po długich bojach z naszym aparatem, żeby mnie słuchał robiłam zdjęcia przez nasze okulary, bo gołym okiem cały czas było po prostu słońce. Robiło się mniej jasne, ale cały czas było nie do przejrzenia. I w pewnym momencie już dosłownie sekundy przed tym jak całkowicie księżyc zasłonił słońce zaczęliśmy zerkać, żeby nic nie stracić i nagle ktoś wyłączył światło. To było niesamowite, obezwładniające, odbierające głos. Dosłownie trzęsłam się z emocji. Można było patrzeć, robić zdjęcia bezpośrednio, bez żadnych osłon, pojawiły się gwiazdy, widać było niesamowitą iskrzącą się obręcz, ale słońca nie było. To był niesamowity kontakt z przyrodą, działo się to tu i teraz i ja to widziałam, tak po prostu. Te długie i krótkie 2 minuty i 20 sekund, których nikt nie liczył skończyły się niespodziewanie. To znów był błysk i na niebie pojawiło się słońce i znów gołym okiem, nie kawałek, po prostu słońce.

 

Jeszcze teraz mam ciarki i chyba jeszcze długo będę je miała. Mamy już kilka pomysłów na udoskonalenie rejestracji kolejnego zaćmienia. To wciąga, jak się okazuje. Dziękuję Grzegorzowi Lipcowi, że mnie natchnął i dziękuję mojej rodzinie za to że, to tacy sami wariaci jak ja.

trzydzieści jeden

Mam za sobą kilkudniową podróż i najpierw wytłumaczę co to była za impreza i dlaczego na nią jechałam, bo to jest zdecydowanie ciekawe. W Stanach popularna jest nadal sprzedaż bezpośrednia coś w stylu naszego Oriflame, ale sposób sprzedaży jest inny. A więc przedstawiciele robią coś w rodzaju spotkań towarzyskich, na których przedstawiają i sprzedają swoje produkty. Osoba organizująca spotkanie zawsze dostaje jakieś większy prezent, a wszyscy uczestniczy jakieś drobne gratisy, bo zawsze to jest coś w rodzaju zabawy czy loterii, np. bingo i można coś wygrać. Byłam na kilku takich pokazach. Zawsze mnie ktoś prosił, bo żeby otrzymać większy prezent to trzeba zwołać przynajmniej ok. 5 osób.  Czasami produkty są żenujące, czasami dziwne, zdarzają się też niezłe. Na pokazie firmy kosmetycznej zaznaczyłam na początku, że jestem alergikiem i prawie miałam spokój, bo Pani miała tylko dwa produkty dla alergików.

 Moja portrorykańska koleżanka, która zrezygnowała z prawdziwej pracy jak urodziły jej się dzieci, żeby mieć dla nich czas, zaczęła sprzedawać produkty firmy „trzydzieści jeden”. Tak nie pomyliłam się taka jest nazwa firmy. Firma produkuje torby, w większości materiałowe, wszelkiego rodzaju, torby termiczne, lunchowe, kosmetyczki, wkłady to torebek, że nie przekładać całej zawartości tylko złapać cały wkład. Generalnie rzeczy, które mają nam ułatwić życie. Ważnym założeniem firmy jest też to, że każdy produkt może być personalizowany. Mogę sobie zamówić torebkę i napisać na niej AGA, ale Agnieszka już nie, bo za dużo znaków. Ceny toreb są dość wysokie, a po dodaniu personalizacji już naprawdę zdecydowanie przesadzone, szczególnie jak zwrócimy uwagę na stosunek ceny do jakości. Ale ponoć w Ameryce można sprzedać wszystko i jak się okazuje jest to chyba prawda.

 

No więc moja koleżanka planowała 4 dniowy wyjazd na coroczną konwencję i zaproponowała, że zabierze mnie jako gościa. Wyjazd? Ja? Zawsze. Nie trzeba nawet pytać. Ja zadałam kilka pytań o konwencję. No więc uwaga zlot 9000 bab, które mają się ubrać na różowo. Jakiś procent facetów też będzie, bo niektóre przyjeżdżają z mężami, którzy bez wyjątku nazywani są HOT, czyli Husband of Thirty One.

Plan zakładał, że wyjedziemy w środę koło południa, dojedziemy do Louisville po 5 godzinach, prześpimy się w prawdziwie amerykańskim domu jej koleżanki i następnego dnie 3 godzinna podróż do Columbus w stanie Ohio. Dobry plan.

