lecimy
Długo będę pamiętała podróż do Polski i z Polski, chociaż ta powrotna była chyba z większymi przygodami.
Lecąc do Polski spokojnie bez pośpiechu jedziemy na lotnisko z pełnym spokojem (no dobra ja byłam już mocno poddenerwowana), z takim samym podchodzimy do odprawy, ale pytanie Pani czy mamy ETA powoduje, że popadamy w mały popłoch. Okazuje się, że powinniśmy aplikować o wizy do Kanady. Jesteśmy przerażeni, bo bez wizy nie wejdziemy na pokład. Wniosek składa się elektronicznie, pani mówi, że możemy to zrobić teraz, ale niestety każdy osobno. Klepiemy formularze w komórkach, wszyscy są już odprawieni, czekają tylko na nas i pani mówi, że mamy 5 min. Nie czekając na ostatniego maila z potwierdzeniem idziemy do odprawy, mail przychodzi w trakcie. Lecimy. Jest ok.
Reszta już była, bez większych przygód.
Drogę powrotną zaczęłyśmy na dworcu w Zielonej Górze, jedziemy do Wrocławia, wjeżdża pociąg ze Świnoujścia, wsiadamy i czekamy na odjazd, nie odjeżdża. Okazało się, że zepsuła się lokomotywa. Czad. Niezły początek. W związku ze sporym opóźnieniem, pytam pana konduktora o której pociąg będzie na stacji Wrocław Kuźniki, bo tam chcemy wysiąść, pan konduktor mówi, że 17.05, zamawiam taksówkę. O 16.50 jesteśmy gotowe do wysiadania, ale okazuje się, że Wrocław Kuźniki już za nami. Wjeżdżamy na stację Wrocław Główny. Kogo mam zabić???? Zamieszanie z taksówkami, zamawiam kolejną. Jest wsiadamy i w tym momencie nad Wrocławiem zaczyna się armagedon, deszcz, grad, wszystko. Ufff. Jest jeden plus
Do hotelu dojeżdżamy już bez przeszkód, rano na lotnisko. Znów idziemy do Pani, która mówi niestety, że widzi nasz lot tylko do Frankfurtu, a gdzie Toronto i Memphis????? Po długich negocjacjach i kilku telefonach udaje nam się nadać bagaż do Memphis, ale my mamy bilety tylko do Frankfurtu. Próbuję odprawić się online, ale ta opcja też nie działa. Dodatkowo Amelia mówi mi, że odkryła, że zostawiła telefon w hotelu. Coś jeszcze? Ok. lecimy. We Frankfurcie szukamy kogoś, kto da nam bilety na dalsze loty. Okazuje się, że będzie łatwe, bo po prostu przy naszej bramce, którą wchodzimy do samolotu. Ale nie dajcie się zwieść. TO nie było łatwe. Pani, która zaczyna nas odprawiać ma taką minę, że znów zaczynamy się bać. Podczas pobytu w Polsce wyrobiliśmy Tosi nowy paszport a okazuje się, że ETA, jest przypisana do paszportu, więc musimy dostać nową. Siedzimy na podłodze i klepię znów w komórce znany mi już formularz. Nie muszę chyba pisać, że ręce opadły mi już dawno, ale walczymy. Ludzie wchodzą na pokład, a my walczymy z formularzem. Ostanie wezwanie dla Pań Siarkiewicz. Jest, mamy ETA, przyszedł mail z potwierdzeniem. Pani odprawiając nas dalej robi miny, ale nawet boję się pytać, daje nam bilety i to jest najważniejsze. Lecimy, w Toronto musi być łatwiej. Wyjcie z samolotu z przygodami. Tosia zwiedziła kabinę pilotów. Ja przy okazji też. Jazda.
Lotnisko okazuje się na maxa skomputeryzowane. Co chwilę musimy coś zeskanować, klikać. Mają tam elektroniczny rejestr bagaży i musimy poczekać aż nasz bagaż pojawi się na tablicy żebyśmy mogły pójść dalej. Czekamy, czekamy, czekamy…. Po 45 min. jest. Miałyśmy na przesiadkę 2,5 h, a teraz została tylko godzina. Idziemy dalej, odprawa amerykańska, kolejka jak 150 i jakiś pan mówi, że przeprasza, ale mają problemy. Kolejka się nie rusza, nerwy mamy napięte do granic możliwości, dalej nic, nic. Zaczynają wpuszczać do naszego samolotu a my stoimy. No dobra, nie dam rady więcej, przepraszamy większość kolejki i przechodzimy do przodu. Kontrola, kontrola, kontrola. Jest. Szukamy naszej bramki i znajdujemy strzałkę, że będziemy szły do niej 7 minut, a za 10 odlatuje nasz samolot. No to biegniemy. Dobiegamy, wsiadamy siadamy, dyszymy. Mój mózg nie działa, a podchodzi do nas miły pan steward i zaczyna coś mówić. O matko. Ostatnimi siłami odpowiadam na pytanie czy jesteśmy razem. Tak, to moje córki. Pan niestety nie milknie tylko mówi coś dale o braku kontroli. Nie daję radę wyłączam się. I nagle pan przemawia po polsku. Kocham go w tym momencie. Mówi, że ma na liście, że moje dzieci lecą same, bez kontroli. Dlatego chyba pani we Frankfurcie robiła miny. Ledwo żywa pytam co jeszcze mam zrobić. A pan odpowiada NIC i tym rozbraja mnie na maxa. Za chwilę wchodzi drugi pan, niosąc telefon Tosi (który jak się okazało zostawiła nie wiem, gdzie), z pytaniem czy ktoś potrzebuje go? No my potrzebujemy. Mam dość. Mam nadzieję, że to koniec przygód, bo jak na jedną podróż to naprawdę wystarczy. Pan steward rozczula mnie jeszcze, ogłaszając wszem i wobec, że komunikuje się w trzech językach: angielskim, francuskim i polskim. Pierwszy raz tego doświadczam w obcych liniach lotniczych. Jest pozytyw.
Wyobraźcie sobie, że lądujemy w Memphis, są nasze bagaże, Arek przyjechał nas odebrać. Czyli to naprawdę koniec? Uff