Pobyt w Columbus rozpoczęłyśmy od zameldowania się w hotelu, który był przygotowany na przyjęcie gości konferencji. Muszę przyznać, że to pierwsza impreza, na której byłam tutaj, która była przygotowana bez zarzutu i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wzięłyśmy udział w zorganizowanym zwiedzaniu centrum dystrybucyjnego firmy, w którym pokazana była nowa kolekcja jesienna. Widziałam biuro szefowej -założycielki, całą linię produkcyjną, uśmiechniętych pracowników, którzy dość często dziękowali paniom zwiedzającym, że dzięki nim mają pracę. Coś naprawdę niesamowitego. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Oczywiście uczestniczki wycieczki były nastawione na maxa entuzjastycznie, co chwilę biły brawo, śmiały się w głos i wydawały okrzyki zadowolenia. Nie wierzę i nie mogę się doczekać, jak będzie wyglądała wieczorna impreza, ale o tym w następnym odcinku. Mam nadzieję, że was nie zanudziłam.

po zmroku

Ładna pogoda jak się okazuje daje dużo możliwości. Ten weekend upłynął nam pod hasłem kina plenerowego. Piątek był bardziej dla dzieci, pokaz odbywał się na skwerze przy centrum handlowym, jak się okazuje, niewiele trzeba, żeby zorganizować coś fajnego. Było trochę atrakcji dla dzieci, aby im pomóc zabić czas w oczekiwaniu na odpowiedni stopień ciemności. Dzieciaki dostały też, ciastka, trochę słodyczy, dyski do rzucania. Z tymi ostatnimi było trochę problemów, bo co chwilę ktoś obrywał w głowę. Była też mała loteria na zachętę i wyobraźcie sobie, że wygrałam bon na 20 dolarów na zakupy w Macy’s. Do takiego kina to ja mogę chodzić. My wyposażyliśmy się w koce i było całkiem przyjemnie, ale większość była jednak krzesełkowo – leżakowa.

 

W sobotę w naszym parku można było zobaczyć „Powrót do przyszłości”, klasyka, więc oczywiście zapadła decyzja, że idziemy. Tym razem Arek nie odpuścił krzesełek. Objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu najwygodniejszych, bo kupić tylko ładne i tanie to każdy głupi potrafi. Znaleźliśmy cudnie wygodne z całym potrzebnym osprzętem, czyli kieszonkami na napoje. Oczywiście Arek ma taki z lepszymi kieszonkami i do tego dołożył sobie najlepszy kubek termiczny w całym sklepie – YETI, bo oczywiści był mu niezbędnie potrzebny do życia. Wszystkie inne są oczywiście beznadziejne.

 

Pogoda na spędzenie wieczoru na dworze była cudna. Księżyc świecił jak szalony. Zjechało się bardzo dużo ludzi. Oczywiście oglądanie bez jedzenia to nie oglądanie, więc nieopodal zaparkowały food tracki. Amerykanie jak zawsze z pełnym wyposażeniem, przygotowani do oglądania. W ważnych chwilach publiczność okazywała swoje zadowolenia. W kinie nie można być głośno, ale to nie kino więc były i brawa. Fajowo.

powrót

Po powrocie do Stanów. Jak to dziwnie brzmi. Zawsze wracałam do Polski. No ale na razie tak będzie. No więc, jak już wróciłyśmy to znów wiele rzeczy zaczęło mnie zaskakiwać. Pierwszą była fauna i flora.

Uderzyła mnie wszechogarniająca zieleń. Jestem w szoku, w lipcu są tutaj temperatury takie jak we Włoszech czy Hiszpanii a tam o tej porze roku trawa jest żółta, większość roślin jest podeschnięta od upałów, a tutaj wcale dużo nie pada, a wszystko zielone. Zagadka do wyjaśnienia. Ktoś? Coś?

 

A drugie to flora. Wszystko tutaj jest duże. Osa jest większa od polskiego szerszenia, lata tutaj strasznie dużo innych osobników, których nie potrafię nazwać, ale są ogromne. Biegające wszędzie jaszczurki już nie robią na nas takiego wrażenia, ale jak odzywają się cykady to dźwięk jest, jak od dużej autostrady. No dobra przyjemniejszy, ale jest naprawdę głośno. Cieszy mnie wielkość motyli, które są olbrzymie i piękne. Motyl wielkości wróbla to normalka, ale w pierwszym tygodniu biegałam za każdym próbując im się przyjrzeć dokładnie.

 

Do stałej temperatury 30 – 35 stopni jak się okazuje można się przyzwyczaić, trzeba tylko w ciągu dnia uratować się dodatkową kawą, bo z ciśnieniem dzieje się coś dziwnego. Znów opustoszały ulice i to jest coś czego naprawdę nie lubię, ale za to w parkach zawsze można liczyć na towarzystwo.

 Niektóre zwyczaje znów wywołują uśmiech, trochę tak jakbym o tym zapomniała. W Stanach, a przynajmniej w naszym stanie większość paczek doręcza się poprzez pozostawienie jej pod drzwiami. Pierwsze takie doświadczenie było dla nas szokiem. Arek prawie wszczął awanturę, bo jak jeszcze nas nie było to będąc w pracy dostaje maila, że przesyłka dostarczona. A zamawiał swój wymarzony ekspres do kawy, który do tanich nie należał. Więc jak to? Jaka dostarczona? Przecież on jest w pracy?

Okazało się, że leżała pod drzwiami kilka godzin i nic się z nią nie stało

Fajny zwyczaj? Chyba nie do powtórzenia w Polsce a szkoda, nie trzeba by było biegać na pocztę, umawiać się z kurierem.

Takie to nasze drugie początki.

 

wakacje

Na wakacje do Polski. Niby normalna sprawa, ale dla nas jednak wyjątkowa. Lecimy same babki, bo Arek musi pracować. To chyba najbardziej wyczekiwane wakacje w całym naszym życiu. Wyjeżdżając miałyśmy tysiąc planów, myślę, że udało nam się zrealizować sporo, ale oczywiście nie wszystkie.

Zostałyśmy cudownie przyjęte przez rodzinę i znajomych. Okazuje się, że niektóre relacje zacieśniły się po wyjeździe. To naprawdę niesamowite spotykać się ze znajomymi w takim zagęszczeniu i tak intensywnie. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam i to było cudowne przeżycie. Dziękuję wszystkim Myślałyśmy, że miesiąc to bardzo dużo czasu, ale okazuje się, że zdecydowanie za mało, żeby spotkać się ze wszystkimi.

Niektórych rzeczy nam brakuje, innych zdecydowanie nie. Na maksa tęskniłyśmy za naszym cudownym jedzeniem. Szkoda, że nie można najeść się na zapas, chociaż dzielnie próbowałyśmy.

 Udało mi się odwiedzić moich przyjaciół w Rzymie, (ale o tym w osobnym tekście, bo obiecałam) Poznaniu i Sosnówce, każde miejsce niesamowite i wiąże się z cudownymi wspomnieniami.

Mam nadzieję, że jeszcze trochę takich wakacji przed nami, tylko niech pożegnania będą zdecydowanie łatwiejsze, bo ten wyjazd był zdecydowanie za trudny, trudniejszy niż za pierwszym razem. Ale cóż damy radę.

jarmark

Wiosna rozgościła się na dobre więc zaczął się czas jarmarków, pojechałyśmy więc sprawdzić, jak jest. Lepiej? Gorzej? Podobnie?

Jeden z jarmarków odbywał się w małym miasteczku i zaraz na starcie zaatakował nas czerwony dwupiętrowy autobus, Tosia już miała ubaw, plac okazał się mega kolorowy. Stwierdzam, że jarmarki na całym świecie chyba wyglądają tak samo.

Najbardziej kolorowe były stoiska rockowej szkoły muzycznej i lokalnej grupy tancerek brzucha. Wszystko można zobaczyć na żywo, tancerki pominę milczeniem, ale szkoła rocka była niesamowita.

Było dużo stoisk z rękodziełem, największą popularnością cieszyły się chyba metalowe wiatraki, co druga osoba wychodziła zaopatrzona w wiatrak. Z produktów regionalnych był tylko miód, oczywiście spróbowany, kupiony, ale polski chyba lepszy i nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Nasz lepszy i tyle.

Ale najwięcej miejsca na placu zajmowały food trucki. W Polsce są stoiska, budki, a tutaj food trucki. Różnorodność duża, nie wszystko godne zaufania. Przynajmniej z wyglądu część wydawała nam się za sztuczna, taka trochę odgrzewana. Wiem, że nie wszystko da się zrobić tam na świeżo, ale część słynie z naprawdę dobrej jakości. Pomijam, że na zewnątrz było 30 stopni, więc w środku musiało być milion, ale obsługujący jakoś dawali radę.

Najbardziej popularne wśród amerykanów były corn dogi, czyli parówka w cieście kukurydzianym na patyku pieczona w głębokim oleju. Były również włoskie kiełbaski, polskie kiełbaski i duży wybór tacosów. Najpopularniejsze lody tutaj to po prostu chipsy mrożonej wody polane jakimś sokiem. Ja szczerze mówiąc nie ogarniam, jak można to jeść, a tym bardziej płacić za to, ale ludzie jedzą. O gustach ponoć się nie dysponuje.

Nasz wybór padł na kanapkę cubano i śniadaniową. Cubano bardzo chciała spróbować Amelia, chodziło to już po niej jakiś czas. Chyba pierwszy raz widzieliśmy ją w filmie „Szef”, który jest tak smakowity, że nie da się go oglądać na głodniaka.

Dania były niezłe, trochę za tłuste jak prawie wszystko tutaj, popite dość syntetyczną lemoniadą, chyba nie będziemy już powtarzały tych doświadczeń. Raz nam starczy.

zaskoczenia

Pierwszy wakacyjny weekend spędziliśmy nad jeziorem. Poznany tutaj bardzo miły Polak zaprosił nas na weekend do swojego domu nad jeziorem. Bardzo się ucieszyłam, bo to kolejne miejsce, które zobaczę, a cały czas mam główny cel: ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE, ZWIEDZANIE.

Każdy wypad nad jezioro kojarzy mi się z przyrodą, spokojem, leniwym życiem na plaży i wodzie. Wiedziałam, że jedzie jeszcze dwóch znajomych, którzy wędkują, więc miałam nadzieję na świeże rybki. Tosia marzyła o wędkowaniu, więc będzie mogła spełnić swoje marzenia. Żyć nie umierać.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że dom nad jeziorem jest dwa razy większy od naszego domu w Polsce. Muszę zaznaczyć, w tym miejscu, że był to weekend pełen zaskoczeń, więc nie mogę nie powtarzać ciągle słowa zdziwienie, po prostu, nie mogę.

 

Pierwszym dużym zaskoczeniem było to, że Jerzy powiedział, że ma łódkę w przystani tzw. ponton boat. Bardzo się cieszymy, łódka na jeziorze przydatna rzecz, jak ją zobaczyłam, to prawie usiadłam ze zdziwienia. To była kanapa boat. W takich waruneczkach jeszcze nie pływałam. Kolejne asy wyciągnięte z rękawa to opona ciągnięta przez łódź, na której moje dzieci popiskiwały z radości, skutery wodne, na widok których nawet mąż się ucieszył, dla nas to było bardzo dużo atrakcji jak na jeden weekend. Dziewczyny chodziły z wiecznym uśmiechem, a i tak nie skorzystaliśmy ze wszystkich dostępnych atrakcji, zostały nam jeszcze narty wodne, ale to może następnym razem, bo z nadmiaru atrakcji możemy paść.

 

Okazało się, że tak właśnie spędzają czas nad wodą amerykanie, a Jerzy jest tu już tyle lat, że zaczął brać z nich przykład, dla nas super. Jednym słowem było odjazdowo.

 

Próbowałam jeszcze zaszczepić w moim mężu miłość do wędkowania, bo uwielbiam świeże rybki, zobaczymy co z tego wyjdzie, ale będę starała się bardzo, bo chłopaki złapali trochę ryb i każda była pyszniejsza od poprzedniej, choć żadnej nie znałam wcześniej.

 

Ostatniego dnia popłynęliśmy, wspiąć się na górę/wyspę, żeby podziwiać widoki, które okazały się cudowne. Jezioro jest olbrzymie z wieloma zatokami, wpływa do niego pięć rzek. A nad górą cały czas latały orły, nie widziałam ich jeszcze z tak bliska, robią niesamowite wrażanie.

 

Przy wyspie czekała nas kolejna niespodzianka, czyli toaleta na wodzie. Prawie popłakałam się ze śmiechu. Wszyscy chcieli skorzystać.

 

Wracając popływaliśmy trochę w jeziorze, woda cudownie ciepła, jak u nas na koniec lata. Wysokie temperatur mają swoje plusy.

W tak zwanym między czasie dostałam informację, że w miejscowości, w której mieszkamy w tym czasie przeszło małe tornado, wiele zwalonych drzew, w naszej okolicy nie było prądu prawie przez dobę, a w niektórych częściach Memphis nie będzie przez kilka dni. Jeszcze bardziej cieszę się z naszego wyjazdu.

field day

Szkoły amerykańskie zaskakują mnie cały czas. Teraz u nas już ostatni tydzień przed wakacjami. Amelia załapała się na bal kończący szkołę. Nie ma to jak zacząć szkołę w listopadzie i załapać się na zakończenie w maju. Muszę przyznać, że polscy nastolatkowie byliby rozczarowani, bo bal trwał 2 godziny, od 6 do 8. Amelia i jej brazylijska koleżanka Gege zadowolone więc wszystko ok.

 

Tosi zakończenie szkoły wyglądało zdecydowanie inaczej. Field day, czyli cały dzień szaleństw na dworze i zaznaczam, że używam słowa szaleństwo z pełną rozwagą, bo to co się tam działo było naprawdę szalone. Wiedziałam, że będą konkurencje sportowe i zabawa. Dzień zapowiadał się znów bardzo ciepły, więc pojechałam to zobaczyć.

Dzisiaj czas na klasy 4, najpierw prezentacja a potem do boju.

 

Bardzo podobało mi się to, że dzieci niepełnosprawne nie były wyłączone z zabawy, brały w niej czynny udział, z lekką pomocą asystentów.

Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie jak nauczyciel chodził i oblewał dzieciaki wodą, przyznam, że miały ubaw, ja byłam trochę zaskoczona, bo po pikniku była godzina przerwy potem lunch i dopiero do domu, a one będą mokre, ale ok.

 

 

Zaczęłam być w szoku, jak zaczęły się konkurencje z wodą. Dzieciaki, które były bardziej zaangażowane kończyły mokre do ostatniej nitki, nie przesadzam, do ostatniej. Tosia podchodziła do zawodów z wielkim poświęceniem, więc pojechałam do domu po suche ciuchy.

 

 

Ostatnią konkurencją było przeciąganie liny, zapał dzieciaków był niesamowity, radość z wygranej również, ale wszyscy mieli na pociechę lody więc zadowolenie było pełne.

 

znów zabawa

Nie wiem, czy pamiętacie nasze zimowe szaleństwo na pobliskim placu zabaw? Tym razem wybrałyśmy się już wiosennie. Plac oczywiście pełny, ale nadal przyjemny i jest dużo miejsc w cieniu, gdzie rodzice mogą posiedzieć spokojnie, dzieciaki też współpracują ze sobą w miarę bezkonfliktowo. Fajne jest to, że w całym kompleksie można spędzić praktycznie cały dzień nie nudząc się. Więc najpierw szaleństwo na plaży, dzieciaki biegają na bosaka po piachu, chlapią się wodą, oczywiście wszystko wysycha w mgnieniu oka, bo temperatura nas nie oszczędza. A to ponoć dopiero początek. Wszyscy mi opowiadają historie, że w lecie jest tak gorąco, że człowiek czuje się, jakby włożył głowę do piekarnika. Zobaczymy.

Tosia oczywiście musi zwiedzić wszystkie części placu zabaw, my z Amelką włączamy się okazyjnie. Bardzo podoba mi się pajęczyna do wspinania, jest dość trudna, ale fajna, niezłe wyzwanie, a podłoże jest tak miękkie, że nawet jak ktoś spadnie to chyba nie ma ofiar.

 

 

W poszukiwaniu dalszych atrakcji zeszłyśmy z górki nad małe jeziorko, które są tu na każdym kroku i zaliczyłyśmy pierwsze w tym roku rowery wodne. Mam dwa spostrzeżenia. Po pierwsze są wygodniejsze niż te w Polsce i regulowana jest sprytnie odległość oparcia więc mogą pedałować bez problemu i dorośli i dzieci, a po drugie pedałuje się dużo ciężej niż na tych w Polsce i nie mam pojęcia z czego to wynika. Cena wypożyczenia nie powala więc prawie lenistwo na wodzie możemy powtórzyć. Nad wodą rozpięte są liny i Zip Line to będzie nasza następna rozrywka.

 

Oczywiście w parku zadbali również o część edukacyjną i jestem w szoku jaką mają tu różnorodność dębów, wprawdzie moja portorykańska koleżanka pokazywała mi zdjęcie pięknego kwitnącego drzewa upierając się, że to jest dąb, ale zdecydowanie trudno było mi uwierzyć.

 

W porze obiadowej dużo ludzi zaczęło rozkładać jedzenie na stołach, których jest tutaj sporo, a my spadamy jeść tym razem do domu, ale następnym razem pewnie przygotujemy się lepiej ?